Dwa lata poszukiwań, trzy lata żmudnych analiz, drobiazgowy przegląd pracy systemów maszyny, niepiętnowanie pilotów, powściągliwość w ferowaniu hipotez. Tak powinno wyglądać badanie tragedii smoleńskiej. Pokazowej lekcji udziela Paryż finalizujący właśnie dochodzenie w sprawie największej katastrofy w dziejach francuskiego lotnictwa
Za miesiąc Biuro Badań i Analiz Bezpieczeństwa Lotów (BEA) opublikuje ostateczny raport na temat największej katastrofy w dziejach francuskiego lotnictwa. Determinacja Francuzów w ustaleniu jej przyczyn jest imponująca. Paryż poniósł ogromne koszty ponaddwuletnich poszukiwań wraku i rejestratorów, angażując w operację bezzałogowe podwodne roboty, które precyzyjnie wydobywały każde ciało z głębokości ponad 7 tys. metrów. Ciekawe, czy polskie władze też by się na to zdobyły?
Problemem była przede wszystkim rozległość obszaru poszukiwań. Nie wiedziano dokładnie, co się stało, gdzie samolot spadł i się rozbił. W grę wchodziły setki kilometrów kwadratowych. Pierwsze drobne części samolotu i ciała kilku ofiar znaleziono dopiero po 6 dniach. Na czarne skrzynki trzeba było czekać jeszcze dwa lata. Odnalazły się, gdy wyłowiono w 2011 roku większe części wraku. Godna podziwu jest determinacja Francuzów. Po kilku pierwszych miesiącach, podczas których wyłowiono jeszcze wiele części, poszukiwania natrafiły na ścianę niemożności. Rejestratory katastroficzne wysyłają specjalne sygnały radiowe, w wodzie zaś pulsują, co pozwala na ich wykrycie za pomocą sonaru. Ale akumulatory tylko przez kilka miesięcy sygnalizują obecność w morskich głębinach. Potem kapsuły już milczą. Są wprawdzie niezwykle odporne na wszelkie zniszczenia, ale po kilku latach mogłyby już nie dać się odczytać. Gdy już prawie stracono nadzieję, jedna z ekip poszukiwawczych natrafiła na duży fragment wraku na głębokości około 4 tys. metrów. Bezzałogowe podwodne roboty wydobyły ciała kolejnej grupy ofiar i poszukiwane rejestratory. Udało się, chociaż ciał 74 osób nigdy nie odnaleziono.
Do katastrofy Airbusa A330 doszło w nocy z 31 maja na 1 czerwca 2009 roku. Na pokładzie znajdowało się 216 pasażerów i 12 członków załogi. Kapitan Marc Dubois był doświadczonym pilotem. Miał na koncie 11 tys. godzin w powietrzu, z czego 1,7 tys. na A330. Maszyna po prostu zniknęła na środku Atlantyku w strefie, gdzie nie dociera sygnał nadbrzeżnych radarów. Z tym ufni w osiągnięcia nauki i techniki Francuzi nie mogli się pogodzić. Przecież ich samoloty są najnowocześniejsze, naszpikowane wszelkimi wynalazkami, zaprojektowane tak, by stawić czoła wszelkim niebezpieczeństwom. Wydaje się, że o wszystkim pomyślano. A jednak nie. Na pewno do wypadku przyczyniła się pogoda. Przez ocean przechodziła wielka burza. Nie dało jej się ominąć, ale nie była też tak groźna, żeby nie można było przez nią przelecieć, a najlepiej „przeskoczyć”, to znaczy lecieć jak najwyżej. To właśnie planowała załoga podczas przygotowania lotu Air France nr 447 z Rio de Janeiro do Paryża.
Eksperci dopatrują się podobieństwa z innym wypadkiem dobrze znanym Czytelnikom „Naszego Dziennika”. Chodzi o lot Tu-154M linii Pułkowo Aviation, który 22 sierpnia 2006 r. rozbił się w okolicach Doniecka. Maszyna wpadła w korkociąg podczas próby „przeskoczenia” burzowej chmury. Zginęło 170 osób, MAK jak zwykle obwinił załogę. Francuzi wskazują na rurki Pitota.
Piotr Falkowski