Aktualizacja strony została wstrzymana

Zniszczyć poszukiwaczy prawdy

Wyśmiewanie, opluwanie, kopanie, a przede wszystkim niszczenie dobrego imienia, to podstawowe metody, którymi przeciwnicy prawdy historycznej niszczą osoby poszukujące owej prawdy. Niestety dotyczy to także polskiego Kościoła, w którym obwinia sie nie tych, co czynili zło lub ze złem współpracowali, ale tych, co o tym napisali.

Już niedługo przy biciu w największe bębny i przy dźwięku fanfar, a także przy aplauzie Czesława Kiszczaka i wielu kawalerów Medalu św. Jerzego, władze kościelne ogłoszą, że nie było żadnych tajnych współpracowników, a Służba Bezpieczeństwa była tylko organizacją charytatywną, która roznosiła paczki żywnościowe niektórym duchownym. Vide: sprawa biskupa tarnowskiego Wiktora Skworca, który paczki te konsumował.

Dlatego też warto przeczytać tekst Romana Graczyka, byłego redaktora „GW”, który ma cywilną odwage opisac rzecz po imieniu, a takze tekst o utraconej habilitacji dr Marka Migalskiego.

Gdy „człowiek honoru” jest autorytetem

Roman Graczyk, „Rzeczpospolita” 15 stycznia 2009

Kościelna Komisja Historyczna pospieszyła się z wydaniem oceny na temat sprawy abp. Kowalczyka, a za nią część prasy: nie wiedząc, powiedzieli, że wiedzą – pisze publicysta Roman Graczyk.

Czy istnieje związek między sprawą abp. Kowalczyka a oświadczeniem gen. Kiszczaka, które stwierdza, że SB przypisywała tajnym współpracownikom informacje uzyskane np. z podsłuchu? Nim napiszę, dlaczego uważam, że taki związek istnieje, wyjaśnijmy parę przekłamań w sprawie arcybiskupa.

W święto Trzech Króli Kościelna Komisja Historyczna orzekła, że zachowane materiały „nie zawierają żadnych przesłanek wskazujących na współpracę ks. prał. Józefa Kowalczyka z organami bezpieczeństwa PRL”. Komisja wydała to orzeczenie po przeanalizowaniu tzw. zapisów ewidencyjnych. Są to materiały zawierające jedynie sumaryczne informacje: datę zarejestrowania i datę wyrejestrowania danej osoby jako współpracownika SB, jej pseudonim, imię, nazwisko, numer rejestracyjny, czasem nazwisko oficera prowadzącego, czasem inne szczegóły – ale nieliczne.

Ocena na wątłych podstawach

Mankamentem tych materiałów jest to, że na ich podstawie nie sposób powiedzieć, jaka była rzeczywista treść współpracy. Są tacy dziennikarze i politycy (ale nie badacze tych dokumentów), którzy twierdzą, że istniały fikcyjne rejestracje. To nieprawda, ale prawdą jest, że niekiedy współpraca mogła być nader wątła, czasem wręcz pozorna, a w wyjątkowych wypadkach mogło się zdarzyć, że obustronnie uzgodniona współpraca mogła pozostać „nieskonsumowana”.

Skoro – jak się wydawało 6 stycznia – nie zachowały się żadne materiały osobowe agenta o pseudonimie Cappino, w takim razie to, co się zachowało, stanowiło zbyt wątłą podstawę do wysuwania jednoznacznych ocen. Zarówno w tę, jak i w tamtą stronę.

Komisja jednak nie tyle zachowała powściągliwość, ile przesądziła ocenę. Trochę dziwi, jak gremium fachowców mogło wydać tak pochopną opinię. W rzeczywistości bowiem owe materiały stanowią pewną poszlakę i jeśli komisja nie ma pozorować pracy, tylko rzeczywiście dążyć do wyświetlenia prawdy, musi tę poszlakę wyjaśnić. Trzeba sprawdzić inne rodzaje dokumentów, które mogłyby tę poszlakę potwierdzić lub jej zaprzeczyć.

Szukać wśród drobiazgów

Jaka to poszlaka? Długość okresu rejestracji. Jeśli ktoś był zarejestrowany krótko (rok lub dwa), to istnieje dość duże prawdopodobieństwo, że współpraca była kulawa albo wręcz żadna. Znam przypadek pewnego człowieka, który zgodził się na współpracę, a następnie przez dwa lata zwyczajnie zwodził SB, powołując się na brak czasu, długotrwałe wyjazdy itp.

Zwodzenie SB przez siedem lat wydaje się mało prawdopodobne. Pracę agentów oceniano na bieżąco, jest więc bardzo wątpliwe, by przez siedem lat tolerowano martwą duszę jako współpracownika wywiadu.

To powinno skłonić komisję do milczenia i rychłego zabrania się do dalszych poszukiwań. Czego można jeszcze szukać?

Można szukać w szeregu spraw operacyjnych, co do których zachodzi prawdopodobieństwo, że jeśli agent „Cappino” rzeczywiście istniał, to mogły być w tych sprawach wykorzystywane informacje pochodzące od niego. Można przejrzeć korespondencję I Departamentu MSW (wywiad), bo mogą tam być fragmenty donosów KI „Cappino” albo ich streszczenia. Można też przejrzeć tzw. fundusze operacyjne Departamentu I – to są dokumenty obrazujące wydatki ponoszone na tajnych współpracowników i to nie tylko wtedy, gdy byli oni wynagradzani finansowo. Także wówczas, gdy w czasie spotkania z oficerem prowadzącym wydatkowano jakiekolwiek kwoty na konsumpcję – nawet gdyby to była tylko herbata z cytryną.

Niektórych ta drobiazgowość SB śmieszy, powiadają, że SB zajmowała się bzdurami i niekiedy wyciągają stąd daleko idące wnioski. Niesłusznie, bo dzięki tej drobiazgowości możemy się dowiedzieć, jeśli nie o wszystkich, to o większości spotkań oficerów prowadzących z ich tajnymi współpracownikami.

Kpinki z Isakowicza-Zaleskiego

Komisja pospieszyła się z wydaniem oceny, a za nią część prasy – ta sama, co zwykle. 7 stycznia „Gazeta Wyborcza” zatytułowała materiał o sprawie abpa Kowalczyka „Zarejestrowali sobie nuncjusza” – co mówi wszystko. Autorka tekstu Katarzyna Wiśniewska i redakcja zachowali się tu nie lepiej niż komisja: nie wiedząc, powiedzieli, że wiedzą. To się dziennikarzom zdarza nie tylko w sprawach lustracji i nie tylko dziennikarzom „Wyborczej” (chociaż tym ostatnim szczególnie często w tych właśnie sprawach). Ale potem było już tylko gorzej.

8 stycznia „GW” dworowała sobie bez umiaru z księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, pokazując go jako człowieka opętanego manią prześladowczą. Ks. Zaleski umieścił na swoim blogu informację, że wedle słownika dołączonego do katalogów IPN kontakt informacyjny był kategorią świadomych współpracowników wywiadu. Ta z pozoru drobna informacja powinna dać do myślenia. Nie dała, za to śmiechom z ks. Zaleskiego nie było końca (tytuł felietonu Katarzyny Wiśniewskiej: „Ks. Zaleski jak Ignacy Krasicki”).

Tegoż dnia „Rzeczpospolita” na swoich stronach internetowych zamieściła dokument, na który komisja się nie powoływała (Wiśniewska twierdzi, że komisja go z IPN nie dostała, rzecznik IPN – przeciwnie). Był to szyfrogram oficera prowadzącego o spotkaniu z kontaktem informacyjnym „Cappino”, z którego jasno wynika, że prałat Kowalczyk mówił rzeczy, których żaden polski ksiądz absolutnie mówić pracownikowi ambasady w Rzymie (pod takim przykryciem pracował ów oficer) nie powinien. Chodziło o różnicę zdań w polskiej hierarchii w kwestii przebiegu planowanej pielgrzymki papieża Jana Pawła II do Polski w 1983 r.

Wydawać by się mogło, że wobec ujawnienia tego dokumentu „Gazeta” się opamięta. Gdzie tam! Nazajutrz (9 stycznia) ta sama autorka z dużą swadą przypuszcza atak na IPN za manipulowanie dokumentami i dokłada nową porcję uszczypliwości pod adresem Isakowicza-Zaleskiego (komentarz „Lustracyjna pasja”). O dokumencie, który dla średnio rozgarniętego licealisty radykalnie zmienia pozycję arcybiskupa w tym sporze, autorka wspomina jedynie mimochodem, że niczego nie zmienia i obdarza go przewrotnym epitetem „sensacyjny” (operując w tym celu cudzysłowem).

Rzeczywistość wyimaginowana

Głupota to czy zła wola? Posługując się metodą pani Wśniewskiej, chciałoby się powiedzieć: pozostawiam to pytanie otwartym. Ale żarty na bok. Poważne pytanie jest takie, jak mogło się stać, że poważna gazeta uporczywie, od dawna i bez końca pomniejsza i zniekształca dowody świadczące o agenturalnym uwikłaniu tak licznych osób publicznych.

Jakakolwiek sprawa by to była (Robert Mroziewicz, ks. Michał Czajkowski, abp Stanisław Wielgus, Aleksander Wolszczan, Lech Wałęsa…), zaczyna się od rytualnego lamentu na nutę „esbeckie akta kłamią”, a po potwierdzeniu zarzutów rzecz się umiejętnie pomniejsza, przy następnej okazji znowu na początku jest darcie szat i tak w koło Macieju. Gdyby Leszek Maleszka nie przyznał się był do współpracy w 2001 r., zapewne mielibyśmy ten sam cyrk z jego osobą w roli głównej.

Jak to możliwe, że poważni ludzie zdają się żyć w wyimaginowanym świecie? Moja odpowiedź jest prosta: bo sami sobie ten świat stworzyli. Gdy się lansuje niedorzeczną tezę o wpisywaniu informacji z podsłuchu do donosów tajnych współpracowników, i gdy po dwóch latach gen. Kiszczak tę niedorzeczność potwierdza swoim, pożal się Boże, autorytetem, co bierze się za dowód prawdziwości owego nonsensu, wtedy nieubłaganie wkracza się w świat nierzeczywistości, podobny do tego, jaki opisywali teoretycy sowietologii. Źycie sobie, a jego ideologiczny obraz sobie – jedno bez widocznego związku z drugim.

Sprawa arcybiskupa Kowalczyka dalej nie jest oczywista w tym sensie, że wobec wybrakowania dokumentacji wiemy niewiele o tym, jaka była jego współpraca z SB. Może poza tym jednym spotkaniem z ubekiem udającym dyplomatę była wątła?

Nie możemy tego wykluczyć, ale w świetle już ujawnionych dokumentów wiadomo na pewno, że tłumaczenia nuncjusza, który idzie w zaparte, są niewiarygodne. Można tego nie dostrzegać – to wolny kraj. Ale wtedy też samemu traci się wiarygodność. Dużo jej już nie zostało.

Autor jest publicystą, wydał: „Tropem SB. Jak czytać teczki”


Migalski – persona non grata na uczelniach

Jarosław Stróżyk 15-01-2009
Popiera lustrację i występuje w mediach – to wystarczyło, by kilka uczelni odmówiło mu habilitacji.

Znany politolog doktor Marek Migalski nie może rozpocząć przewodu habilitacyjnego. Na swoim macierzystym Uniwersytecie Śląskim nawet nie próbował. – Powiedziano mu, że nie ma po co, bo i tak go uwalą – mówi „Rz” jeden z jego kolegów. Nie udało się też na Uniwersytecie Wrocławskim, a przedwczoraj wszczęcia przewodu habilitacyjnego odmówiła Migalskiemu Rada Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.

– Nikt nie przedstawił w czasie dyskusji ani jednego merytorycznego argumentu przeciwko tej habilitacji – mówi „Rz” Antoni Dudek biorący udział w posiedzeniu Rady Wydziału.

Wcześniej rada powołała zespół, który miał ocenić dorobek naukowy Migalskiego i przedstawić swoją rekomendację. Członkowie zespołu zgodnie uznali, że warunki zostały spełnione i przewód powinien ruszyć. Stało się jednak inaczej. Za wszczęciem procedury głosowało 16 osób, przeciw było 11, a pięć się wstrzymało. Zabrakło jednego głosu.

Migalski posiada odpowiedni dorobek naukowy. Jest autorem lub współautorem 11 książek, napisał też rozprawę habilitacyjną. Skąd w takim razie jego problemy?

– Naraził się wielu osobom w środowisku akademickim. Po pierwsze jest zbyt medialny, co wielu się nie podoba. Po drugie ośmielił się publicznie skrytykować swojego szefa prof. Iwanka, a takich rzeczy się nie zapomina – mówi „Rz” nieoficjalnie jeden z jego uczelnianych kolegów.

Chodzi m.in. o udział Migalskiego w grudniowym programie „Bronisław Wildstein przedstawia”. Temat lustracji na uczelniach zilustrowano w nim przykładem profesora Jana Iwanka, dyrektora Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa na Uniwersytecie Śląskim. Iwanek (były tajny współpracownik SB) ostro występował przeciw lustracji na polskich uczelniach. A Migalski w rozmowie z Wildsteinem ostro skrytykował zachowanie profesora.

Po programie większość pracowników naukowych Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Śląskiego wystosowała list otwarty w obronie Iwanka. „Protestujemy przeciwko szykanowaniu, obrażaniu, pomawianiu i dezawuowaniu pracowników Instytutu. Pragniemy podkreślić, że emocjonalna i oparta na osobistych urazach opinia jednego pracownika nie może być utożsamiana i rozumiana jako stanowisko wszystkich jego pracowników” – napisali autorzy.

List rozsyłano m.in. do osób, które decydowały w sprawie habilitacji Migalskiego. – Jeśli w Polsce nie mogę tego zrobić, zastanawiam się nad wyjazdem za granicę i zrobieniem tam habilitacji – mówi „Rz” Migalski.


Za: Blog ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego


Skip to content