Aktualizacja strony została wstrzymana

Tylko 20 tysięcy?

Na placu Trzech Krzyży zgromadziło się 20 tysięcy ludzi, a manifestacja w obronie Telewizji Trwam przerodziła się w polityczny wiec. Protest został zresztą zorganizowany bez powodu, bo przecież nikt nie dyskryminuje tej katolickiej stacji. Trudno uwierzyć, ale takie były główne tezy relacji mediów tzw. głównego nurtu z Marszu w obronie Telewizji Trwam.

W porównaniu z poprzednimi podobnymi marszami, jakie odbywały się w stolicy i wielu innych miastach w Polsce, można powiedzieć, że w sobotę i tak zmieniło się nastawienie mediów. Wcześniej protesty przeciwko nieprzyznaniu Telewizji Trwam miejsca na cyfrowym multipleksie były przemilczane. Co najwyżej pojawiały się krótkie wzmianki w prasie i na portalach internetowych albo kilkusekundowe informacje w serwisach radiowych i telewizyjnych. Jednak sobotniej manifestacji nie można było już zignorować, bo aż tak wielkie zgromadzenie protestujących rzadko można zobaczyć. Dlatego informacje o nim otwierały choćby główne wydania serwisów informacyjnych TVP, TVN i Polsatu. Ale skoro nie można było przemilczeć głosu sprzeciwu wobec działań organów państwowych ze strony dziesiątków tysięcy ludzi, to zastosowano inną, ale sprawdzoną już nieraz metodę: obniżyć rangę manifestacji w obronie Telewizji Trwam i pokazać, że nie była zresztą to inicjatywa społeczna, ale akcja polityczna. I ten scenariusz był konsekwentnie realizowany.

Tylko 20 tysięcy?

Pierwsze informacje na temat marszu od razu wprowadzały w błąd, bo większość mediów konsekwentnie podawała, że marsz zgromadził tylko 20 tysięcy uczestników. „Około 20 tys. osób, wiele z narodowymi flagami, zebrało się w sobotę po południu na placu Trzech Krzyży w Warszawie, skąd po Mszy św. wyruszy demonstracja w proteście przeciw nieprzyznaniu Telewizji Trwam koncesji na cyfrową emisję naziemną” – informowała tuż po godz. 13.00 Polska Agencja Prasowa, powołując się na informacje służb miejskich. O tym jednak, że w Warszawie zgromadziło się kilka razy więcej manifestantów, można było się przekonać, oglądając krótkie przebitki w stacjach telewizyjnych. Ale i TVN24, i TVP Info, i Polsat News konsekwentnie przez cały dzień mówiły o 20 tysiącach. Tak samo jak stacje radiowe RMF, Zet czy kanały Polskiego Radia, portale internetowe, choć część z nich zastrzegała się, że informacje o frekwencji podaje za PAP. Warto zaznaczyć, że w relacjach reporterów TVN24 dopuszczono możliwość, że „jednak w pochodzie może brać udział więcej osób”, a organizatorzy zarejestrowali marsz na 50 tys. osób. Ale już „20 tysięcy” znalazło się w relacji reportera z marszu w wieczornych „Faktach” TVN.

Część mediów pisała o „dziesiątkach tysięcy”, nie dając wiary zaniżonym szacunkom służb miejskich. O dziesiątkach tysięcy pisano na portalu Wpolityce.pl czy na Pch24.pl. Fronda.pl zauważyła, że „choć pomału przyzwyczajamy się do antyrządowych manifestacji ulicznych, to tylu dziesiątek tysięcy dawno w Warszawie nie było. Przyjechali z całej Polski, aby swoją postawą dać wyraz poparcia dla działań Telewizji Trwam i dezaprobaty dla KRRiT”.

Po co ten marsz?

Uderza również fakt, że większość mediów bagatelizowała sobotni protest. Ich relacje można streścić słowami: po co ta manifestacja? Po co ten marsz? Przecież Telewizja Trwam nie jest dyskryminowana przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Polsat w głównym wydaniu „Informacji” od razu wyrokował, że w Warszawie odbył się marsz w obronie „mediów Rydzyka, których istnienie nie jest zagrożone”. Podobny był przekaz w „Wiadomościach” TVP, „Faktach” TVN czy też na portalu Wyborcza.pl. To zaś, że katolicka telewizja nie dostała miejsca na pierwszym multipleksie cyfrowym, to tylko wina Fundacji Lux Veritatis, właściciela Telewizji Trwam, bo rzekomo sytuacja finansowa Fundacji wskazuje, że nie podołałaby ona finansowo nowemu zadaniu.

Taką rolę spełniał często cytowany w sobotę raport portalu Money.pl z tezą, jakoby katolicka telewizja nie znalazła się na multipleksie, bo jest mocno zadłużona. Jednocześnie w mediach prezentowano stanowisko członków Krajowej Rady (głównie Jana Dworaka i Krzysztofa Lufta), którzy oczywiście zapewniali, że KRRiT nie dyskryminowała Telewizji Trwam. – Fundacja o. Tadeusza Rydzyka nie przedstawiła dokumentów, które świadczyłyby o możliwości sfinansowania nadawania na multipleksie – przekonywał Jan Dworak. I zapewniał, że nikt nie wpływał na Radę, a decyzja w sprawie multipleksu była samodzielna. I rzadko przebijały się głosy wskazujące na to, że Telewizja Trwam istnieje na rynku już prawie 10 lat, ma duży majątek, ale dla KRRiT była mniej wiarygodna od firm, które nie nadały ani jednej godziny programu, nie mają majątku, a swoją działalność będą finansować za pożyczone pieniądze.

Wiec polityczny

Gdyby ktoś ograniczył się do śledzenia w sobotę tylko tzw. mainstreamowych mediów, to dowiedziałby się, że w Warszawie nie odbywał się Marsz w obronie Telewizji Trwam, ale że był to wiec opozycji. Zresztą takie sugestie były formułowane jeszcze przed manifestacją, bo wśród organizatorów były m.in. Prawo i Sprawiedliwość i Solidarna Polska. Starano się przekonać widzów i słuchaczy, że marsz zorganizowano przeciwko dyskryminowaniu Telewizji Trwam, ale tak naprawdę nie to było jej najważniejszym celem, tylko pokazanie siły przez opozycję. W wiadomościach RMF połączono nawet w jedną informację marsz i protesty opozycji w Pradze przeciwko czeskiemu rządowi.

Oczywiście, w relacjach cytowano np. fragmenty homilii ks. bp. Antoniego Dydycza, przedstawiano wypowiedzi uczestników protestu (w „Wiadomościach” TVP1 kamery kierowano głównie na ludzi starszych, pewnie po to, aby podtrzymać fałszywy stereotyp, że Telewizji Trwam bronią tylko ludzie starsi, „mohery”), ale większość miejsca poświęcano Jarosławowi Kaczyńskiemu i Zbigniewowi Ziobrze i wezwaniu prezesa PiS do zjednoczenia prawicy. A zaraz potem pojawiały się komentarze politologów, polityków na temat możliwości pojednania PiS i SP. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że deklaracja Kaczyńskiego padła akurat w tym miejscu i czasie, bo obie prawicowe partie robiły coś wspólnie od momentu rozłamu – w tym przypadku broniły prawa katolików do posiadania katolickiej telewizji. Na prawicowych portalach ten temat też był obecny, ale nie służył wypaczeniu idei marszu i jego celów. Dlatego portal Wpolityce.pl apelował do czytelników o przeczytanie „poruszającej, pięknej, mądrej” homilii ks. bp. Antoniego Dydycza.

Ale „Wiadomości” TVP1 wiedziały swoje, iż „od początku było wiadomo, że nie będzie to tylko Marsz o Telewizję Trwam”, a w „Faktach” (TVN24) dostało się rzecznikowi PiS Adamowi Hofmanowi, że nie zabiegał o pomoc europejskich parlamentarzystów w wyjaśnieniu katastrofy smoleńskiej (w Warszawie odbywało się akurat spotkanie przedstawicieli parlamentów państw UE), „ale zabiega o pomoc ojca Rydzyka”, bo poszedł na Marsz w obronie Telewizji Trwam.

Kwintesencją takiego traktowania marszu była wczorajsza audycja „7. Dzień Tygodnia” Moniki Olejnik w radiu Zet. Prowadząca też znaczną część swojego programu poświęciła Jarosławowi Kaczyńskiemu, Zbigniewowi Ziobrze i przyszłości PiS i SP. I to polityka miała także według niej być głównym przesłaniem manifestacji w obronie Telewizji Trwam.
– Chodzi o to, kto będzie miał Radio Maryja: PiS czy Solidarna Polska – stwierdziła Olejnik, podsumowując cele, jakie jej zdaniem, przyświecały organizatorom marszu. Olejnik nie ukrywała też swojego negatywnego nastawienia do Telewizji Trwam. – Telewizja Trwam jest pisuarowska – powiedziała Monika Olejnik, wprawiając w zdumienie uczestników dyskusji i słuchaczy. Przeciwko używaniu słowa „pisuar” do nazywania partii politycznej zaprotestował poseł Jacek Kurski, zbijając Olejnik z pantałyku.

Krzysztof Losz

Za: Nasz Dziennik, Poniedziałek, 23 kwietnia 2012, Nr 95 (4330) – „Mit 20 tysięcy”

 


 

To była największa demonstracja w jakiej kiedykolwiek uczestniczyłem w Polsce. Największa od co najmniej kilkunastu lat

Agencje podają, że na dzisiejszym Marszu w obronie TV Trwam i wolności mediów było 20 tysięcy ludzi. To jednak liczba w sposób oczywisty drastycznie zaniżona, i to kilkukrotnie (według organizatorów było 120 tysięcy osób). Z pewnością była to największa demonstracja polityczna lub społeczna w jakiej uczestniczyłem w Polsce (ta w Budapeszcie w marcu była większa). Plac Trzech Krzyży i okoliczne ulice były tak nabite, że nie sposób było przejść choćby metra.

Urzekała atmosfera. Przyjechała cała Polska – ludzie w różnym wieku, różnych zawodów. Z wielkich miast, ale także z małych miejscowości. Starsi, ale i także sporo młodych. Przyjaźni, pewni swoich racji, ale całkowicie wyzbyci agresji. W tym kontekście szczególnie brzydko brzmią słowa premiera Tuska z wczorajszej konferencji prasowej:

(…) jeśli jutrzejsza manifestacja ma się przerodzić w zamieszki tylko dlatego, że politycy opozycji uznają, że jesteśmy z kimś na wojnie, albo że państwo polskie nie jest już polskim państwem a rządzą nim zdrajcy, to oczywiście państwo będzie reagowało.

Na jakiej podstawie premier przewidywał zamieszki – nie sposób pojąć. Chyba, że prowokował. W każdym razie znów uświadomił to, co i tak wiemy – on tej Polski „moherowej”, najbardziej polskiej z Polsk, całkowicie nie czuje. Nie czuje tego polskiego kodu, który wśród tych ludzi przetrwał w stanie czystym, po wojennej i powojennej dekapitacji prawdziwej elity.

W sumie – przyjechała Polska. Ta Polska, która Polskę kocha tym uczuciem, które wymyka się nawet najbardziej elokwentnym socjologom-gwiazdom mediów. Która nigdy nie uległa.

Z licznych haseł na transparentach kilka naprawdę dobrych. Np. „Bądź patriotą, nie miernotą”.

„Tysiące ludzi, różnych wiekiem, zawsze z biało-czerwoną flagą, z krzyżem na sercu, z modlitwą na ustach, a jak trzeba to i z pieśnią, wychodzi na ulice nie po to, aby szerzyć niemoralność, nie po to, aby zabiegać o własne korzyści. Oto przyszliście po to, aby dać świadectwo prawdzie, aby walczyć o sprawiedliwość, aby nie dopuścić do rozpanoszenia się kłamstwa” – trafnie opisał to zgromadzenie w homilii bp drohiczyński Antoni Dydycz

I dodał:

„Myślę, że jeżeli KRRiT będzie taka betonowa, to chyba nie skończymy na tym jednym marszu, będzie ich wiele w Polsce i za granicą”.

Bp Dydycz homilię zakończył wezwaniem, by władza dała TV Trwam to, co „należy się”. I to bardzo trafne ujęcie sprawy – miejsce na multipleksie mediom z Torunia po prostu „należy się”, choćby z racji tego, że chce tego tak liczna część Polaków. I nie zmienią tego żadne zaklęcia, ani proceduralne sztuczki. Zwłaszcza w obliczu procesu, który już widzimy – przejmowania podmiotów, które dostały koncesję, przez wielkie koncerny. Co było, można sądzić, w jakiś sposób zaplanowane. Tak, żeby formalnie otworzyć rynek, jednocześnie go nie otwierając.

Oczywiście, władza może dalej udawać, że nie ma problemu. Ale wówczas sporo będzie ryzykowała. Bo nawet jeżeli dziś ruch w obronie TV Trwam wciąż wydawać się może rządzącym „gettem”, to jest to „getto” niebezpiecznie, z punktu widzenia władzy, silne. I wciąż przybierające na sile. Za chwilę możemy zobaczyć, że to wielki ruch społeczny na orbanowską skalę, któremu władza – poza posłusznymi mediami – nie ma czego przeciwstawić. Bo przecież takiego ruchu, tak autentycznego, nie kupi się za żadne unijne granty.

Media mainstreamowe mszę zlekceważyły całkowicie. Sporo dziennikarzy przyszło za to na sam marsz. Zobaczymy, co zobaczyli.

Marsz był także wydarzeniem politycznym. Swoista licytacja pomiędzy Prawem i Sprawiedliwością o to, kto okaże się większym obrońcą widoczna była od dawna. Nawet w dzisiejszym „Naszym Dzienniku” obie partie zamieściły takie same, jednostronicowe ogłoszenia. Również plan Marszu skonstruowano tak, by nikogo nie urazić. A więc dziękowano wszystkim po równo, po równo zaplanowano również przemówienia. Pod Kancelarią Premiera Jarosław Kaczyński, pod Belwederem – Zbigniew Ziobro.

Pierwszy mówił więc Kaczyński, i trzeba przyznać, że doskonale wyczuł prozjednoczeniowy nastrój uczestników:

„Zwracam się do ciebie Zbyszku, zapomnijmy o tym, co było złe, o co mamy pretensje, idźmy razem; wracajcie, to jedyna droga do zwycięstwa (…) musimy być razem, musimy zwyciężyć. Wracajcie”.

Słowa te nagrodzono brawami. Kaczyński był fetowany zresztą w trakcie wydarzenia dość często.

Ziobro zabrał głos kilkanaście minut później, pod pomnikiem Piłsudskiego. I była to dla niego trudna próba. Już jego pierwsze słowa część uczestników zagłuszyła gwizdami, później większość zaczęła skandować „Jarosław! Jarosław!”. Nie były to okrzyki szczególnie wrogie, raczej „pedagogiczne”. Ziobro ciągnął przemowę pomimo złych nastrojów tłumu. I wciąż padały okrzyki: „wracajcie do PiS”, „łączcie się”, „jedność, jedność”.

Widziany z bliska lider Solidarnej Polski był wyraźnie zdenerwowany, chwilami tracił niemal głos. Można było odnieść wrażenie, że w ciągu tych kilku, kilkunastu minut decyduje się coś więcej niż powodzenie tej konkretnej mowy; decyduje się pewność siebie, choćby minimalna pewność siebie, na długie lata, niezbędna przywódcy. Ostatecznie ciężar jakoś udźwignął, i wygłosił w miarę poprawne, choć na pewno nie porywające, przemówienie. I powinien być zadowolony, bo mógł przegrać dużo więcej.

Dopiero pod koniec odniósł się do propozycji Kaczyńskiego:

„Odpowiadając Jarkowi, chciałbym powiedzieć jasno – choć wiem, że już odjechał –  że jesteśmy razem, że to, co było, zapomnieliśmy, że chcemy działać razem”.

Za te słowa dostał brawa, zresztą dość entuzjastyczne. Oklaskiwano go także wówczas, gdy komplementował media o. Rydzyka – co z werwą robił także Kaczyński.

Czy oferta Kaczyńskiego jest poważna? Można wątpić. Takich spraw jak zjednoczenie nie rozstrzyga się na wiecach. Ziobro odpowiedział z kolei niezwykle enigmatycznie, bo użył sformułowania „jesteśmy razem”, które znaczyć może i wszystko, i nic. W tym kontekście znaczyło, że jesteśmy razem na tym konkretnym wiecu.

Ludzie z otoczenia Ziobry słusznie zwracają uwagę, że Jarosław Kaczyński opuścił zgromadzenie zanim Ziobro zabrał głos. Ruch sprzeczny z zaproszeniem „wracajcie”, ale logiczny z perspektywy przywódcy, dla którego słuchanie przemówienia byłego podwładnego byłoby co najmniej dyskomfortem.

W całej sprawie ważniejsze wydaje się co innego: presja „ludu” na jedność, na zjednoczenie. Poczucie, że ten podział jest absurdalny, że nie ma w nim nic poza personalnymi różnicami, animozjami i ambicjami. Przekonanie, że skoro sytuacja jest tak poważna, jak to rysują politycy PiS i SP, to tym bardziej podziałów nie da się ani zrozumieć, ani zaakceptować. Ludzie rozumieją, że to droga donikąd. Wiedzą dlaczego. Kilka spotkanych osób bardzo szczegółowo wyliczało mi, ile mandatów traci prawica w sumie na rozbiciu głosów. Ludzie wiedzą, że teoria „dwóch płuc” to tak naprawdę teoria „mózgu rozdzielonego na dwa”. Nie może działać.

W interesie Polski jest jak najszybsze zakończenie tego podziału. Albo przez zjednoczenie, albo przez decydujące zwycięstwo którejś ze stron.

I nie sposób oprzeć się wrażeniu, że klucz do przyszłości ma w tej sprawie ten, którego dziś w Warszawie nie było – o. Tadeusz Rydzyk.

Jacek Karnowski

Za: wPolityce.pl (21.04.2012)

 


 

Skip to content