Aktualizacja strony została wstrzymana

Wojna o polską szkołę – prof. Ryszard Legutko

Głodówka ogłoszona przed kilkunastoma dniami przez grupę krakowskich opozycjonistów z lat osiemdziesiątych przywróciła publiczną debatę na temat jakości nauczania historii w szkołach ponadgimnazjalnych po wprowadzeniu nowych podstaw programowych. Debacie tej towarzyszą również zastrzeżenia co do właściwości użytych przez protestujących środków. Mówi się, że są zbyt drastyczne, nie powinny mieć miejsca tam, gdzie toczy się cywilizowana debata między stronami, czasem też zaznacza się, że protest nie może osiągnąć jakiegokolwiek celu, bo decyzje już zapadły – podpisane rozporządzenie wchodzi w życie wraz z rozpoczęciem nowego roku szkolnego. Klamka zapadła, można było protestować wcześniej, ale czas na protesty już się skończył. Teraz buduje się nowa szkoła i nie należy przeszkadzać.

Nie jest jednak prawdą, że nie protestowano. Świętej pamięci prezydent RP Lech Kaczyński konsekwentnie wetował założenia nowych podstaw programowych już w 2008 roku podczas trwającego trzy tygodnie okrągłego stołu edukacyjnego. Następnie przyszedł czas na pytania posłów PiS, protesty środowisk nauczycielskich, liczne listy otwarte z najgłośniejszym autorstwa m.in. prof. Andrzeja Nowaka, a także oficjalne głosy krytyczne uniwersyteckich instytutów historii. Mogłoby to wyglądać na rzetelną, cywilizowaną debatę między stronami. Tyle że już wtedy druga strona takiej debaty sobie nie życzyła. Nie o debatę jej chodziło. Od początku prowadziła wojnę z nauczaniem historii przy zastosowaniu wszelkich środków z tym najbardziej wypróbowanym przez obecną ekipę rządzącą na czele – bezczelnym kłamstwem.

Trzeba to kłamstwo precyzyjnie wskazać, by dojść do wniosku, jaki charakter i jakie skutki może przynieść wygrana przez naszych przeciwników wojna cywilizacyjna.

Front antynarodowy

W tym tekście pojawi się sporo cytatów. Niestety nie dlatego, że są one wartościowe, mądre czy odkrywcze. Ich walorem jest wartość dowodowa w sporze o nauczanie historii w polskiej szkole. Ich zawartość w zdecydowanej większości pokrywa się z naszymi zarzutami, tyle że autorzy tych myśli są z nich dumni. Twierdzą, że tak być powinno, że tak ma wyglądać szkoła przyszłości, której głównym atutem jest to, że ustępuje, nie stanowi bariery dla – w ich mniemaniu – konieczności dziejowej, która przynosi dobro. Znamienne jest jednak, że cytaty te nie są eksponowane. Z oficjalnych wypowiedzi urzędników MEN i głównych twórców nowych podstaw programowych wynika przecież, że zagrożenia, jakich dopatrują się w nich konserwatyści, są urojone.

Na wstępie przytoczmy te oficjalne wypowiedzi. „W Polsce nauczanie historii pełniło zawsze szczególną rolę – wiedzę historyczną uznaje się za spoiwo narodowej i cywilizacyjno-kulturowej wspólnoty, co wywołuje bardzo wysokie oczekiwania wobec osób i instytucji, biorących udział w tworzeniu i realizacji koncepcji szkolnej edukacji historycznej. Winna ona nie tylko zaznajamiać uczniów z dziedzictwem minionych epok, ale również kształtować ich postawy” – czytamy w komentarzu do podstawy programowej przedmiotów historia oraz historia i społeczeństwo. Wynika z niego, że nie mamy się czego bać. Autorzy tego dokumentu chcą tego samego, co my, tyle że zapewne lepiej i nowocześniej. Obawy dotyczące kadłubowego przedmiotu, który zamiast rozszerzonego kursu historii wybierać będzie ponad 90 proc. uczniów, również zdają się przesadzone, ponieważ „Historia i Społeczeństwo pozwala na kształtowanie postawy obywatelskiej, postawy poszanowania tradycji i kultury własnego narodu”.
W czym problem? Otóż problem w tym, że front edukatorów jest nieszczelny. Czasem piszą lub mówią to, co naprawdę myślą zrobić z polską szkołą. Zacytujmy fragment oceny podstaw programowych nauczania historii, którą sporządził Instytut Badań Edukacyjnych, placówka badawcza pod nadzorem MEN.

„Najistotniejszym (…) warunkiem prawdziwej zmiany jest przedefiniowanie celów, jakim służy nauczanie historii w polskiej szkole. Dostrzeżone przez ekspertów IBE zachowawcze podejście do historii, skoncentrowanie na zagadnieniach polityczno-militarnych, rozpatrywanych na dodatek w dziewiętnastowiecznym paradygmacie narodowo-patriotycznym – wszystko to czyni historię nieatrakcyjną i całkowicie abstrakcyjną”. Mamy tu zatem cel, jakim jest zniszczenie dotychczasowej misji szkoły i który wydaje się trafnie oddawać zamiary edukatorów, ale także motywację, która zdaje się jednak być mniej prawdziwa, a przez to bardziej zdatna do publicznego użycia – dotychczasowa szkoła i to, co ma do zaoferowania, jest nudne dla ucznia. A w nowej szkole ma rządzić uczeń, tylko on ma zawsze rację, choć często jeszcze ma problem z jej wyrażeniem. „Młodzi ludzie w Polsce wzrastają już w klimacie nieufności wobec wielkich narracji politycznych i choć nie potrafią (a w każdym razie szkoła nie dostarcza im do tego narzędzi) sproblematyzować czy nawet zwerbalizować owej nieufności, z pewnością nie chcą i nie mogą przyswoić bezkrytycznie tradycyjnego wykładu dziejów”. Z pewnością nie chcą – zapamiętajmy sobie tę frazę, bo leży ona u podstaw nowego myślenia o szkole. Ta nowa szkoła ma co najwyżej dawać miejsce do popisu uczniowi, który przychodzi do niej już wszystko wiedząc, mającemu w sobie wielkie pokłady kreacji, której szkoła może życzliwie pomóc w rozkwitaniu. Jeśli taka fraza padnie, to dalszą dyskusję o zadaniach szkoły edukatorzy uważają za szkodliwą. Jeśli zaś o treść nauczania chodzi, to o ile bezkrytycznie tradycyjny wykład dziejów jest do kosza – taki jest wyrok dziecka, które jeszcze nie umie tego tak nazwać, ale edukator rozumie go bez słów – o tyle „wprowadzenie perspektyw mniejszościowych (w tym nade wszystko feministycznej), rozwój badań mikrohistorycznych”, których w dzisiejszej zapyziałej szkole brakuje, dziecko przyjmie z radością, bo przecież tego chce. Dowodzi tego „praktyka pedagogiczna śmiałych nauczycieli, że lektura „Montaillou, wioski heretyków” Le Roy Ladurie czy „Sera i robaków” Ginzburga budzi w młodych adeptach i adeptkach historii daleko większe ożywienie, zainteresowanie, skłonność do samodzielnego myślenia niż podręcznik sugerujący (fałszywie), że historia polityczna wraz z drobnymi rozdzialikami poświęconymi gospodarce czy kulturze pozwala poznać przeszłość i stwierdzić „jak naprawdę było””. O śmiałym nauczycielu będzie jeszcze mowa, teraz podsumujmy słowami ekspertów z IBE, o co w nowym nauczaniu historii chodzi naprawdę: „Potrzebna jest zatem odwaga głośnego stwierdzenia, że historia nie może być zakładniczką polityki historycznej, narzędziem formowania patriotycznego. Jej zadaniem musi być dostarczenie narzędzi do rozumienia świata w jego różnorodności, w wielości dyskursów, w skomplikowaniu kwestii społecznych, ekonomicznych, kulturowych, także – politycznych”.

Kuriozalne pomysły

Jak już wspomniałem, władze oświatowe nie wykazują nadmiaru takiej odwagi. Wolą kłamać, że wszystko będzie po staremu, tylko że lepiej. W rzeczywistości wrogami w tej wojnie, którą prowadzą, są wszyscy oprócz uczniów. Przede wszystkim zaś nauczyciele, którzy nie są śmiali. Można o nich sporo przeczytać w raporcie „Jak będzie zmieniać się edukacja? Wyzwania dla polskiej szkoły i ucznia” wydanym przez Instytut Obywatelski, będący w założeniu intelektualną podbudową rządzącej partii, a w efekcie dający codzienne świadectwo, że można obyć się w rządzeniu bez przykrego balastu głębszej refleksji. „Nauczycielu – czas na zmiany” – wzywa w jednym ze śródtytułów raport i zaraz później podaje wskazówki, kim nowoczesny nauczyciel ma być: „Rola nauczyciela ulega redefinicji w kierunku relacji bardziej partnerskich, bardziej trenera i mentora, i coacha niż wykładowcy i egzaminatora – sędziego”. W drodze do tego autorzy wskazują, że w pierwszym rzędzie zabrać się należy za uczelnie pedagogiczne, gdzie powinno nastąpić zerwanie z tradycyjnym kształtowaniem nauczyciela „jako mistrza w swej dziedzinie”. Gdy już nauczyciel wyzbędzie się swojego wstecznego i szkodliwego myślenia o sobie jako o kimś lepszym od ucznia, choćby była to dziedzina, której poświęcił większość życia, wtedy konieczność dziejowa się spełni. Jest nią „otwarcie się nauczyciela na współpracę i wymianę z uczniami. (…) Jeśli tylko zechce, będzie mógł osiągnąć z uczniami znacznie więcej, niż osiągał jeszcze kilka lat temu. Problem i jednocześnie wyzwanie tkwią jednak w mentalności nauczyciela”.
Charakterystyczne jest to, że w dokumencie sporadycznie tylko pojawiają się rodzice. Są oni przeważnie zastępowani bliżej niesprecyzowanym społeczeństwem, które również nie ma w oczach edukatora większych tajemnic i jest dość jednorodne, bo według niego dość zgodnie „domaga się rzeczywistości bez masowej szkoły. Nie chce tej zbudowanej na anachronicznym modelu fabryki, funkcjonującej na błędnych założeniach. (…) Społeczeństwo zaczyna domagać się edukacji, która zapewni rozwój pojedynczych osób”, przy czym rozwój ten również ma swoje czytelne cele, których porządek interesująco oddaje następujący fragment raportu: „Kiedy mam za co żyć, mogę się spokojnie rozwijać intelektualnie. Odwrotnie raczej się nie da. I to jest chyba kierunek, w którym powinna zmieniać się edukacja w wymiarze osobistym”. Wizja takiego właśnie rozwoju jest w przekonaniu autorów tak powszechna, a przez to tak korzystna dla jednostek, że jeśli nie dojdzie do poważnych i trwałych zmian w edukacji, to „niebawem społeczeństwo nie znajdzie już powodu, dla którego młodzi ludzie mieliby chodzić do szkoły”.

Przysięgam, jakkolwiek absurdalnie brzmią powyższe cytaty, nie zmyśliłem ich. Ale dotarcie do nich nie było sprawą oczywistą, ponieważ w oficjalnych, medialnie nagłaśnianych wypowiedziach przedstawicieli władz oświatowych słyszymy coś zgoła odmiennego. Warto się nad tymi cytatami pochylić głównie dlatego, że trafnie oddają sposób myślenia naszego przeciwnika i podstawowe metody, jakich używają. Sami występują jako nasi wrogowie, wskazując na wspólnotę narodową jako największe obciążenie w myśleniu o szkole. Wypowiadają się w imieniu jakiegoś wymyślonego, rzekomo jednorodnego społeczeństwa, choć najdzielniejsi przedstawiciele tego realnego prowadzą właśnie protest głodowy przeciwko nim, a duża część pozostałych solidaryzuje się z protestującymi. Zuchwale atakują nauczycieli, w tej chwili chyba najbardziej pomiataną, kompletnie opuszczoną przez państwo grupę zawodową. Koronują w końcu równie wymyślone dziecko na marionetkowego króla edukacji, by przez niego wyrażać i nim uzasadniać swoje chore pomysły na edukację.

Tak, o polską szkołę toczy się obecnie wojna, ta głodówka ma głęboki sens. Obok batalii o prawdę w sprawie tragedii smoleńskiej nie ma ważniejszego pola walki. Musimy wygrać.

Prof. Ryszard Legutko
poseł do Parlamentu Europejskiego

– Warto przyznać się do błędu, tak jak w sprawie sześciolatków i systemu informacji oświatowej – apelują do ministerstwa edukacji posłowie PiS i składają projekt ustawy gwarantującej podstawowe nauczanie historii na wszystkich poziomach nauczania

Niech MEN przyzna się do błędu

 

PiS zgłosiło wczoraj do laski marszałkowskiej projekt ustawy o nauczaniu historii w liceach, technikach i gimnazjach. Jest to – zgodnie z zapowiedziami – odrębna ustawa, która ma uregulować i zabezpieczyć wymiar i sposób nauczania historii w polskich szkołach. – Chcemy zatrzymać tę destrukcyjną operację, która oznacza tak naprawdę drastyczne ograniczenie nauczania historii w szkołach ogólnokształcących, ale także w gimnazjach – deklarował poseł Kazimierz M. Ujazdowski (PiS). – Mamy nadzieję, że pod presją społeczną projekt ten będzie przedmiotem poważnych prac parlamentarnych. Nasze rozwiązanie służy uratowaniu edukacji historycznej – podkreślają posłowie opozycji. A Ujazdowski apelował do MEN i rządu, aby naprawili swój błąd. – Warto przyznać się do błędu, tym bardziej że resort już raz wycofał się z przymusowego wysyłania sześciolatków do szkół, wycofał się z budowy systemu informacji o uczniach. Jeśli można wycofać się z dwóch pierwszych błędów, to można również wycofać się z trzeciego błędu – tłumaczył Ujazdowski. – Chodzi o to, by w życie nie weszło to szkodliwe rozporządzenie minister edukacji narodowej – podkreślała Elżbieta Witek (PiS), która jest nauczycielem historii z prawie 30-letnim doświadczeniem.

180 godzin rocznie

Ustawa ma zagwarantować 180 godzin historii rocznie na każdym etapie edukacyjnym, czyli dwie godziny tygodniowo. Dla uczniów, którzy wybiorą historię na maturze, wymiar ten będzie wyższy. Witek zaznaczyła, że opinia publiczna jest dezinformowana przez MEN deklaracjami zwiększenia wymiaru nauczania historii i poprawienia jego jakości. – My mówimy, że historii będzie mniej, a MEN – więcej. Chcę rozwiać tę wątpliwość. Każdy nauczyciel wie, że młodzież przychodzi do gimnazjów z różnym poziomem nauczania. Nie ma mowy, by w kilka miesięcy kapitalnie opanować kurs historii – akcentowała Elżbieta Witek.
Jak deklarują wnioskodawcy, projekt ustawy zakłada integralność i kompletność kursu historii oraz jego obowiązkowy charakter dla wszystkich uczniów gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych. – Wykluczy to proceder stosowany przez ministerstwo edukacji, zastępujący tradycyjny kurs historii blokami tematycznymi, które nie mają nic wspólnego z nauczaniem historii – zauważył poseł Ujazdowski.

Protesty zmobilizowały posłów

Pomysł odrębnego zagwarantowania wymiaru godzin nauki historii w szkołach pojawił się po tym, jak w Krakowie, a potem w Warszawie i obecnie w Siedlcach grupa byłych działaczy pierwszej „Solidarności”, podziemia i Niezależnego Zrzeszenia Studentów urządziła protest głodowy w obronie szkolnictwa ogólnego i nauczania historii. Podjęli się takiej formy protestu ze względu na zupełny brak zrozumienia racji wszystkich tych, którzy już od prawie dwóch lat protestowali, ostrzegali i nie godzili się na kolejne eksperymenty w polskiej szkole. Już w 2009 r. specjalny list w obronie nauczania historii wystosowali wybitni historycy, m.in.: Andrzej Nowak, Ewa Thompson, Wojciech Roszkowski, Andrzej Paczkowski czy nieżyjący już dzisiaj Paweł Wieczorkiewicz. Jak wtedy podkreślali, proponowany przez MEN przedmiot pod nazwą „historia i społeczeństwo”, który ma w liceach i technikach zastąpić kurs historii, jest jedynie hybrydą, która nie zastąpi prawdziwego nauczania historii. Tym bardziej że nie będzie to przedmiot obowiązkowy, a uczyć się go będą tylko ci, którzy się na niego zdecydują.
Tymczasem historia jest gwarantem formowania postaw patriotycznych i obywatelskich, budowania narodu świadomego swojej wartości i przeszłości. „W ten sposób destrukcji, a na pewno infantylizacji ulega historia jako zintegrowany, wspólny przedmiot nie tylko przekazujący zestaw faktów czy umiejętności, ale także współtworzący rdzeń obywatelskiej, patriotycznej edukacji” – apelowali historycy do ówczesnej minister edukacji Katarzyny Hall. Bezskutecznie.
Głodujących w Krakowie, Warszawie i Siedlcach poparła m.in. NSZZ „Solidarność”, Rady Naukowe Wydziałów Historii i Politologii kilku wyższych uczelni, w tym Uniwersytetu Jagiellońskiego, KUL, UKSW, Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, a także fizycy z Polskiej Akademii Nauk oraz prawicowa opozycja: PiS, Solidarna Polska i Prawica Rzeczypospolitej.

Sejm może naprawić błąd MEN

Jak podkreślał Kazimierz Ujazdowski, Sejm ma obecnie ostatnią możliwość, by zatrzymać fatalne rozwiązania, jakie ministerstwo edukacji w spadku po niepopularnej minister Katarzynie Hall chce zafundować młodym Polakom, ich rodzicom i nauczycielom.
W opinii historyka posła Ryszarda Terleckiego (PiS), historia jest ważną podstawą formowania postawy obywatelskiej. – Dlatego upominamy się o historię najnowszą, bez jej znajomości funkcjonowanie w nowoczesnym państwie jest niemożliwe – tłumaczył. Terlecki podkreśla, że program i podręczniki, które będą decydowały, czego młodzież ma się uczyć, są niemal pozbawione informacji na temat współczesnej historii Polski. – Druga połowa XX wieku to najwyżej 1/4 jego objętości. Historii najnowszej jest bardzo mało, jest ona przeciążona historią powszechną i historią Europy. Nie ma w nich praktycznie historii III RP. To już 20 lat, a jednak okres ten jest wstydliwie zbywany 2 godzinami lekcyjnymi – zauważa historyk. Do tego dochodzi likwidacja możliwości zdawania przedmiotu wiedza o społeczeństwie na maturze, a jak poinformował Terlecki, w planach jest też likwidacja ogólnopolskiej olimpiady tematycznej poświęconej WOS. – Mamy tutaj do czynienia z jakimś zaskakującym, niepokojącym regresem – komentuje poseł.
Przypomnijmy, że nowe rozporządzenie w sprawie ramowych planów nauczania w szkołach publicznych ma wejść w życie od 1 września 2012 roku. Za zmiany odpowiada obecna minister edukacji Krystyna Szumilas, która w styczniu tego roku podpisała rozporządzenie w tej sprawie. Wiąże się ono jednak z rozpoczętą jeszcze we wrześniu 2009 r. reformą edukacji i stopniowym wprowadzaniem nowej podstawy programowej nauczania, którą przygotowała Hall. W liceum ogólnokształcącym młodzież będzie musiała wybrać od dwóch do czterech przedmiotów w zakresie rozszerzonym, przy czym co najmniej jednym z tych przedmiotów musi być: historia, biologia, geografia, fizyka lub chemia. Uczeń, który nie będzie realizował w zakresie rozszerzonym historii, będzie zobowiązany wybrać przedmiot uzupełniający historia i społeczeństwo. Uczniowie technikum będą zobowiązani realizować przedmiot uzupełniający historia i społeczeństwo. Pewne więc jest, że od 16. roku życia prawdopodobnie większość młodych Polaków nie będzie musiała się uczyć historii w takim wymiarze jak teraz, a wiedza z zakresu historii najnowszej zostanie okrojona do minimum.

Maciej Walaszczyk

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 14-15 kwietnia 2012, Nr 88 (4323)

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 14-15 kwietnia 2012, Nr 88 (4323) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120414&typ=my&id=my17.txt

Skip to content