Aktualizacja strony została wstrzymana

Hańba sądowa – Rafał A. Ziemkiewicz

Gwiazdor boksu na ringu; póki mu szło dobrze, póki obalał kolejnych przeciwników, choćby i bezkarnym ciosem poniżej pasa, rechotał butnie i wygłaszał nad znokautowanymi pochwały prawa pięści.

Kiedy jednak sam dostanie w zęby i nakryje się nogami, wypadłszy z lin woła do siebie adwokata i pozywa przeciwnika do sądu. O pobicie. Co w tej historii najbardziej groteskowe − sędziowie okazują się być pod tak wielkim urokiem gwiazdora, że do głowy im nie przyjdzie oskarżenie odrzucić.

To nie jest znaleziony w autorskich papierach szkic nienapisanego opowiadania Mrożka albo Ionesco. Ta absurdalna historia odbywa się na naszych oczach. Rolę boksera-gwiazdora, urażonego, gdy ktoś ośmieli się odpłacić mu pięknym za nadobne, odgrywa tu Adam Michnik, a rolę zakładu usługowego, wydającego na jego życzenie wyroki przeciwko zwycięskim rywalom z ringu, działający w imieniu III RP sędziowie, których obecny prezydent nazwał kiedyś „rozgrzanymi”. Właśnie kilka dni temu mieliśmy kolejny odcinek tej niekończącej się farsy: warszawski sąd apelacyjny potwierdził wyrok skazujący Jarosława Marka Rymkiewicza, z powództwa Adama Michnika, za wyrażenie opinii, iż Adam Michnik jest duchowym dzieckiem Komunistycznej Partii Polski i chce, aby Polacy przestali być Polakami. Trzeba przyznać, że bledną przy tym dokonania sądownictwa PRL (trudno by zresztą wskazać, co się w sądownictwie w porównaniu z czasami „realnego socjalizmu” zmieniło – może zarobki, ale i to chyba niewiele). Nawet jurystom pracującym na tzw. Małym Kodeksie Karnym nie przyszło do głowy, żeby oskarżyć i skazać Czesława Miłosza za słowa (idiotyczne skądinąd i obraźliwe dla polskich patriotów) „jest ONR-u spadkobiercą Partia”. Na to wpadli dopiero Michnik ze swoim prawnikiem.

A przecież publicystyka Michnika, i publicystyka licznych jego podwładnych z „Gazety Wyborczej”, którą firmuje jako redaktor naczelny, roi się od stwierdzeń opartych na takim samym mechanizmie, tylko odwrotnie ukierunkowanych. Michnikowi nigdy nie drgnęła ręka, gdy oskarżał brane na cel osoby publiczne że są duchowym potomstwem „czarnej sotni” czy ajatollahami, nie wspominając już o jakobinach. Jako publicysta bez żenady sięga Michnik po retoryczny chwyt przypisywania innym intencji, jakich nigdy publicznie nie deklarowali. Jemu wolno było insynuować, że Jarosław Kaczyński (wówczas premier RP) chce sfałszować wybory, że dąży do władzy dyktatorskiej, chce zniszczyć demokrację. Jemu i jego sforze wiadome jest, co „naprawdę” myśli ojciec Rydzyk, i kto jest antysemitą, a jeśli temu zaprzecza, to obłudnie. Ale tylko jemu i tym, których do tego jako naczelny deleguje.

Kiedy jednak sam Michnik został przez Rymkiewicza (czy wcześniej przez Krasowskiego) bardzo trafnie zdemaskowany, podnosi wrzask − z „kłamstwami” nie wolno dyskutować, „kłamstwa” trzeba zwalczać sądownie! A cała salonowa trzoda wtóruje mu oczywiście ogłuszającym beczeniem. Zasada jest prosta: od Michnika wolno tylko brać po gębie i posłusznie nadstawiać drugi policzek. W szczególności nie wolno samodzielnie interpretować jego wypowiedzi i działalności publicznej, zaprzeczać temu, co sam o sobie twierdzi i podważać składanych przez niego deklaracji, choćby na milę śmierdziało od nich obłudą i fałszem. Wtedy najoczywistsze metody polemiczne stają się „kłamstwem”, za które sprzyjające Michnikowi sądy karzą na jego wniosek grzywnami i innymi represjami.

Ośmiesza to oczywiście i kompromituje polski wymiar sprawiedliwości. Fakt, że procesy o naruszenie dóbr osobistych, potocznie zwane „pyskówkami”, na całym świecie grzęzną w subiektywnych ocenach, dając nieporównywalnie większe niż normalne procesy znaczenie retorycznym popisom i kazuistycznym sztuczkom prawników oraz „widzimisiu” sędziów. Ale to, jak od lat hula po polskich sądach Michnik, nie ma w sobie żadnej finezji − tyle, ot, co włamanie „na rympał”. To jest po prostu żenujące łamanie przez orzekających sędziów zasad zdrowego rozsądku i reguł prawa.

Prawo mówi bowiem, że karać można za rozpowszechnianie „nieprawdziwych, zniesławiających informacji”. Sądy zaś, na wniosek Michnika, zatarły różnicę pomiędzy informacją a opinią. Szczególnie kuriozalnym przykładem był tu proces wytoczony przez Michnika wspomnianemu już Robertowi Krasowskiemu. W procesie tym sąd spotkał się z odmową kilkunastu utytułowanych osób i ośrodków akademickich, które prosił o ekspertyzę, czym się różni informacja od opinii. Wybitni profesorowie, uważacie państwo, gremialnie zgłupieli do tego stopnia, że nie potrafią wyjaśnić tego, co potrafię wyjaśnić nawet ja, prosty chłop z Czerwińska? No, nie bądźmy naiwni. Łatwo się domyślić, że ta odmowa wynikała po prostu z niechęci proszonych o podjęcie się roli biegłego do rozstrzygania dylematu − czy podpisać się pod oczywistą, haniebną bzdurą, czy ryzykować narażenie się Michnikowi.

„Wysoki Sądzie − ja chociaż nie w adwokackiej todze / Mam niejaką nadzieję, że sprawie nie zaszkodzę” wyjaśniając tę jakże skomplikowaną kwestię, z którą nie umieją sobie kolejne orzekające składy. Otóż informacja różni się od opinii tym, że informację można jednoznacznie ocenić jako prawdziwą lub fałszywą, w świetle faktów i materialnych dowodów. Natomiast opinia nigdy nie może być zweryfikowana, z natury swojej, ze stuprocentową pewnością. Można ją uznać za trafną lub chybioną, ale będzie to tylko przeciwstawieniem jednej opinii innej opinii.

Przykładowo − jeśli ktoś twierdzi, że Adam Michnik należał do PZPR to to jest informacja. W tym wypadku fałszywa. Można sprawdzić i rozstrzygnąć w sposób bezdyskusyjny, jak to, że dwa i dwa jest cztery: nie należał. Natomiast jeśli ktoś twierdzi, że Adam Michnik jest nieudacznikiem, to można się z tym tylko zgodzić albo nie. Jeden powie: skądże, przecież odniósł życiu ogromny sukces, z dysydenta wyrósł na jedną z najbardziej wpływowych osób w państwie! A inny powie − no pewnie, przecież dał z siebie, kiedyś ideowego lewicowca, zrobić lokaja i propagandystę uwłaszczonej nomenklatury, na dodatek mógł wziąć ogromną kasę z „Agory” i nie wziął. Sędzia może się z którąś z tych opinii zgodzić, ale prywatnie. Natomiast Sąd rozstrzygać, która z nich „polega na prawdzie”, a która jest „fałszywą zniesławiającą informacją” nie ma prawa, bo ośmiesza się wtedy nie jakiś czy jakaś sędzia, ale Prawo i Rzeczpospolita, w majestacie których on czy ona działają. Co więcej, nie tylko się Prawo i Rzeczpospolitą w ten sposób ośmiesza i pozbawia w oczach obywateli autorytetu, tworząc gorszące precedensy.

Ba – „penalizowanie”, mówiąc mądrym językiem, negatywnej opinii o kimkolwiek, a zwłaszcza o osobie publicznej, jest wręcz sprzeczne z prawem. Konkretnie z prawem prasowym, które, mimo iż niedoskonałe, jasno stwierdza, że ocenianie działalności osób publicznych ścigane ani karane być nie może!

Dlaczego więc, mimo, iż sprawa wydaje się oczywista, Sądy orzekają po myśli Michnika? Tu dochodzimy do najgroźniejszego dla państwa aspektu tej sprawy. Otóż konkretne zdania w uzasadnieniach wyroków wskazują, że dlatego, iż Michnik to Michnik. W sprawie Stanisława Remuszki sąd uzasadnił wyrok tym, że „negatywne opinie o Adamie Michniku godzą w zasady współżycia społecznego”. W ustnym uzasadnieniu wyroku na Rymkiewicza sędzia sądu apelacyjnego użyła argumentu (można to zobaczyć w internecie), że Adam Michnik jest osobą wybitnie zasłużoną, bo zawdzięczamy mu wolność. Zabrzmiało to bardzo podobnie, jak uzasadnienie przez Sąd odrzucenie przez pozwu za ewidentne oszczerstwo przeciwko Lechowi Wałęsie: Wałęsa, oznajmiła bez ogródek sędzia, jest wybitnym i wybitnie zasłużonym obywatelem, sugerując niedwuznacznie, że jako takiemu wolno mu więcej, niż obywatelowi zwykłemu. To oczywiste znaki, że sądy złamały tu podstawową od czasów Rzymian zasadę prawa, nakazującą im oceniać sprawę, a nie osoby zaangażowane w spór. Z taką właśnie haniebną praktyką w orzecznictwie kojarzą mi się sławne słowa Bronisława Komorowskiego „pani sędzia jest już rozgrzana, załatwimy to szybko”.

To jest powód, dla którego − wbrew insynuacjom, które niechybnie się pojawią âˆ’ zajmuję się michnikowym psuciem prawa i nie zamierzam przestać o nim pisać, choćby mi prawnicy „Agory” przysyłali nie tylko jeszcze dziesięć pism z procesowymi pogróżkami, ale i zdechłą rybę w gazecie (na jedno to zresztą wychodzi). Jeśli w III RP można kogoś ukarać grzywną za opinię, że Michnik jest duchowym spadkobiercą KPP i chce żeby Polacy przestali być Polakami, to znaczy, że można skazać każdego za każdą opinię. Za stwierdzenie, że premier źle rządzi, że publicysta bredzi, że pisarz jest grafomanem albo film jest chałą. Źe partia albo gazeta kłamie, bank nabija klientów w butelkę, a fabryka niszczy przyrodę. (Znam już zresztą przykłady, z Polski prowincjonalnej, gdy precedens zrobiony przez Michnika wykorzystywany jest skutecznie do terroryzowania lokalnej opinii publicznej rzez różnych kacyków czy demolujące piękną niegdyś okolicę koncerny). W świecie, w którym „lex Michnik” stałoby się zasadą, wolność słowa musi stać się fikcją. „Wolnością” ograniczoną tylko do prawa dosłownego cytowania tego, co mówi o sobie obiekt takiej „krytyki”, względnie przypochlebiania mu się, w nadziei, że pochlebstwo mu się spodoba − bo jak nie, i za pochlebstwo będzie mógł zaprocesować na śmierć.

Co dalej ze sprawą Jarosława Marka Rymkiewicza i innych, których próbuje Michnik uciszać? Sądzę, że choćby argumenty, które wyłożyłem powyżej są wystarczającym powodem, aby zwrócić się do ministra Gowina z apelem o wniesienie skargi kasacyjnej na wyrok, kompromitujący polski wymiar sprawiedliwości i tworzący groźny dla wolności słowa precedens. Zapewne nie ja powinienem inicjować list w tej sprawie, powinni to zrobić sami prawnicy − ale jako publicysta z góry deklaruję gotowość wsparcia takiej akcji. „Lex Michnik” musi w końcu zostać ukrócone!

Rafał A. Ziemkiewicz

Za: Les bleus sont là - Rafał A. Ziemkiewicz blog (24 mar 2012) | http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2012/03/24/hanba-sadowa/

Skip to content