Otóż wydaje mi się, że od dziś, jeśli kiedykolwiek przyjdzie nam do głowy zastanawiać się nad zagadką „Gazety Wyborczej” i tego wszystkiego, co ona ze sobą niesie, należy spojrzeć na to zdjęcie. Właśnie na to zdjęcie. Zdjęcie Seweryna Blumsztajna na feministycznej manifestacji w Warszawie z tym napisem „Pierdolę nie rodzę”. Bo tam jest wszystko. Prawdopodobnie również odpowiedź na pytanie, co to takiego się stało, że Cichy w pewnym momencie zwariował – a dziś myślę, że on faktycznie zwariował – i poszedł opowiadać na forum publicznym o tym, jak to Źydzi z „Gazety Wyborczej” mają w dupie Polskę.
Nie wiem, ilu z nas to dziś jeszcze pamięta, ale jakiś czas temu, chyba jeszcze w roku 2009, w codziennej gazecie o nazwie „Dziennik”, z do dziś niezbadanego powodu, Cezary Michalski wypuścił na zwierzenia wybitnego publicystę „Gazety Wyborczej” Michała Cichego, a ten powiedział dokładnie wszystko co mu leżało na sercu w temacie żydostwa, jako najbardziej szczerej natury środowiska, które przyszło mu samemu reprezentować. Jak mówię, do dziś nie mam sam pojęcia, i wydaje mi się, że poza osobami najbardziej wtajemniczonymi, nie wie tego nikt, co skłoniło Michalskiego, by z Cichym w ogóle rozmawiać, i co też sprawiło, że Cichy, sam przecież niezwykle lojalny przedstawiciel diaspory, postanowił oficjalnie poinformować, jak się sprawy mają. W każdym razie powiedział co powiedział, i gdyby tylko w Polsce panowała wolność słowa, a dziennikarze nie byli durniami bez wiary i zasad, myślę, że dzisiejsza pozycja „Gazety Wyborczej” była zbliżona do pozycji jaką obecnie zajmuje „Dziennik”.
Co takiego powiedział wówczas Cichy? Ze względu na rangę tego oświadczenia, nie będę się silił na żadne omówienia, lecz zwyczajnie i po prostu pozwolę sobie zacytować dwa odpowiednie fragmenty. Fragment pierwszy:
„Dla mnie Helena [Łuczywo] jest postacią rangi historycznej, nie można jej porównywać ze współczesnymi postaciami. Ze znanych mi ludzi, którzy w XX wieku żyli w Polsce, mogę ją porównać tylko do Celiny Lubetkin, która była żoną Antka Zukiermana, dowódcy ŹOB. I faktyczną dowódczynią powstania w getcie. Misja Heleny, która jest stuprocentową Źydówką, polegała zawsze na chronieniu polskich Źydów przed jakimkolwiek złym losem. To zadanie wykonała w stu procentach. Była komendantką ŹOB w latach 90. Nie można się dziwić, że ona ze swoim zapleczem kulturowym i genetycznym nie była specjalnie wrażliwa na to, że mordowano księży po 1981, czy że generał Fieldorf był ofiarą mordu sądowego, w którym brała udział sędzia Wolińska. Misją Łuczywo było ratowanie sędzi Wolińskiej i wszystkich, obojętnie jak zapisanych w historii Polaków żydowskiego pochodzenia przed jakimkolwiek nieszczęściem. Także przed naprawdę istniejącym tutaj antysemityzmem.”
I fragment drugi:
„Ale jak pan [etnicznych kryteriów] nie bierze pod uwagę, to pan nic nie zrozumie. Tak się składa, że ludzie Agory byli w większości pochodzenia żydowskiego. Nie było to ani żadnym przypadkiem, ani żadnym powodem do wstydu. Ale nie można oczekiwać od ludzi z takim backgroundem, że nagle staną się piewcami Narodowych Sił Zbrojnych […]. O tym, kim się jest, decyduje środowisko, w jakim się żyje. Instynktownie przejmujesz pewne zachowania, myśli i sformułowania. Naczelnym pragnieniem każdego człowieka jest, po pierwsze unikanie problemów, a po drugie uzyskanie pochwały od stada swoich szympansów. To bardzo silny mechanizm wzbudzania pozytywnego konformizmu, bez którego umieramy.”
Do dziś pamiętam swoje poruszenie, kiedy czytałem tamtą rozmowę. Poruszenie tak wielkie, że wyznaniom Cichego poświęciłem cały długi wpis na swoim blogu. Jednak moje refleksje nie dotyczyły pretensji Cichego kierowanych do Michnika, jego oskarżeń pod adresem swoich kolegów i koleżanek z „Gazety”, ani nawet ogólnych poglądów Cichego na temat świata i Polski i czego tam jeszcze, ale jednej, jedynej kwestii związanej z rolą jaką przyjęła na siebie „Gazeta”, i jej zadaniom, tak jak je widzi Cichy i – prawdopodobnie – całe kierownictwo Agory. Chciałem przede wszystkim zwrócić uwagę i podzielić się swoimi refleksjami na temat tego jednego fragmentu wypowiedzi Cichego, gdzie on mówi, że Agora, a za nią „Gazeta”, w sposób naturalny i – jak to sam Cichy sformułował – genetycznie i kulturowo uwarunkowany, ma na uwadze nie interes polski, ale, ni mniej ni więcej, tylko interes diaspory żydowskiej.
Celowo pominąłem wszystkie inne kwestie poruszane przez Cichego, bo uznałem, że liczy się tylko ta jedna informacja, czy może tylko opinia, a cała reszta wobec tego właśnie elementu jest bzdurą. Niczym. Wydawało mi się, że w momencie jak prominentny przedstawiciel środowiska, które pełni tak niezwykle ważną rolę na polskim rynku medialnym, społecznym i politycznym twierdzi, że w tym właśnie przypadku mamy do czynienia z interesem całkowicie obcym i – co więcej – że taka sytuacja jest oczywista i zrozumiała, to po prostu nie ma żartów i że to się nie może tak skończyć. Niestety, dokładnie na tym sprawa się zakończyła. Z małym pieprzykiem, w postaci informacji oficjalnej, półoficjalnej i wręcz zupełnie nieoficjalnej, że Michał Cichy jest psychicznie chory i oczywiście bredzi. Cały ten zespół przedsięwzięć mających na celu zamknięcie sprawy – jak mówię, do dziś nie wiadomo po co i przez kogo wywołanej – rozwinął się do tego stopnia, że nawet, dziś już świętej pamięci, arcybiskup Źyciński zechciał mieć sumienie w swoim „popielcowym” kazaniu potwierdzić doniesienia, że Cichy rzeczywiście jest stuknięty. Świat już pewnie o tym wszystkim nie pamięta, ale ja – jak najbardziej.
A zatem, Michał Cichy podzielił los Zbigniewa Herberta (tu załączam odpowiednio przyrządzone splunięcie w kierunku twarzy red. Jastruna). Szkoda. Wolałbym, żeby był to kto inny. Na tyle inny, żeby sprawa szaleństwa Poety nie była aż tak podle rozmywana. Ale fakt jest faktem. Cichy został ogłoszony chorym i wszyscy wrócili do swoich obowiązków.
Tak się jednak składa, że – jakby się różni tacy nie starali – ze słynnej mimo wszystko rozmowy Michalskiego z Cichym pozostało coś, co nie przeminie już tak łatwo. Czy to dzięki temu, że wszyscy zajęli się rzeczą akurat dużo ważniejszą, czy może przez swoją świeżość i taką troszkę radosną aurę, przebojem okazało się słowo, którego Cichy użył pod adresem bardzo ważnej części swoich redakcyjnych przyjaciół, mianowicie „cyngiel”.
O co poszło? Otóż Cichy, kiedy już wygłosił swój pean na cześć żydostwa, które za pomocą Agory i jej głównego pistoletu w postaci „Gazety Wyborczej” realizuje swoje idee, stwierdził, że w „Gazecie” jest grupa dziennikarzy, która pełni rolę ludzi do wynajęcia. Piszą dokładnie to co im się każe, a jak już to robią, to robią to w taki sposób, żeby wyłącznie realizować doraźne cele i mniej doraźne interesy. Nazwał Cichy tych dziennikarzy „cynglami” i bardzo brzydko o nich powiedział, że dla nich nie istnieje problem prawdy, moralności, zasad, dziennikarskiej uczciwości i czego tam jeszcze, ale wyłącznie polecenie i cel. Większość z nas wie, co w potocznym języku oznacza słowo „cyngiel”. Na przykład „cynglem” rodziny Corleone był Luka Brasi. Jak trzeba było kogoś zabić, lub choćby nastraszyć, wysyłało się Lukę, a ten już robił swoje.
To znaczy, tak się mówi – „swoje”. On robił to co mu kazała Rodzina, ale w ramach swoich zadań. Więc zdaniem Cichego, taki – że pozwolę sobie tu trochę sobie poswawolić – pan redaktor Blumsztajn nie jest dziennikarzem w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. On nie działa tak że coś mu przyjdzie do głowy, coś go ucieszy, zmartwi, albo obruszy, siądzie do komputera i napisze tekst, który później Adam Michnik opublikuje. Nie. Według Cichego, Michnik – czy może jakiś inny ważny człowiek Agory prosi Blumsztajna, mówi mu: „Masz załatwić tego Kaczyńskiego. Tu masz flaszkę. Wykorzystaj ją miło” i on już robi wszystko jak należy. Tak to właśnie mniej więcej przedstawił redaktor Cichy.
Wyciągając nazwisko tego Blumsztajna, pozwoliłem sobie, co zresztą od razu przyznałem, na odrobinę swawoli. Cichy bowiem o Blumsztajnie akurat chyba jednak w swojej wypowiedzi dla Michalskiego nie mówił. On o ile dobrze pamiętam, w tym „cynglowym” kontekście wspominał nazwisko redaktorki Agnieszki Kublik. Mnie jednak dziś zdecydowanie chodzi po głowie właśnie Blumsztajn, a to przez jego udział w tak zwanej manifie, która miała miejsce w miniony weekend w Warszawie, i formę jaką ten udział przybrał. Gdyby ktoś nie wiedział, przypomnę, że Seweryn Blumsztajn przybył na ową manifę zaopatrzony w dużą tablicę z napisem – przepraszam za dosadność – „Pierdolę nie rodzę”. Sprawa tego szczególnego występu została już bardzo szeroko skomentowana i wydaje się, że niemal wszystko zostało już na jego temat powiedziane. A więc zostało choćby przypomniane, że Seweryn Blumsztajn, jako mężczyzna, i to w dodatku niemal już 66-letni, nie ma się co chwalić, że nie rodzi, bo w jego sytuacji to żadna sztuka, no i że „pierdolić” też już nie bardzo może, więc nie dość że jest chwalipiętą bez pokrycia, to jeszcze dość marnym kłamczuszkiem. Oczywiście, pojawiły się też głosy, że Blumsztajn, będąc osobą przecież bardzo publiczną, wystawiając się w taki właśnie sposób kompromituje siebie i swoje środowisko do końca i ostatecznie.
A ja muszę tu powiedzieć, że kiedy zobaczyłem zdjęcie Blumsztajna z tą tablicą, od razu przypomniałem sobie Cichego, tamtą rozmowę sprzed lat, i to wszystko co po niej nastąpiło. Otóż wydaje mi się, że od dziś, jeśli kiedykolwiek przyjdzie nam do głowy zastanawiać się nad zagadką „Gazety Wyborczej” i tego wszystkiego, co ona ze sobą niesie, należy spojrzeć na to zdjęcie. Właśnie na to zdjęcie. Zdjęcie Seweryna Blumsztajna na feministycznej manifestacji w Warszawie z tym napisem „Pierdolę nie rodzę”. Bo tam jest wszystko. Prawdopodobnie również odpowiedź na pytanie, co to takiego się stało, że Cichy w pewnym momencie zwariował – a dziś myślę, że on faktycznie zwariował – i poszedł opowiadać na forum publicznym o tym, jak to Źydzi z „Gazety Wyborczej” mają w dupie Polskę. To jest środowisko czysto patologiczne. Oni wszyscy muszą być najzwyczajniej w świecie chorzy psychicznie, i to nie w tak typowym dla różnego rodzaju złośliwości, czy szyderstw sensie. Oni muszą być obłąkani w sposób dosłowny i bezpośrednio jednoznaczny. Michnik, Kublik, Stasiński, Czuchnowski, Blumsztajn, Kurski – oni wszyscy najprawdopodobniej są idealnie obłąkani. Przykro mi bardzo to mówić, ale zobaczyłem tego Blumsztajna i nagle, razem z nim i tym co on wyprawia, zobaczyłem, jakie to wszystko robi proste wrażenie.
Ktoś mi powie, że wcale nie. Źe oni wcale nie są wariatami. Wariatem jest tylko Cichy i Blumsztajn, i być może Maleszka. Reszta jest mniej lub bardziej normalna. Może więc jest i tak. Ja mogę się oczywiście mylić. W końcu taka „Gazeta Wyborcza” to jest naprawdę nieprosta materia. Natomiast jest też tak, że w obliczu zagadek właściwie nie do wyjaśnienia, człowiek zupełnie naturalnie łapie się najbardziej logicznych sposobów dojścia do prawdy. A jak na mój chłopski rozum, kiedy widzę Blumsztajna jak krzyczy „pierdolę nie rodzę”, przede mną wszystko się bardzo jasno rozkłada.
A więc pozostaje teraz już tylko się zastanowić, dlaczego oni wszyscy zwariowali. Tu odpowiedź też wydaje się prosta. To miejsce jest skażone. Ono musi być skażone. A dwadzieścia lat stałej obecności w środowisku tak chorym musi też przecież robić swoje. Jestem pewien, że za wiele lat, jak już Polska znormalnieje, ktoś nakręci film, kto wie, czy nie bardziej pasjonujący, jak „Coś” Carpentera, w którym to wszystko zostanie fantastycznie opisane, z zastosowaniem najbardziej nowoczesnych efektów specjalnych, i wszyscy będą się bać jak należy na porządnym horrorze.
Krzysztof Osiejuk