Z prawdziwym wzruszeniem przyjąłem fakt, że w sklepach znowu można kupić normalne żarówki.
Nie jakieś rzekomo ekologiczne i bandycko drogie świetlówki, od których oczy chowają się za uszami, tylko takie, jak Pan Bóg przykazał szklana bańka z wolframowym żarnikiem. A więc, jak na to wszyscy liczyliśmy, zdrowy polski instynkt przekory zatriumfował nad dyktatem unijnych biurokratów. Polak pokombinował i wykombinował gdyby kto pytał, to wcale nie jest zakazana przez Unię tradycyjna żarówka domowa. To jest żarówka specjalistyczna: wstrząsoodporna, z certyfikatem, przeznaczona do ulicznych instalacji świetlnych. Ma nawet, gdyby się jakiś eurourzędas czepiał, na opakowaniu stosowną adnotację, że nie nadaje się do użytku domowego. I sprzedaje się jak ciepłe bułeczki. Ha, ha!
I co teraz wykombinuje Unia? Zaczną nam chodzić po mieszkaniach kontrole sprawdzające, czy aby zbrodniczo nie niszczymy sobie oczu i planety, używając oświetlenia ulicznego? Pewnie tak. Ale zanim zaczną, zanim odpowiednia dyrektywa przejdzie drogę służbową przez europejskie instancje, my zdążymy wykombinować coś nowego. Jesteśmy w tym wyćwiczeni od dwóch stuleci, nie tacy już próbowali nam różnych rzeczy zakazywać. Jak mawia nasz lud, przeżyli my Ruska, przeżyjem i Tuska.
W tej radości jest odrobina smutku. Te żarówki w polskich sklepach są importowane z Chin. Trudno dziś ustalić, czy unijny prikaz był dziełem ideologicznego nawiedzenia obłąkanych ekooszołomów, czy skokiem na kasę cwaniaków produkujących ekologiczne badziewie, w każdym razie jakiś skutek on wywarł. Zamiast polskiego producenta zarabia Chińczyk może też polski importer, który znalazł i kreatywnie potraktował odpowiednie przepisy, zlecając mu tę produkcję. A gdyby tak odrobina zdrowego rozsądku?
Rafał A. Ziemkiewicz
Autor jest publicystą Uważam Rze