Aktualizacja strony została wstrzymana

Logofagowie atakują Internet – Stanisław Michalkiewicz

Własność intelektualna. Teraz nasi okupanci próbują odebrać nam swobodę wypowiedzi i komunikacji pod pretekstem ochrony tej własności przed piratami. Pretekst rzeczywiście szczytny i w zasadzie trudno z nim dyskutować, bo jużci – ochrona własności, również intelektualnej, to przecież podstawowy obowiązek państwa. Po cóż byłoby nam ono potrzebne, to całe państwo, ten monopol na przemoc, gdyby nie była ona używana dla ochrony własności, a szerzej – dla sprawiedliwości? Trzeba przyznać, że tym razem nasi okupanci zaangażowali pierwszorzędnych fachowców, którzy dla odebrania miliardom ludzi na ziemi wolności słowa i swobody komunikowania się, wykombinowali rzeczywiście poważną zastawkę. To znaczy – wykombinowaliby, gdyby nie to, że wszystkie takie cwaniackie kombinacje mają swój point faible – i ta również.

Zastanówmy się chwilę, co to właściwie jest, ta „własność intelektualna”, dla ochrony której trzeba poddać Internet kontroli naszych okupantów? Przedmiotem własności intelektualnej są niewątpliwie odkrycia naukowe, utwory literackie i wynalazki. Ale one są chronione i jak dotąd – skutecznie przy pomocy znanych od lat instrumentów w postaci patentów i penalizacji plagiatów. W naszym nieszczęśliwym kraju, gdzie prawie nic nie dzieje się naprawdę, ochrona ta może i jest nieskuteczna, ale to nie powód, by milionom ludzi odbierać wolność słowa. Wystarczyłoby poddać kuracji przeczyszczającej wymiar sprawiedliwości, nie mówiąc już o wyższych uczelniach – rozpędzając na cztery wiatry agenturę. Oczywiście nasi okupanci nigdy się na to nie zgodzą, bo jakby wtedy kontrolowali te dziedziny życia społecznego?

Jak tedy pamiętamy, wymiar sprawiedliwości nie został poddany kuracji przeczyszczającej, bo nasi okupanci chętnie uczepili się naiwniackiego przekonania pana prof. Adama Strzembosza, że wymiar sprawiedliwości „sam się oczyści”. Ale dlaczego właściwie wymiar sprawiedliwości miałby się „oczyszczać”, zwłaszcza samodzielnie? Ci, którzy ewentualnie mieliby o tym zdecydować, nie mieli na to najmniejszej ochoty tym bardziej, że nowa-stara bezpieka, która transformację ustrojową przebyła w szyku zwartym, bo nie tylko ją do spółki ze swoimi konfidentami przygotowała, nie tylko ją przeprowadziła, ale do dnia dzisiejszego skutecznie nadzoruje jej prawidłowy przebieg, też nie była zainteresowana utratą kontroli i możliwości ręcznego sterowania tak newralgicznym sektorem życia publicznego – co widać jak na dłoni właśnie teraz, kiedy na skutek wojny na górze między bezpieczniackimi watahami, za łby biorą się najważniejsi prokuratorzy.

Przeciwnie – w ciągu ostatnich 20 lat poziom zagenturyzowania tego sektora musiał wzrosnąć choćby z tego powodu, że każda spośród 7 oficjalnie istniejących w naszym nieszczęśliwym kraju tajnych służb (CBŚ, CBA, ABW, Agencja Wywiadu, Służba Wywiadu Wojskowego, Służba Kontrwywiadu Wojskowego – pod którymi to kryptonimami prowadzą życie po życiu Wojskowe Służby Informacyjne , no i wywiad skarbowy) musiała zwerbować sobie właśnie tutaj swoja agenturę – na wszelki wypadek. A o środowiskach naukowych szkoda nawet mówić w sytuacji, kiedy na przykładem „drogiego Bronisława”, który z ostentacyjnym oburzeniem odmówił złożenia oświadczenia lustracyjnego, poszła większość pracowników wyższych uczelni, tworząc ad hoc ruch „w obronie godności” kierowany przez dwóch byłych konfidentów Służby Bezpieczeństwa.

Formalnie spora liczba ujawnionych, a zwłaszcza nieujawnionych plagiatów w tak zwanym świecie naukowym, nie pozostaje w związku przyczynowym z nasyceniem tego środowiska konfidentami tajnych służb, ale ten związek niewątpliwie istnieje tak samo, jak istniał w roku 1968, kiedy to uniwersytety przeżyły inwazję „docentów marcowych”. Ci „docenci” nie umarli bezpotomnie; każdy z nich dochował się licznego potomstwa – może nie tak licznego, jak bakterie, ale prawie. Skąd w przeciwnym razie pojawiłyby się w naszym nieszczęśliwym kraju tak liczne hordy „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, którzy nie zawsze potrafią napisać kilka zdań bez błędów ortograficznych, ale za to poglądy mają takie jak trzeba i właśnie szturmują komisariaty policji w nadziei, że będą mogli beztrosko spędzić życie na prześladowaniu współobywateli? Ale niezależnie od tego opłakanego stanu faktycznego, w systemie prawnym istnieją skuteczne narzędzia ochrony własności intelektualnej przed plagiatami – bez konieczności kładzenia cenzorskiej łapy na Internecie. Istnieje też u nas Urząd Patentowy, którego celem jest ochrona własności intelektualnej w dziedzinie wynalazków. Zatem przynajmniej z tego powodu nie ma żadnej potrzeby przyłączania naszego nieszczęśliwego kraju do porozumienia ACTA – co w imieniu Polski uczynił minister Sawicki podczas posiedzenia poświęconego sprawom rolnictwa i rybołówstwa. Od razu widać, jaka rybę nasi okupanci mają nadzieję złowić w zmąconej specjalnie wodzie.

Inna rzecz, że na tak zwane piractwo nie narzekały ani środowiska naukowe, ani literackie, ani wynalazcy. Na piractwo narzekali przede wszystkim pracownicy przemysłu rozrywkowego, którzy piszą teksty piosenek i komponują do nich podkłady muzyczne. Zgodnie z zasadą równości wszystkich obywateli wobec prawa, również prawa własności intelektualnej do tych utworów powinny być chronione, chociaż z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, że intelektualna wartość znacznej, a może nawet przeważającej większości z nich nie jest specjalnie imponująca, a prawdę mówiąc – żadna. Oto fragment piosenki Nergala, uchodzącego za ambasadora Belzebuba za Polskę, a w każdym razie – na województwo pomorskie” „Ujrzyjcie! Dzieci Kaina / nie wszystko zaczyna się od formy drapieżnika / bądźcie ponad nimi! Nie uwalniajcie nikogo! Odepchnijcie litość!” – i tak dalej. Oczywiście Nergal śpiewa, a właściwie wywrzaskuje te bełkoty w języku angielskim, co wśród młodych, wykształconych, którzy nie zawsze są pewni, jak mają się zachować, wzbudza odruchowy szacunek, a zresztą tak naprawdę trudno zrozumieć słowa, bo wrzaski zagłuszane są przez jeszcze głośniejszy wrzask elektrycznych gitar.

Podaję przykład Nergala, który wśród swoich wyznawców cieszy się reputacją wielkiego artysty – więc jakaż może być wartość utworów artystów drobniejszego płazu? Na domiar złego, w przypadku przytłaczającej większości tych produkcji odróżnienie jednego dzieła od drugiego nastręcza bardzo poważne trudności, bo wobec bardzo daleko posuniętego podobieństwa wszystkich do siebie nawzajem bardzo trudne jest udowodnienie plagiatu, a prawdę mówiąc – chyba niemożliwe. Zresztą – o ile mi wiadomo – nie chodzi tutaj o plagiaty, a o piractwo, czyli nagrywanie tych utworów na płyty bez wiedzy i zgody autorów i wykonawców, a następnie rozprowadzanie tych płyt bez odpalania działki autorom ani wykonawcom. To oczywiście karygodne, ale z Internetem nie ma to nic wspólnego.

Wspólnota z Internetem pojawia się w momencie, gdy ktoś kupioną płytę sobie wgra, a następnie puści to nagranie w sieci. Wtedy fani nie muszą kupować płyty – no i to jest ten ból. Ale – powiedzmy sobie szczerze – chociaż formalnie tego rodzaju twórczość podpada pod ochronę własności intelektualnej, to przecież w rzeczywistości tak nie jest. Czyż można chronić to, co nie istnieje? Własność intelektualna, cokolwiek by o niej nie powiedzieć, musi nosić znamiona przynajmniej minimalnego poziomu intelektualnego, bo nikomu chyba nie przyjdzie do głowy, by wznosić prawną palisadę wokół dajmy na to, popularnego za moich czasów w kołach wojskowych utworu zaczynającego się mniej więcej tak: „Ch… ci w d… moja miła, tyś przyczyną moich łez, tyś mnie tryprem zaraziła…” – i tak dalej. Nawiasem mówiąc, jest to utwór dość podobny w duchu i pomyśle do dzieła pretendującego do ochrony przed piractwem, czyli do ochrony własności intelektualnej: „byłem z nią kilka chwil, było tak namiętnie. Myślę, że nie stało się nic”. Jestem pewien, że również w przypadku tego utworu chodzi o obawę autora albo przed zarażeniem, albo przed zapłodnieniem, albo przed jednym i drugim. Nie ma specjalnego powodu, żeby takich wynurzeń słuchać, a tym bardziej – żeby przejmować się koniecznością ich ochrony do tego stopnia, by pod tym pretekstem pozbawiać kilka miliardów ludzi swobody wypowiedzi i swobody komunikowania się. Podobnie argumentował w jednym ze swoich opowiadań Janusz Głowacki: „O czym pisze ten Maks F? – O wojnie. – O wojnie? Mnie też raz Niemcy postawili pod ścianą; zesrałem się oczywiście, ale żeby to zaraz opisywać?

Zatem, mówiąc między nami, nie ma żadnego ważnego powodu, by pod tak błahym pretekstem miliardom ludzi ograniczać podstawowe swobody. Jeśli jednak ma to miejsce, to są bardzo poważne podstawy do podejrzeń, że nasi okupanci doszli do wniosku, że dalsze utrzymywanie swobody wypowiedzi i swobody komunikowania się za pośrednictwem Internetu zagraża ich władzy – a ściśle biorąc – zagraża władzy lichwiarskiej międzynarodówki, której ci wszyscy Umiłowani przywódcy w podskokach się wysługują. A lichwiarska międzynarodówka istotnie, może mieć powody do odczuwania zagrożenia, bo miliony ludzi zaczynają rozumieć, że finansowi grandziarze za pośrednictwem siedzących w ich kieszeniach Umiłowanych Przywódców zamierzają przejąć albo przynajmniej położyć łapę na własności miliardów ludzi i jeśli ci ludzie w tej sytuacji się dogadają, to mogą w rezultacie spalić wszystkie kartoteki i w ten sposób zakończyć tak znakomicie rozwijający się etap nasiąkania, a może nawet przejść do etapu wyciskania. Internet znakomicie sprzyja gwałtownemu przybliżeniu takiego niebezpieczeństwa, więc nic dziwnego, że łajdactwo gnieżdżące się po rozmaitych Komisjach Europejskich zostało odpowiednio podkręcone i sprokurowało ACTA.

Tym razem na świecie pojawiła się reakcja; na razie słaba – ale jak wiadomo – omnia principia parva sunt, więc ani jedna, ani druga strona nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Ciekawe, że reakcja pojawiła się również w naszym nieszczęśliwym kraju, chwiejącym się w posadach od wojny na górze między okupującymi go bezpieczniackimi watahami. Anonimowi hakerzy zablokowali strony wszystkich konstytucyjnych organów władzy tubylczej. Umiłowani Przywódcy w osobie ministra Grasia udają, że nic się nie stało i robią z siebie idiotów, ale pewnie dlatego, że jeszcze nie wiedzą, co na ten temat myślą – mogli sobie przecież pomyśleć, że skoro tak, to może ci sami hakerzy wcześniej weszli sobie niepostrzeżenie na różne strony, pozostawiając tam bomby z opóźnionymi zapłonami? Takiej możliwości wykluczyć nie można zwłaszcza w sytuacji toczącej się przecież nie na żarty wojny na górze, w której zablokowanie strony rządu, Sejmu i prezydenta można potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie, po którym nastąpią kolejne, znacznie bardziej dotkliwe uderzenia. Jeżeli cos złego może się stać – mówi zasada Murphy’ego – to na pewno się stanie, a w takim razie jest wysoce prawdopodobne, że Wysokie, Wojujące Strony, mogły wykorzystać spontaniczną reakcję internautów, by nałożyć na nią własne przedsięwzięcia. I cóż najlepszego narobił – pewnie nawet „bez swojej wiedzy i zgody” – ten cały pan minister Sawicki? Nie wystarczało mu, że Polska eksportuje kakao do Izraela?

Stanisław Michalkiewicz

Felieton    serwis „Nowy Ekran” (www.nowyekran.pl)    25 stycznia 2012

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=2370

Skip to content