Aktualizacja strony została wstrzymana

Rząd wielkiej ściemy

Cóż myśleć, gdy premier stoi na trybunie sejmowej i opowiada o zamierzeniach swojego nowego rządu, ale nie sposób wyczytać z jego twarzy intencji i emocji, bo ta, pokryta grubą warstwą pudru, nasuwa raczej skojarzenia z maskami weneckiego karnawału? Śledzimy wystudiowane ruchy i rozciągane wedle zasad chwytów retorycznych zdania, tu premier sroży się, tam ostrzega, jeszcze potem schlebia. Ale prócz tego, że wygłosił najkrótsze exposé, powołał rząd jakby wprost z okładki „Vivy” i uzyskał niewielką liczbą głosów wotum zaufania – wiemy niewiele. Z rozpoznaniem świata rzeczywistego, tego, co faktycznie rząd ma zamiar zrealizować i kiedy, Polacy mają nie lada kłopot.

Premier wymieniał cyfry, mówił o redukcji w krótkim czasie deficytu budżetowego, ale nawet eksperci, których nie można posądzać o krytyczne stanowisko wobec rządu, nie biorą tych słów serio. – Ja tych liczb nie traktuję poważnie – mówił Radiu VOX analityk finansowy Piotr Kuczyński – to są cyfry wyciągnięte z bębna maszyny losującej. Zdaniem Piotra Kuczyńskiego exposé było przygotowane na eksport – dla agencji ratingowych i zachodnich ekspertów oraz polityków, którzy nie znając polskich realiów, ucieszą się z gromkich pohukiwań o „twardych reformach” nad Wisłą. Co się takiego stało, że nawet liberalni eksperci (oczywiście ci, którzy nie traktują służby propagandzie rządowej jako działalności nadrzędnej) nie traktują słów premiera poważnie?

Wystąpienie buchaltera

Cztery lata temu exposé premiera trwało trzy godziny, zawierało – jak policzyła Fundacja Republikańska – 195 obietnic, z których rząd przez cztery lata zrealizował 20 proc. Kolejne 30 proc. zobowiązań podjęto, coś się w zapowiadanych kwestiach działo, ale 50 proc. uleciało jak sen. Połowa deklaracji premiera sprzed czterech lat w ogóle nie została ruszona, po prostu przestała istnieć z chwilą, gdy obietnice wybrzmiały w Sejmie. Co drugie zobowiązanie Donalda Tuska złożone w parlamencie przed Polakami okazało się czystym humbugiem. Nic dziwnego zatem, że i tegoroczne exposé trudno traktować zbyt serio. Zwłaszcza że sam szef rządu przesadnie mocno się do niego nie przyłożył. Trwało tylko godzinę, czuć było nonszalancję pewnego siebie polityka, który już nie musi się starać. Na początku premier stwierdził wręcz, że nie będzie na przykład mówił o polityce zagranicznej, bo od tego jest szef dyplomacji, a poza tym w tej kwestii, jeśli chodzi o Polskę, „nic się nie zmieniło”. Nie padło ani jedno słowo na temat edukacji czy służby zdrowia. Może dlatego najważniejsze wystąpienie sejmowe – program rządu, który stara się o wotum zaufania parlamentarzystów – zamienił się, jak to określiły media, w wystąpienie buchaltera wyliczającego, co i gdzie trzeba przyciąć lub zlikwidować. Oprócz straszenia kryzysem, który jest „jak huragan”, nie otrzymaliśmy żadnej wizji przyszłej Polski po kolejnych czterech latach rządów Tuska. Premier poświęcił dużo słów podziękowaniom Polakom i komplementowaniu ich za „odwagę i spokój”, ale w praktyce cały proces powoływania rządu, zwieńczony debatą w sejmie, był wyrazem raczej ich lekceważenia.

Rozcieńczanie przekazu

Obcięcie ulg podatkowych czy ograniczenie prawa korzystania z rolniczego ubezpieczenia społecznego tylko dla tych, którzy mają gospodarstwa rolne nie większe niż 6 ha, będą dotkliwym obciążeniem milionów Polaków, a podwyższenie składki rentowej uderzy w małych i średnich przedsiębiorców. To nieprawda, że przede wszystkim zamożni i klasa średnia zapłacą za kryzys. Rozwiązania, które szykuje nam rząd, także te, o których dopiero się przebąkuje – jak zwiększenie akcyzy i stawek VAT – wszyscy odczujemy boleśnie. Polacy zarabiają niewiele, a ani jedna propozycja cięć nie dotyczyła grupy najbogatszych. Ale premier Tusk nie byłby sobą, gdyby tego wrażenia nie przykrył populistycznymi deklaracjami typu „obciążenia wszyscy muszą ponosić równo” i wrzutką odwracającą uwagę, rzuconą niemal mimochodem, że odbierze przywileje emerytalne katolickim duchownym i jest gotów zmieniać w tym celu konkordat.

I znów trudno traktować poważnie premiera, gdy grozi zerwaniem konkordatu, zwłaszcza że kwestia emerytur duchownych, które są wypłacane z Funduszu Kościelnego, nie wymaga tak radykalnych działań. Po co zatem premier taką wrzutkę robi? Ano po to, by była na czołówkach podnieconych walką z Kościołem redaktorów „Gazety Wyborczej”, by o tym mówiono przez cały weekend i by łatwe do rozpalenia nastroje antyklerykalne ożyły z nową siłą. Nic nowego pod słońcem – generowanie konfliktu, wyznaczanie grupy, wobec której ma się kierować niechęć społeczna – to wszystko znamy, odkąd Tusk jest liderem Platformy.

Ministrowie celebryci

W tych dniach zaskoczył chaos towarzyszący obsadzaniu stanowisk ministerialnych. Zdaje się, że w przeddzień ogłoszenia składu rządu były już minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski dowiedział się, że jednak w gabinecie Tuska go nie będzie. Kilka godzin wcześniej mówił o swoich dalszych rządowych planach. Joanna Mucha przymierzana była do kilku innych resortów, nim postanowiono skierować ją na odcinek sportu. Podobnie nie od razu było oczywiste, który resort obejmie Sławomir Nowak. Dziennikarze i politycy koalicji nasłuchiwali wieści jak zza murów Kremla – decyzje były znane tylko najbliższym współpracownikom z dworu Tuska. Nie podlegały też żadnej dyskusji. – Tusk jednoosobowo wyznaczał werdykt i to jego łaska lub niełaska decydowała o wszystkim. Kompetencje dwojga najpiękniejszych w rządzie – Muchy i Nowaka – są równe – żadne nie ma najmniejszego doświadczenia w kierowaniu ministerstwem, na którego czele staje. Podobnie rzecz się ma z Jarosławem Gowinem jako ministrem sprawiedliwości. Łączy te postaci co innego niż kompetencje – medialność, to że często są na czołówkach popularnych gazet, a ministrowie Mucha i Nowak dość dobrze nadają się na produkt do reklamowania na okładkach lifestylowych pism. Rząd ułożony tak, by ładnie wyglądał na kolorowych zdjęciach – to pierwsze wrażenie, gdy widzi się nowy skład gabinetu Tuska. Jasno przy tym widać filozofię rządzenia premiera, który takich ministrów sobie znalazł – nie chodzi o to, by faktycznie coś zmieniać, rządzić, nie daj Boże, kontrolować grupy interesu i różne lobby wokół poszczególnych ministerstw. Nie trzeba też zbyt wielkiej inteligencji. Przeciwnie – rząd ma nie rządzić, lecz ładnie wyglądać, dobrze się sprzedawać w mediach.

Jak przystało na gabinet Wielkiej Ściemy – że przywołamy tu pojęcie Jarosława Marka Rymkiewicza – rząd Tuska ma być skuteczną, atrakcyjną fasadą, za którą toczyć się mają sprawy, tak jak się toczą – siłą bezwładu lub siłą korupcji. – Łatwo nie będzie. Już widzę, że łatwo nie będzie, ale będziemy się starali – tak pierwszy dzień urzędowania szczerze podsumował minister Sławomir Nowak, a na jego twarzy malował się lekki przestrach. Wcale się temu nie dziwię – firmowanie własnym nazwiskiem i twarzą spraw, o których nie ma się najmniejszego pojęcia, bywa ryzykowne. To, co może pocieszać nowych ministrów, to osobiste doświadczenie Donalda Tuska – odpowiedzialność polityczna nie istnieje. Pod warunkiem że dobrze się w tym przedstawieniu Wielkiej Ściemy gra.

Joanna Lichocka

Całość artykułu w najbliższym wydaniu tygodnika „Gazeta Polska”

Za: niezalezna.pl (2011-11-22) | http://niezalezna.pl/19327-rzad-wielkiej-sciemy

Skip to content