Aktualizacja strony została wstrzymana

Kto ma Internet, niech patrzy – Rafał A. Ziemkiewicz

Dziesiątki, jeśli nie setki razy jako symbol i skrót wydarzeń z 11 listopada pokazywały telewizje chuligana, bijącego w głowę reportera.

Traf chciał, że jeden ze spontanicznie filmujących zajścia i wrzucających te filmy do Internetu społecznych, tak to nazwijmy, operatorów, uchwycił moment, na którym chuligan ten zdejmuje kominiarkę.Po twarzy obrońcy Marszu Niepodległości skojarzyli go z uczestnikiem − faktycznie łudząco podobnym − jednego z lewackich protestów sprzed kilku lat. Wkrótce potem jednak policja ogłosiła, że ustaliła jego tożsamość, i że nie jest to wcale wskazywany w pierwszej chwili lewicowiec, ale jeden z uczestników sławnej stadionowej zadymy w Bydgoszczy − tak, tej właśnie, od której zaczęła się wielka wojna Donalda Tuska z „kibolami”. Ta wiadomość z kolei obrońców „Kolorowej Niepodległej” i jej patronów medialnych wprawiła w medialne uniesienie: uff, a więc on jest „wasz”! Hurra!

Zaraz, zaraz. Nasz, wasz − może warto się nad tym zastanowić, bo postać Norberta B. staje się w takiej sytuacji znaczącym symbolem. Albo i więcej niż symbolem.

Proszę sobie przypomnieć, jak to było z „kibolami” − cała historia dobrze udokumentowana jest w filmie wyprodukowanym i rozpowszechnionym przez „Gazetę Polską”, ale i w innych źródłach. Otóż było tak, że burdy na stadionach zdarzały się w Polsce, jak wszędzie indziej, od czasu do czasu, nie budząc żadnej poważnej reakcji władz i raczej zdawkową reakcję mediów. Stopniowo jednak sami kibice zaczęli się zmieniać i organizować. Część ich środowiska podjęła wyraźnie trud uspokojenia sytuacji na stadionach i poprawy wizerunku „szalikowców”. Służyły temu takie wydarzenia, jak zorganizowane przez poznańskich kibiców obchody rocznicy Powstania Wielkopolskiego, oraz mało spektakularne codzienne działania, których skuteczność potwierdziła statystyka. Liczba bójek na stadionach, przypadków niszczenia mienia i zakłócenia porządku zaczęła spadać.

I wtedy właśnie uwagę mediów, a więc i milionów ich odbiorców, skupiła zadyma w Bydgoszczy. Na zapisach filmowych zobaczyć można, iż była ona skutkiem ataku kilkudziesięciu agresywnych chuliganów i ewidentnych błędów popełnionych przez policję, która najpierw zareagowała zbyt agresywnie, a potem wycofała się bezradnie.

Zdjęcia z Bydgoszczy przez następne dni były wielokrotnie powtarzane w telewizjach, a jednocześnie Donald Tusk wystąpił z gwałtownym atakiem na „stadionowych bandytów”, zaczął zamykać stadiony, zaostrzać prawo, obiecywać straszonym przez media Polakom, że ochroni ich przed kibolską agresją, a przy okazji niedwuznacznie skarżyć się i zarazem chwalić, jaką ze strony tych bandziorów musi znosić agresję i jakie obelgi.

Tak było? Nie chcę tracić czasu na szczegóły, które zaInteresowani łatwo znajdą. Zapytam tylko, czy jeszcze pamiętają Państwo takie słowo „pseudokibic”? Przez dwadzieścia lat było ono obowiązkowym określeniem osób chuliganiących na imprezach sportowych. Przez dwadzieścia lat za pomocą tego politycznie poprawnego potworka lingwistycznego media starannie oddzielały prawdziwych kibiców od chuliganów (konsekwentnie będę używał tego słowa, bo agresywne grupy kibiców same się w ten sposób określają, i to z dumą, choć raczej wolą pisownię angielską − the hooligans). I − proszę się sprawie przyjrzeć − właśnie w momencie, gdy takie oddzielanie porządnych kibiców od chuliganów stało się bardziej niż kiedykolwiek uzasadnione, kiedy stowarzyszenia kibiców zaczęły chuliganów wypychać ze stadionów albo uspokajać, media gładko przeszły na ton zupełnie nowy: nie ma już kibiców dobrych i złych, są tylko „kibole”. Straszni, wstrętni i groźni kibole, których trzeba niszczyć.

Ten manewr propagandowy można porównać z tym, co zrobiła policja na warszawskim Placu Konstytucji w czasie, gdy formował się na nim Marsz Niepodległości. A można to zobaczyć na zapisach filmowych. Zamiast, jak zrobiła by każda profesjonalna policja w cywilizowanym świecie, wyizolować agresywną grupę, odciąć wejściem ze skrzydeł od spokojnie się zachowujących uczestników marszu i spacyfikować − policja, odwrotnie, uderzeniem frontalnym wprasowała chuliganów w spokojny tłum, a potem zaczęła gazować, polewać i spychać równo wszystkich.

W jednym i drugim przypadku − zamieszek na stadionie w Bydgoszczy i podczas Święta Niepodległości − powszechnie pada oskarżenie o prowokację. Nie znam bezpośrednich dowodów, które by je pozwalały potwierdzić. Zachowanie policji można równie dobrze wytłumaczyć brakiem odpowiedniego przeszkolenia, złym dowodzeniem, zamętem, i ogólną nieudolnością. Faktem jednak jest, że zamiast uspokajać sytuację, policja raczej ją zaostrzała. Szczególnie ponad godzinne niemrawe przeganianie się na placu Konstytucji z chuliganami i dopuszczanie tam wciąż nowych grup (pomiędzy szpalerami uzbrojonej policji przechodzili na plac nie zatrzymywani nawet ludzie z piwami w rękach), gdy posiadanymi siłami można było w krótkim czasie sprawę zakończyć, trzeba nazwać raczej hodowaniem zamieszek przed odciągniętymi od Marszu kamerami, niż ich uśmierzaniem.

Wróćmy jednak do tego, jak  wypromowano w mediach wizerunek „kiboli”. Nie przypadkiem pytam, kiedy zniknęło z obiegu słowo „pseudokibic”. Bo stało się to wcale nie po zajściach w Bydgoszczy, ale nieco wcześniej. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęły się pojawiać sygnały, które dziś uważam za dowód, że zasadnicza narracja propagandowa (zbudowana zresztą na doświadczeniu poprzedniej operacji, z „handlarzami śmiercią”, czyli „dopalaczami”), w której właśnie „kibole” mają stać się powszechnym zagrożeniem, koncentrującym na sobie strach i nienawiść spokojnych obywateli, a Tusk ich pogromcą, została przygotowana z góry, i z jej odpaleniem czekano tylko aż Norbert B. i jemu podobni stworzą okazję.

Działaniom propagandowym towarzyszyła jedna z najbardziej podejrzanych spraw ostatnich miesięcy – aresztowanie Piotra S. zwanego „Staruchem”. Z ustaleń pp. Romaszewskich, którzy w latach PRL zapisali piękną kartę działając w obronie represjonowanych, można wnosić, że mamy do czynienia z podobną jak wtedy historią. A fakt, że mimo iż z „technicznego” punktu widzenia sprawa jest banalnie prosta, prokuratura wciąż nie jest w stanie postawić mu zarzutów i wnioskowała o przedłużenie aresztu uważam za dobitny znak, iż aresztowanie ma znamiona swoistego prezentu aparatu sprawiedliwości dla premiera.

Poświęcam tyle miejsca historii wykreowania przez władzę i jej propagandystów „kibola”, bo histeria nienawiści rozpętana przeciwko Marszowi Niepodległości, jeśli przyjrzeć się punkt po punkcie, realizuje ten sam socjotechniczny modus operandi. Histeria ta, przypomnę raz jeszcze, wybuchła nie wtedy, gdy nazi-skini pojawili się pod pomnikiem Dmowskiego krzycząc o Żydach i pedałach oraz „hajlując”, ale wtedy właśnie, gdy zostali stamtąd przepędzeni przez Młodzież Wszechpolską i ONR, powołany przez nich komitet organizacyjny Marszu i jego komitet honorowy. Im bardziej  stawało się oczywiste, że w Marszu Niepodległości nie ma i nie będzie żadnych faszystów, i że organizatorzy są w stanie nadać mu charakter godnej, patriotycznej manifestacji, tym bardziej nasilały się przestrogi przed „wzbierającą brunatną falą”, tym bardziej histeryczny ton przybierało judzenie salonów do „zablokowania” i „wyp… faszystów z Warszawy”, i w tym większy emocjonalny paroksyzm wprawiali się organizatorzy „Kolorowej Niepodległej”; aż w końcu osiągnęli stan emocjonalny, w którym do dziś uparcie rozgrzeszają się ze wszystkiego wiarą, iż sprowadzenie bandziorów z Niemiec i stworzenie im logistycznego zaplecza do ataku na, z braku faszystów, rekonstruktorów, było usprawiedliwione „przemaszerowaniem przez Warszawę ośmiu tysięcy nazistów”.

„Krytyka Polityczna”, z której wziąłem ten cytat, jest wypadkiem szczególnym, bo w zupełnie już sekciarskim amoku uporczywie zaprzecza oczywistym faktom. Poważniejsi patroni medialni „Porozumienia 11 listopada” wybrali strategię sprytniejszą. O ile przed marszem uporczywie powtarzali oszczerstwo o faszystach, to po nim, skoro mimo wszelkich starań żadnego faszysty wypatrzyć się kamerom nie udało (jeden jedyny wątpliwy baner  w Marszu − z tzw. krzyżem celtyckim, znakiem używanym między innymi przez zachodnie organizacje rasistowskie − został na żądanie służby porządkowej Marszu szybko zwinięty) miejsce faszystów zajęli gładko „kibole”. Wbrew oczywistemu faktowi, że tysiące „kiboli” w czasie zamieszek szło spokojnie w Marszu, wraz z równie godnie się zachowującymi ONR-owcami, Wszechpolakami i innymi, a rozrabiało kilkudziesięciu zadymiarzy, którzy do Marszu nawet nie próbowali dołączyć.

I cała narracja, choć w niezgodzie z elementarną logiką, jedzie gładko dalej, dufna w swą propagandową potęgę: oto pokazała się prawdziwa twarz polskiej prawicy, i jest to „twarz kibolska”. Nie udało się wyprodukować faszystów, mimo tylu starań i prowokacji, trudno – ale jest na szczęście Norbert B. i jego kumple. Nasi? Wasi? Uczy Pismo: poznawajcie po owocach.

Dla mnie jest oczywiste, że to władza i służące jej zupełnie już bezwstydnie media jeśli nie stworzyły Norberta B. i innych chuliganów, to w każdym razie zrobiły wszystko, żeby dać im możliwość działania i należycie nagłośnić. I nadal na nich chuchają, hodują troskliwie, pielęgnując mit „kibolskich zamieszek wznieconych przez uczestników Marszu Niepodległości”, żeby przypadkiem nie zabrakło im animuszu do kolejnych rozrób. A towarzysze z propagandy już się wzięli za przesterowywanie nastrojów mas z oburzenia i przerażenia „wzbierającą brunatna falą” na przerażenie i oburzenie „kibolsko-nacjonalistycznymi faszydoidami” – jak to zręcznie klecą specjaliści od bełkotu w „Gazecie Wyborczej”.

W sumie nie jest takie ważne, czy Norbert B. i inni „hooligans” są tylko wygodnymi dla tej brudnej socjotechnicznej gry troglodytami, chcącymi jedynie zadymy i korzystającymi ochoczo z okazji, jakie im się stwarza, na przykład taką wielką ustawką, jaką była zainicjowana swego czasu przez redaktora Blumsztajna i jego gazetę histeria „blokowania marszu faszystów” − czy może faktycznie używane są tu także narzędzia policyjnej prowokacji.

Ważne jest, że każdy, kto ma dostęp do Internetu i nie chce się dać sprowadzić do poziomu szczutego, straszonego i manipulowanego stada przeżuwaczy telewizyjnej paszy, może jak na dłoni zobaczyć, co tu jest grane.

Dlatego − kto ma oczy, niech patrzy, kto ma uszy, niech słucha, kto ma rozum, niech go sobie nie daje odebrać, ale przede wszystkim, kto ma kamerę, bodaj tylko w komórce, niech nagrywa i niech wrzuca nagrania do sieci, niech konfrontuje telewizyjny matriks z blogami i relacjami niezależnych portali i opozycyjnych gazet.

Na zachętę pozwalam sobie umieścić tu link do jednego z takich filmów. Oto czego państwu w telewizji nie pokazali.

Rafał A. Ziemkiewicz



Za: Rafał A. Ziemkiewicz - Les bleus sont là (19 lis 2011) | http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2011/11/19/kto-ma-internet-niech-patrzy/

Skip to content