Aktualizacja strony została wstrzymana

Marszu nie można nie wspierać – Rafał A. Ziemkiewicz

Po Marszu Niepodległości, mówiąc najkrócej, jak w starym kawale: impreza była świetna, kochanie, ale ci twoi goście strasznie narozrabiali. Jak to moi, przecież to byli twoi goście! Ale najważniejszy fakt jest oczywisty: to nie narodowi radykałowie odmawiają prawa do istnienia lewicy, atakują ją i blokują, łamiąc prawo − tylko odwrotnie.

Swoją drogą…  93 lata temu polska niepodległość zaczęła się od rozbrajania w Warszawie Niemców. W najczarniejszych snach nikt z jej twórców nie podejrzewał, że kiedyś znajdą się ludzie, którzy w tym dniu będą do Warszawy Niemców zapraszać i uzbrajać w kije, żeby bili Polaków za biało czerwoną flagę albo historyczny mundur, a polskie media będą przedstawiać to jako pokojowy protest „antyfaszystów” przeciwko polskim „faszystom”. A Niemcom tam wszystko jedno, z jakich akurat pozycji ideologicznych biją Polaków, ważne, żeby pokazać, kto tu jest „rasą panów”. I żeby Polska była „kolorowa” − od siniaków. Bo przecież o to właśnie chodziło „nowej lewicy” w jej długotrwałych i niestety uwieńczonych sukcesem staraniach o zepsucie radosnego święta wielką „ustawką”.

Trudno o obiektywną relację, gdy w tłumie, z oczywistych względów, widzi człowiek tylko to, co ma blisko, a o uczciwości relacjonujących całe zdarzenie rządowo-salonowych mediów szkoda już nawet mówić. Na Nowym Świecie, czytam w relacjach, „zaczęło się od bójki narodowców z grupą antyfaszystów”, a potem „część uczestników” tej bójki zabarykadowała się w „jednej z warszawskich kawiarni”. W podobnym stylu dziennik telewizyjny w czasach, gdy nabierał tam profesjonalnych umiejętności wychowawca dzisiejszych dziennikarzy wiodącej telewizji informacyjnej, Milan Subotić, opiewał „ekscesy grup rozwydrzonych wyrostków”.

Najkrócej, wygląda na to, można sprawę podsumować tak: kto przyszedł manifestować pokojowo, manifestował pokojowo, kto przyszedł chuliganić, też miał co chciał. Esemesy dochodzące po południu z okolic „jednej z warszawskich kawiarni” wskazują, że tamtejsze towarzystwo upojone jest rozmiarami zamieszek, do jakich zdołało doprowadzić.

Starałem się w tym roku być na całym marszu, ryzykując nawet spóźnienie na wręczenie Nagrody Mackiewicza (co się niestety faktycznie stało) ale scen gwałtownych nie udało mi się z bliska zobaczyć żadnych, więc moja relacja może wielu rozczarować. Skorzystałem z zaproszenia organizatorów na poprzedzającą marsz mszę w kościele Świętej Rodziny, która wypadła bardzo okazale − niestety, organizacja tu zawiodła. Nabożeństwo bardzo się przeciągnęło, organizowanie grupy do przemarszu wobec małej przepustowości kościelnych furtek (tylko w tej grupie było ze dwa – trzy tysiące osób, więcej, niż nieocenieni rachmistrze z TVN naliczyli w całym marszu) zajęło sporo czasu, policja, choć takie przejście z kościoła na plac Konstytucji było uzgodnione, co chwila nas wstrzymywała albo prowadziła jakimiś dziwnymi zygzakami. W efekcie dopiero gdzieś koło 15.30 połączyliśmy się z resztą marszu na rogu Nowowiejskiej, przy stacji metra „Politechnika”.

Gdyby ktoś szukał mnie na zdjęciach, szedłem pomiędzy banerami Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy z „prowokującym do agresji”, jak powiedziała w telewizji działaczka lewicy, hasłem „Bóg, Honor, Ojczyzna” a transparentem „Solidarnych 2010”³ i nieco mniejszym z napisem „Nie będą komunisty robić ze mnie faszysty”. Choć potem przemieszaliśmy się z brygadą pomorską ONR i kibicami, duch tego właśnie napisu najlepiej oddawał nastrój w moim otoczeniu − a właściwie całe te dwie godziny upłynęły na nieustających rozmowach z coraz to nowymi maszerującymi, robieniu sobie zdjęć i „szejkhendowaniu”.

Piknikowy nastrój psuły policyjne helikoptery i huk petard, ale przez prawie cały czas nie widziałem żadnej policji, żadnej kamery i żadnej agresji. Największym jej przejawem był śmiech i niewybredne żarty oenerowców, gdy wielki telebim na dawnym domu studenckim Remont pokazał posła Biedronia. No, chyba że za agresję uznać śpiewane pod gmachem URM „cała Polska z was się śmieje, gdzie te drogi i koleje”. Miłym gestem ze strony narodowo-radykalnych było zaintonowanie i odśpiewanie „Pierwszej Brygady”. Mój dziadek w grobie się przewrócił (nienawidził Piłsudskiego jak zarazy) ale śpiewałem ze wszystkimi, bo o to właśnie chodziło w tym marszu.

Biało-czerwony pochód szedł cały czas dwupasmówkami − przez rondo Jazdy Polskiej, koło dawnego kina „Moskwa” do Belwederskiej, i nią pod górę aż do Placu na Rozdrożu. Ponieważ od Puławskiej jest pochyło w dół, a potem w górę, nawet z „ground zero” można było zobaczyć, że ludzie wypełniają szeroką ulicę od horyzontu po horyzont. Musiało nas tam być najmarniej ze 20 tysięcy, a może i dwa razy tyle. Jerzy Jachowicz, który w pewnym momencie musiał się odłączyć i potem czekał na mnie i Łukasza Warzechę pod „Hyattem” powiedział, iż przeszło koło niego tylu ludzi, że miał wrażenie, jakby zanim nas zobaczył czoło pochodu musiało już dojść do trzech krzyży. W tej części marszu, bez petard i helikopterów, marsz był samą czysta radością, i absolutnie nic nagannego się nie działo, choć nikt − dosłownie nikt, poza garstką zwykłych policjantów pod ambasadą serbską i dość rachitycznym szpalerem pilnującym biura Donaldowi − nawet nie udawał, że go zabezpiecza. Gdyby marszowi przyszło do głowy puścić z dymem gmachy rządowe albo ruską ambasadę, nie zostałoby z nich kamienia na kamieniu. Na szczęście w ekipie „Gazety Polskiej” nie było tym razem redaktora Lisiewicza.

A jednocześnie Łukasz ze swojego smartfona na bieżąco podawał, co leci akurat w telewizjach. Dawało to groteskowy, iście Orwellowski efekt.

Z rozdroża naprawdę musiałem już szybko drałować do Domu Literatury, by wygłosić tam laudację na cześć nagrodzonego tomu poezji Wojciecha Wencla – o tym napiszę osobno. W każdym razie wydostałem się z tłumu bez najmniejszych problemów, po drodze mijając potłuczone szkło, zdemolowany samochód TVN Meteo (?) i bardzo liczne aż do Nowego Światu grupy z biało-czerwonymi flagami, najwyraźniej tak jak ja opuszczające demonstrację.

Oficjalnym zakończeniem Marszu była „noc wolności”, czyli wspaniały bal w Hotelu Europejskim, który udał się znakomicie. Z dumą pochwalę się, że prowadziłem z żoną poloneza w pierwszej parze, niczym mickiewiczowski Podkomorzy, i że na balowej aukcji przyniesiona przez mnie butelka ulubionego burbona „Old Grand Dad”, rozsławionego przez Chandlera (to nim właśnie Marlowe leczy wstrząśniętego Terry’ego Lennoxa w „Długim Pożegnaniu”) z moją dedykacją osiągnęła zawrotną sumę 4200 zł − tak hojnie wsparł szlachetną sprawę młody przedsiębiorca z mieczykiem chrobrego w klapie, takim samym, jaki nosił mój wspomniany już śp. dziadek. I wcale nie wiem, czy była to najwyższa cena wylicytowana tego wieczora, a właściwie już nocy.

Wracając do Marszu − w czym właściwie brałem udział? Powiedziałbym, że w potężnym Marszu Protestu Przeciwko Blokowanu Marszu Niepodległości. Bo, jak mówiłem, wszyscy ludzie, z którymi rozmawiałem, myśleli podobnie jak ja. I podobnie jak ja zdawali sobie sprawę, że w ten sposób działa, i za rok zadziała jeszcze silniej, mechanizm nakręcany przez manipulatorów z „jednej z warszawskich kawiarni” i z Czerskiej. Niedawny wstępniak Seweryna Blumsztajna, w którym już zapowiedział on, że w przyszłym roku siły narodowo-katolickie będą jeszcze liczniejsze, a niebawem wejdą do Sejmu i może nawet rządu, dowodzi, że ludzi ci nie robią tego z głupoty, ale zupełnie świadomie. Oni po prostu potrzebują nienawiści do „faszystów”, żeby nią zarządzać, żeby mieć siłę szczucia, judzenia i ogłupiania „młodych wykształconych z dużych miast” − tylko na tej nienawiści mogą budować swą siłę, gdy poziom życia spada i będzie spadać. A mała grupka kiboli czy skinów to za mało, by odpowiednio nienawiść nakręcić; trzeba, żeby „faszystów” były tysiące, wiele tysięcy, i żeby w Święto Niepodległości lała się krew. Te motywacje „Porozumienia 11 listopada”, czy raczej kogoś, kto za stoi za nim i za „pożytecznymi idiotami” zatrudnionymi do reklamowania „pokojowej blokady” są dla mnie oczywiste jak w pysk dał.

Dlaczego w takim razie, wiedząc to, wspieram Marsz? Zwłaszcza, że nie wszyscy jego uczestnicy, delikatnie mówiąc, są sympatyczni?

Na to pytanie, zadane dziś przez Piotra Zarembę i Tomasza Terlikowskiego, odpowiem tak samo,  jak odpowiedziałem Joasi Lichockiej w rozmowie dla niezależna.pl: bo trzeba. Bo jeśli zostawilibyśmy w ubiegłym roku narodowo-radykalnych samym sobie, ograniczając się do potępienia lewicowej przemocy  w felietonach i komentarzach, to w tym roku bandyci z antify wespół z niemieckimi towarzyszami rozbiliby procesję Bożego Ciała, nie mówiąc o marszu pamięci w rocznicę Smoleńska, który już przecież „pożyteczni idioci” uznali za faszystowski z powodu paru zapalonych pochodni. Nie wiem, kto spalił wóz TVN-owi, i przykro mi, jeśli był to ktoś, kto miał coś wspólnego z moim Marszem, ale jeśli nie chcemy wkrótce zobaczyć w Warszawie anarchistów demolujących kościoły, jak w Rzymie, ze świętoszkowatym błogosławieństwiem plotących najobłudniej o „nie podleganiu nienawiści” autorytetów i animatorów „jednej z warszawskich kawiarni” − to musimy tego dnia iść ramię w ramię z ONR, tak długo, jak długo to nie on, ale jego wrogowie łamią prawo.

Lewica i salon stosują przecież starą, stalinowską socjotechnikę niszczenia przeciwnika „po plasterku”. Sami nie wstydzą się związków z maoistami, trockistami i zwykłymi bandytami, jeszcze na dodatek z Niemiec − ale wykorzystując siłę swego medialnego kłamstwa i swoich pożytecznych idiotów bezustannie każą się nam odcinać od „skrajności”, by, zlikwidowawszy jako skrajność jedną część prawicy, natychmiast ogłosić „skrajną” kolejną, i powtarzać tę operację aż do skutku. Nie widzicie tego, koledzy, pytający mnie dziś retorycznie, czy dobrze się czuję, kiedy koło nie jakiś narodowo-radykalny głosi pogardę dla „pedałów”?

Czuję się, jak się czuję, ale nie widzę innego wyjścia, niż przeciwstawiać się łajdactwu wszystkimi dostępnymi mi siłami. I wciąż mam, choć słabą, nadzieję na opamiętanie „blokujących”, którzy przecież doskonale wiedzą, że wystarczyłoby, aby swój „kolorowy” wiec urządzili dwie ulice dalej.

Rafał A. Ziemkiewicz

Za: Rafał A. Ziemkiewicz - Les bleus sont là (12 lis 2011) | http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2011/11/12/marszu-nie-mozna-nie-wspierac/

Skip to content