Aktualizacja strony została wstrzymana

Nie na naszą głowę, Eminencjo – Stanisław Michalkiewicz

Gazety podały wiadomość, że 29 października na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie reżyser Artur Źmijewski wystawił mszę. Jak powiada, chciał sprawdzić, czy ten najczęściej realizowany spektakl nie jest przypadkiem szmirą. To bardzo ambitny zamiar, kto wie, czy nawet nie zbyt ambitny. Rzecz bowiem w tym, że nie ma pewności, czy pan Artur Źmijewski potrafi odróżnić szmirę od czegoś, co szmirą nie jest. Przekonał się o tym całkiem niedawno w Berlinie, gdzie wystąpił z dziełem pod tytułem „Berek”, gdzie golasy płci obojga ganiają się i poklepują po dupach w dawnej komorze gazowej byłego „nazistowskiego” obozu. Pan Źmijewski wpuścił swoich golasów akurat tam, bo mu się wydawało, że w ten sposób przedstawi traumę z powodu holokaustu.

Ale o ile takie blagierstwo może przejść w „małym żydowskim miasteczku na niemieckim pograniczu” – jak Stanisław Cat-Mackiewicz określał Warszawę – to na pewno nie w Berlinie, na którym Źmijewski najwyraźniej nie robi wrażenia. Owszem – w ramach różnych biurokratycznych siucht Niemcy mogą mu dać posadę stróża nocnego, czy inaczej – kuratora, ale to jeszcze nie powód, by mieli poważnie traktować jego tak zwane pomysły twórcze. Tym bardziej berlińscy Żydzi – ci ani przez moment nie dali się na Źmijewskiego nabrać i bez ceregieli go pogonili. Już tam ani Źmijewski, ani żaden inny blagier nie będzie im wmawiał, że te jego makagigi, to sam cymes. Co jest cymes, a co nie – to oni wiedzą najlepiej i żadnemu Źmijewskiemu nie dadzą się zagadać. I Źmijewski nawet nie próbował ich przegadywać, nie próbował w dyskusji bronić „Berka”, którego Żydzi najwyraźniej uznali za Scheiss, czyli – mówiąc inaczej – szmirę – tylko z podkulonym ogonem, jak niepyszny musiał „Berka” ewakuować. Więc – powtarzam – czy w tej sytuacji możemy mieć zaufanie do Artura Źmijewskiego, że potrafi odróżnić arcydzieło od szmiry? Jasne, że nie możemy, skoro „Berka” tak bezceremonialnie potraktowanego przez Żydów, on sam najwyraźniej musiał uważać za dzieło wybitne – bo czyż inaczej próbowałby je wtrynić na berlińską imprezę?

Zatem eksperyment z wystawieniem mszy w teatrze, a zwłaszcza towarzysząca mu intencja zbadania, czy ta liturgia, to szmira, czy nie – aczkolwiek bardzo ambitna, prawdopodobnie przerasta artystyczne, a kto wie, czy też – intelektualne możliwości eksperymentatora. Pan Zagłoba radził Rochowi Kowalskiemu, by na plecy brał wszystko – ale nie na głowę. Tak samo zresztą poradził był pan Stanisław, kamerdyner i faktotum kardynała Kakowskiego swojemu chlebodawcy, kiedy ten pewnego dnia po powrocie z miasta pochwalił się, że został członkiem Rady Regencyjnej. – A co to takiego, ta Rada Regencyjna – zapytał Stanisław. – Ano, wraz z księciem Lubomirskim i panem hrabią Ostrowskim mamy rządzić krajem – odparł kardynał. Pan Stanisław zadumał się głęboko, po czym powiedział: „nie na naszą głowę, Eminencjo”.

Ale mniejsza już o zdolności pana Źmijewskiego, bo nietrudno odnieść wrażenie, że pomysł wystawienia mszy w teatrze wskazuje na niedostatek dobrych sztuk, jakie można by wystawić. Nietrudno się temu dziwić w sytuacji, gdy szajki tak zwanych „artystów”, to znaczy – absolwentów różnych artystycznych chederów, zazdrośnie strzegą swego monopolu na rozdział państwowych dotacji do teatrów. Wyraża się to między innymi w tym, że sami piszą sztuki, sami je reżyserują, sami w nich grają i sami zagarniają całą forsę – bo skoro mogą zagarnąć ją sami, to po co mieliby dzielić się z innymi? Oczywiście gardłuja przy tym o „misji” i temu podobnych dyrdymałach, ale jakaż tam znowu „misja”, kiedy zaczynają już wystawiać albo książki telefoniczne, albo jakieś pornograficzne skecze – oczywiście z szalenie patetycznym zadęciem – a „młodzi, wykształceni”, którzy myślą, że to wszystko naprawdę, kupują bilety, oglądają z opadniętymi koparami i wydaje im się, że oto obcują ze Sztuką w samej jej Świątyni. Zresztą – kto wie; może też się domyślają o co chodzi, to znaczy – że chodzi o to, by wypić i zakąsić – bo

telewizyjne reality- show podniosły artystyczną poprzeczkę bardzo wysoko, to i w teatrach coraz częściej odchodzi rżnięcie na żywo – oczywiście z odpowiednio solennym uzasadnieniem.

Ale – jak wspomniałem – nie z Żydami takie numery – o czym pan Źmijewski przekonał się, próbując im zasadzić nadwiślańską blagę, natomiast w Warszawie publika wiele zniesie, zwłaszcza, że – jak zauważył Słonimski – dzisiaj mało kto jest pewny, z której strony kłaść widelec, a z której nóż, w związku z czym nikt na widowni nie ośmiela się protestować nawet w sytuacji ewidentnej szmiry. Kiedyś było inaczej; jak w książce „Wojna i sezon” wspomina Michał Pawlikowski – podczas jakiegoś spektaklu Bogdan Zalutyński urządził awanturę wołając, że „za Skałona” było nie do pomyślenia, by miejski teatr wystawiał takie gówna. Podobnie i Słonimski wspomina, jak to z Witkacym urządzili awanturę, bo im się sztuka nie podobała, jak przedstawienie przerwano i wezwano policję, a „jakiś pan stanął w loży i niegłupio krzyknął: zachowanie panów zmusza nas do obrony tej miernoty!” Dzisiaj jednak zdemoralizowani państwowymi subwencjami entreprenerzy przemysłu rozrywkowego, bo przecież nie artyści, liczą na to, że nikt nie odważy się wypuścić z nich powietrza i nie tylko zalewają nieszczęśliwy kraj swoimi szmirami, ale jeszcze próbują wmawiać, że potrafią odróżnić szmirę od prawdziwego dzieła sztuki.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton    gazeta internetowa „Super-Nowa” (www.super-nowa.pl)    3 listopada 2011

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=2258

Skip to content