Aktualizacja strony została wstrzymana

Barbarzyńcy są już na Kapitolu – prof. Jacek Bartyzel

Szok dla opinii katolickiej, jakim okazało się wejście do parlamentu – i to jako trzecia siła polityczna kraju – osobliwej zbieraniny Janusza Palikota, wyraził się już trudną do ogarnięcia liczbą komentarzy, analiz i prognoz. Nie ma przeto potrzeby po raz kolejny prezentować portretów, i tak już nadto wyeksponowanych przez zachwycone nimi media, okazów tej menażerii; wystarczy spuentować to celną, jak zwykle, konstatacją Nicolása Gómeza Dávili, iż ceną za absolutną wolność jest nieograniczona wulgarność. Rozpatrując natomiast sens polityczny tego, co się stało, trzeba wyjść od faktu naocznie oczywistego: po raz pierwszy w historii wolnej Polski częścią establishmentu politycznego stało się ugrupowanie, którego podstawowym, jeśli nie jedynym, wyróżnikiem jest otwarta i bezbrzeżna nienawiść do Chrystusa, do krzyża, do wiary i cywilizacji chrześcijańskiej.

Powrót neobolszewizmu

Jak scharakteryzować tę formację pod względem ideologicznym? Bez wątpienia jest ona reprezentatywna dla tego, co w świecie nazywa się nową lewicą, będącą także sui generis neobolszewizmem – z akcentem na „neo-„, albowiem jest ona pod wieloma względami inna niż bolszewizm „klasyczny”. Oczywiście pozostaje też niemało punktów wspólnych. Gdyby np. prof. Magdalena Środa, wysuwana przez RPP na stanowisko ministra oświaty, została nim naprawdę, to byłaby to wręcz prosta repetycja edukacyjnej polityki osławionej Aleksandry Kołłontajowej. Trudno też zapomnieć, że dewizą „starego” bolszewizmu (ze wszystkimi tego potwornymi konsekwencjami praktycznymi) była maksyma Lenina, iż religia to „gorzałka dla ludu”. Mimo to mamy do czynienia z nową jakością.
Stara lewica ukształtowana została przez czysto materialistyczny i ekonomistyczny paradygmat dialektyki marksowskiej, której kanonem było przeświadczenie o prymacie materialnej „bazy” (czyli „stosunków produkcji”) nad kulturową „nadbudową”, co pociągało za sobą wiarę w to, że zmiana na poziomie „bazy” musi pociągać za sobą przeobrażenie „nadbudowy”.

Niestety (dla komunistów), rzeczywistość bezlitośnie falsyfikowała tę szarlatańską pseudonaukę. Własność prywatną „zniesiono” lub przynajmniej zepchnięto na margines, ale „burżuazyjna” kultura – i to przede wszystkim jej „dusza”, czyli religia – uparcie nie chciała „obumierać”. Jako że tej oczywistości nie dało się zakryć naprędce wymyślanymi prostackimi trikami w rodzaju „dryfowania nadbudowy”, co bardziej inteligentni komuniści zaczęli dawać ucha koncepcjom wypracowanym przez neomarksistowską tzw. szkołę frankfurcką oraz – samodzielnie – przez włoskiego komunistę Antonia Gramsciego. W jednym i w drugim wypadku oznaczało to iście rewolucyjną przemianę marksistowskiego paradygmatu. Gramsci dokonał tego samego, co ongiś Marks z Heglem, to znaczy odwrócił kolejność rzeczy, uznając, iż decydujące o powodzeniu rewolucji są właśnie przemiany w „nadbudowie”. Zaproponował zatem metapolityczną strategię przejmowania przez rewolucjonistów władzy kulturowej, sprawowanej w mediach, edukacji, życiu kulturalnym, a nawet w Kościele (przez inspirowanie modernistycznych tendencji „odnowicielskich”), uznając – zupełnie słusznie – że zdobycie władzy nad umysłami przyniesie trwałą hegemonię rewolucjonistów w świecie polityki i gospodarki również. Frankfurtczycy z kolei zauważyli, że uważana dotąd przez marksistów za główną siłę uderzeniową rewolucji klasa robotnicza wcale nie jest nastawiona rewolucyjnie, jeśli tylko dostrzega szansę poprawienia swojej kondycji metodami pokojowymi i prawnymi, mentalnie zaś jest na wskroś „burżuazyjna”, to znaczy myśli głównie o tym, aby zapewnić sobie względny chociaż dobrobyt i własność jak najbardziej osobistą. Wymaga to zatem znalezienia innego, „zastępczego” niejako proletariatu, zdolnego do przeprowadzenia rewolucji. Wzrok frankfurtczyków padł zatem na te grupy społeczne, które choć marginalne ilościowo, partycypują egzystencjalnie (w przeciwieństwie do robotników) w opiniotwórczej sferze „nadbudowy”, jak bohema artystyczna, nisko wynagradzani (więc rozgoryczeni) intelektualiści, wreszcie wszelkiego rodzaju dewianci, w tym seksualni. Łączyło się to z takim samym jak u Gramsciego odkryciem, że o sile oporu starego porządku nie decydują w stopniu podstawowym struktury ekonomiczne, lecz właśnie zasady, tradycje, a choćby i tylko nawyki „burżuazyjnej” (czyli normalnej) kultury. To ją zatem należy zniszczyć.

O ile dawny bolszewizm lokował swoje (i tych, których pragnął za sobą pociągnąć) apetyty w tej części „siedliska” – jak mówi Platon – owej pożądliwej części duszy, jaką stanowi „brzuch” (żołądek), o tyle bolszewizm nowej lewicy umieszcza je w „podbrzuszu”. Dlatego ze wszystkich potencjalnych grup owego „zastępczego” proletariatu szczególnym zainteresowaniem cieszy się właśnie dewiacyjny seksualnie margines społeczeństwa.

Rewolucyjny marsz przez kulturę

W tej zatem perspektywie należy postrzegać sens wyborczego triumfu formacji Janusza Palikota. W naszych realiach jest to ten sam moment zwrotny „czasu osiowego” historii, który na Zachodzie miał miejsce mniej więcej ćwierć wieku temu: początek przejścia nowej lewicy z etapu marszu przez instytucje władzy kulturowej do etapu „podboju państwa” i narzucenia całemu społeczeństwu, poprzez kaganiec ustaw i wymaganych zachowań, swoich „wzorców kulturowych”. A jest to jednocześnie ostateczna „zmiana warty” pomiędzy wstępującą lewicą nową a odchodzącą w niebyt lewicą starą („postkomunistyczną”).

Można wszelako zauważyć, że niektórzy komentatorzy zdają się jednak bagatelizować znaczenie tego faktu, jakim jest wprowadzenie przez Ruch Poparcia Palikota aż 40 posłów do legislatywy. Argumentują oni, iż w tej zbieraninie dziwolągów albo ludzi znikąd nie ma, może poza samym przywódcą, nikogo z doświadczeniem politycznym i zdolnego do prowadzenia polityki, że ruch ten nie ma – poza prowokacyjnymi postulatami antyreligijnymi i obyczajowymi – żadnego programu, że nie jest on w stanie znaleźć w Sejmie większości koniecznej do ich przeforsowania, przeto okaże się efemerydą, która nie przetrwa jednej kadencji, tak samo jak poprzednio Samoobrona, którą zresztą w swojej istocie jest, tylko w wersji adresowanej do „młodych, wykształconych”. Sądzę, że takie lekceważące podejście to gruby i krótkowzroczny błąd.

Po pierwsze, nawet gdyby te przepowiednie okazały się (oby!) prawdziwe, zło już się stało. Barbarzyńcy są już nie tylko w murach miasta: wdarli się na Kapitol. To fakt nieodwracalny, jak również to, że głosząc tak ekstremistyczne hasła, uzyskał poparcie prawie półtora miliona głosujących, a co jeszcze gorsze – głównie w najmłodszym przedziale wiekowym wyborców. Te wyniki dowodzą poważnej zmiany kulturowej w społeczeństwie. Grozę owej przemiany można uzmysłowić sobie także, dokonując prostego porównania w tej materii dwóch skrajnych punktów historii Polski pokomunistycznej. Otóż dwadzieścia lat temu w debacie nad kształtem ustroju poczesne miejsce zajmował – zgłaszany przez Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe – postulat wzięcia za punkt wyjścia dla przyszłej konstytucji memoriału konstytucyjnego Episkopatu Polski z 1946 roku. Memoriał ów zawierał czystą, tradycyjną naukę Kościoła o państwie chrześcijańskim i miał poważną szansę stać się fundamentem ustrojowym III Rzeczypospolitej, gdyby poparła go również ta partia, której obecna następczyni uważa się za polityczną reprezentację katolików, wtedy zaś mianowała się chadecją i głosiła, że integralizm katolicki jest „najkrótszą drogą do dechrystianizacji Polski”. Dzisiaj nie tylko nie ma w Sejmie żadnej partii, która by miała taką wizję ustroju, ale za chwilę nastąpi cała seria prowokacji w postaci propozycji ustaw o wprost antychrześcijańskim i niszczącym wszelki ład moralny obliczu oraz karczemnych zachowań o profanacyjnym i bluźnierczym charakterze. Wiadomo przecież, że na samym wstępie czeka nas awantura o krzyż na sali sejmowej.

Po drugie, nawet jeśli w tej kadencji ugrupowaniu Palikota nie uda się przeforsować wszystkich swoich postulatów, zwłaszcza w tak skrajnej postaci, w jakiej je głosi, to i tak wprowadzenie ich do debaty publicznej w ciele ustawodawczym jest ogromnym sukcesem rewolucji. Tematy takie jak „związki partnerskie”, „prawo” do aborcji, wyrzucenie religii ze szkół itp. zostaną „oswojone” już nie tylko jako wybryki publicystyczne czy na „manifach” ulicznych, ale jako przedmiot czynności legislacyjnych. Co więcej, mogą one przejść choćby na razie tylko w bardziej „rozcieńczonej” wersji, co będzie dogodnym punktem wyjścia do bardziej radykalnych rozwiązań w następnym etapie rewolucji.

Problem nie tylko w Palikocie

Wiele tu zależy przecież od stanowiska centrowego „bagna” obecnej, a zapewne i przyszłej koalicji rządowej, która jest coraz bardziej „otwarta” na życzenia lewicy. Może się zatem okazać, że rewolucję moralno-obyczajową i „antyklerykalną” przeprowadzi, w nieco łagodniejszej postaci, nie hałastra Palikota, tylko zdopingowany przez nią szerszy obóz „postępu”. Koniec końców nie Palikot jest najważniejszym problemem, ale wielce prawdopodobna erupcja „palikotyzmu” rozlewającego się w przestrzeni publicznej.

Niebezpieczeństwa zatem nie wolno lekceważyć i trzeba jasno widzieć, gdzie jesteśmy: na progu wojny cywilnej, wojny, której nie wolno nie przyjąć, skoro została nam wydana przez cywilizacyjnych najeźdźców, bo w przeciwnym wypadku Polska katolicka zgnije i zginie.

Prof. Jacek Bartyzel
filozof polityki Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu

Za: Nasz Dziennik, Poniedziałek, 17 października 2011, Nr 242 (4173) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111017&typ=my&id=my03.txt

Skip to content