Aktualizacja strony została wstrzymana

Hoffman znowu zawiódł

Na ekrany wchodzi właśnie film Jerzego Hoffmana „1920. Bitwa Warszawska”. Wywołuje mieszane uczucia, co w przypadku realizacji tak oczekiwanej jest dla niej wyrokiem. A dlaczego? Po wielu latach tzw. złej nieobecności tematu wojny polsko-bolszewickiej w polskim kinie doczekaliśmy się w końcu wielkiej produkcji.

Wojna 1920 roku to historia, która rozbudza wyobraźnię i patriotyzm. To ważne, bo ze względów marketingowych daje pewność, że duża produkcja, jeśli tylko będzie dobra, przyciągnie do kin miliony widzów spragnionych historycznego widowiska. W końcu odparcie spod Warszawy armii Tuchaczewskiego i wielka mobilizacja narodowa legły u podstaw etosu niepodległej II Rzeczypospolitej. Autor słynnych adaptacji „Potopu” oraz „Pana Wołodyjowskiego” tak wysoko postawił sobie wówczas poprzeczkę, że zrealizowana po wielu latach ostatnia część Sienkiewiczowskiej trylogii „Ogniem i mieczem” była sporym zawodem.

Jerzy Hoffman napisał, niestety, bardzo słaby scenariusz i wszelkie inne walory, które „Bitwa Warszawska” na pewno posiada, nie są w stanie tego zrekompensować. Przekona się o tym każdy, kto pójdzie do kina. Przy okazji możemy utwierdzić się w przekonaniu, jak wartościową skarbnicą dla każdego, kto chce połączyć historię z ciekawą opowieścią o Polakach, są książki Sienkiewicza. Nawet do zbudowania zgrabnej romantycznej historii kochającej się pary uwikłanej w narodowe dzieje. Do tego dochodzi jeszcze inny mankament. Płaską i nijaką historię o Janku, który idzie na wojnę, i jego żonie Oleńce, aktorce z warszawskiego kabaretu, która odnajduje go w szpitalu polowym w finałowej scenie, może dałoby się jakoś pokazać, gdyby w głównych rolach obsadzić inne osoby. Schlebianie tanim gustom epoki prymitywnych seriali i telewizyjnych show nie jest kluczem do sukcesu. Wcielający się w główną rolę Borys Szyc podobno po premierze płakał ze wzruszenia. Chyba jednak ze smutku po tym, gdy zobaczył, jak wypadł. Niestety odtwórca postaci policjanta lub dresiarza z rozgrywającej się w więzieniu „Symetrii” nigdy z tej roli już nie wyjdzie. Źle leży na nim zarówno frak warszawskiego bon-wiwanta, jak i ułański mundur obrońcy Ojczyzny. Lepiej już było dać Szycowi drugoplanową rolę robotniczego agitatora, być może wtedy byłby bardziej przekonujący. Kreowana na megagwiazdę Natasza Urbańska pewnie sprawnie tańczy i śpiewa w telewizyjnym programie, ale serwowanie tego widzom w filmie jest nieporozumieniem. Nie wiem dokładnie, jak wyglądały i zachowywały się kabaretowe artystki 90 lat temu, ale z pewnością nie przypominały odkobieconych instruktorek z fitness klubów. Reszta obsady wypada znacznie lepiej. Daniel Olbrychski jako Józef Piłsudski mówi z wileńskim akcentem, przypomina jednak za bardzo spiżowego dziadka z pomnika przy Belwederze.

Ale są też jaśniejsze strony filmu. „1920. Bitwa Warszawska” jest zrealizowana w technologii trójwymiarowej. Pierwsza tego rodzaju polska produkcja kinowa, której dodatkowo udało się zbudować duży jak na krajowe możliwości budżet. I to przede wszystkim rzuca się w oczy. Rozmach, dbałość o detale i szczegóły z epoki nie pozostawiają wątpliwości, że bardzo postarano się, by film przenosił widza 90 lat wstecz. Polskie wojsko to kolaż umundurowania francuskiego, austriackiego, rosyjskiego. Są francuskie czołgi, setki koni, broń. A wszystko to na zdjęciach autorstwa Sławomira Idziaka – chyba największej gwiazdy tego filmu. Współtwórca „Helikoptera w ogniu” nie mógł zawieść. Sceny batalistyczne, jakie rozgrywają się na ulicach Radzymina, polach Ossowa, robią wielkie wrażenie i przypominają w wielu momentach to, co udało mu się osiągnąć, gdy przenosił na ekran bitwę amerykańskich rangersów w stolicy Somalii.

Świetną rolę odegrał wcielający się w rolę Bykowskiego, komisarza Czeki, Adam Ferency. Bolszewicy idą po łupy, gwałcą, dokonują zbrodni. Są brudni, brutalni. Nie brakuje elementów religijnych, zaakcentowania faktu, że odepchnięcie komunizmu przypadło w Święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Widzimy Msze św. odprawiane na froncie i w kościołach. Bardzo dobrze, że film w zgrabny sposób wplata również wątek walki polskiego radiowywiadu, który dzięki złamaniu sowieckich szyfrów zyskuje przewagę nad Armią Tuchaczewskiego. To, niestety, tylko nieliczne przebłyski.
Poważną wadą filmu jest niemal zupełne pozbawienie go charakteru dramatu politycznego. Świadome, jak się okazuje, położenie akcentu na łatwiej strawny dla szerokiej widowni romans z historią w tle okazuje się całkowitą klapą. Owszem, narracja prowadzona jest tak, by widz rozumiał chronologię wydarzeń: jest Lenin, który zapowiada światową rewolucję, i pochód na Europę „po trupie Polski”, są narady bolszewickich sztabowców, jest wyprawa kijowska i wielki odwrót. Jesteśmy świadkami rozmów, a to Naczelnika Państwa z premierem Władysławem Grabskim czy wizyty w Belwederze delegacji Wielkopolan z ks. Stanisławem Adamskim oskarżającym Marszałka o zdradę. Niestety politycy narodowej demokracji razem z przyszłym biskupem zostali przedstawieni w filmie jak stado nieorientujących się w sytuacji egoistycznych głupców. Aż prosi się o wprowadzenie postaci Romana Dmowskiego. Hoffman nie pokazuje też osamotnienia Polski. Blokady dostaw amunicji i broni, strajków angielskich dokerów, blokowania transportów amunicji przez Czechosłowację.

Niestety „Bitwa Warszawska”, podobnie jak „Katyń” Andrzeja Wajdy, sprawy ważnych tematów historycznych w polskim kinie nie zamyka. Wojna polsko-bolszewicka wciąż czeka na swój filmowy obraz.

Maciej Walaszczyk

Za: Nasz Dziennik, Środa, 28 września 2011, Nr 226 (4157) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110928&typ=po&id=po25.txt

Skip to content