Aktualizacja strony została wstrzymana

Bankructwo eurosocjalizmu. Koniec pewnej epoki – Marek Langalis

Na jaw wychodzą coraz to nowsze ciekawe wątki niewypłacalności kolejnych państw Unii Europejskiej. Dodajmy do tego zamieszanie ze zwiększeniem limitu zadłużenia w Stanach Zjednoczonych, by otrzymać ogólny obraz upadającego świata, który znaliśmy dotychczas.

Zanim jednak nadejdzie powrót do normalności – o ile jest to jeszcze możliwe – musimy jeszcze parę lat poobserwować, jak kolejne państwa pod napływem wierzycieli będą upadać jedno za drugim. Na początek Grecja, ale za nią przyjdzie czas również na Hiszpanię, Włochy, Francję, Belgię, Irlandię oraz Portugalię. Jeśli nie opamięta się Donald Tusk z podłożonym mu na ministra finansów przedstawicielem międzynarodówki finansowej – to i Polskę.

Grecka choroba

Wprawdzie oczy całego świata od blisko dwóch lat skierowane są na Grecję, to jednak jest to tylko wierzchołek góry lodowej zwanej eurosocjalizmem. Ten kraj wszelako najlepiej pasuje do całego obrazu raka toczącego Europę i Stany Zjednoczone. Najpierw uwierzono, że bogactwo nie bierze się z pracy, tylko z pieniędzy. A po wejściu do strefy euro Grecja doświadczyła bardzo taniego kredytu (stopy procentowe na cztery lata przed wejściem do euro wynosiły jeszcze 10%, w dniu wejścia do strefy było to 2,25%), na który całkowicie nie była przygotowana. To tak jakbyśmy mieli w Polsce wyobrazić sobie, że w cztery lata stopy procentowe, a więc koszt pieniądza i kredytu, spadną na rynku międzybankowym ponad czterokrotnie. Przecież żadna gospodarka tego nie przetrzyma. Ludzie zauważą, że to, co było dotychczas dla nich nieosiągalne, nagle dzięki taniemu kredytowi znajduje się w zasięgu ręki.

W tym wypadku nie udało się oszukać podstawowego prawa ekonomii – że dobrobyt pochodzi z pracy. Wprawdzie liczni przedstawiciele międzynarodówki finansowej (z reprezentantami Goldman Sachs na czele, którzy pomagali Grecji manipulować danymi o zadłużeniu przesyłanymi do Komisji Europejskiej; oszustwo polegało na stosowaniu nierynkowych, dostarczanych przez bank Goldman Sachs, kursów walutowych) wmawiają, a lewicowi ekonomiści potwierdzają, że to z kredytu pochodzi bogactwo, ale obecna sytuacja pokazuje, że jednak nie mają racji.

Źeby więcej mieć, trzeba albo lepiej (czyli wydajniej), albo więcej pracować. Tertium non datur.

Cały czas słychać o potrzebie inwestycji, które stawiane są na piedestale współczesnego rozwoju. Obok inwestycji często mowa jeszcze o innowacjach. Więc urzędnicy państwowi, uczeni z podręczników do ekonomii takich tuzów jak m.in. noblista Paul Samuelson (który napisał chyba jeden z najpopularniejszych podręczników makroekonomii, gdzie w wydaniu z 1973 r. stwierdził, że Związek Radziecki do 1990 r. dogoni Stany Zjednoczone pod względem dochodu na mieszkańca), biorą sobie te teorie do serca i inwestują. Urzędnikom pomagają bankierzy, którzy dają pieniądze państwu. Obligacje państwowe w aktywach banków komercyjnych od 1990 roku uważane są za papiery bez żadnego ryzyka, na które banki nie muszą tworzyć rezerw. A jak nie ma „ryzyka, to można pożyczać, ile wlezie. Tym bardziej że bankierzy nie pożyczają swoich pieniędzy ani nawet kapitału swojego banku, tylko pożyczają pieniądze naiwnych ludzi, którzy zostawiają tam swoje oszczędności w przeświadczeniu, że przecież „nie ma jak w banku”.

Dlatego jeśli można kogoś obwiniać za kryzys zadłużeniowy całej Europy, to w pierwszej kolejności niedołężnych polityków – nie potrafiących wydawać mniej, niż mają wpływów do budżetu. W drugiej kolejności to są naiwni wyborcy – wierzący, że z pustego jednak Salomon coś naleje. A w trzeciej to bankierzy, którzy przyjęli, że zakup państwowych obligacji (państw OECD) nie niesie ze sobą żadnego ryzyka. No i na końcu (a być może właściwie na początku) trzeba też wspomnieć o złym systemie szkolnictwa, który na studiach uniwersyteckich rzadko uczy ekonomii w sposób zostawiający studentowi pole do myślenia i właściwej interpretacji faktów, a często narzucając jeden główny i obowiązujący paradygmat (chociaż są liczne wyjątki). Tym paradygmatem jest oczywiście kontrola rynku przez państwo, bo przecież rynek jest pełen błędów. Jednak gdy na rynku ktoś popełnia faktycznie błąd, to ryzykuje swoje pieniądze, podczas gdy państwo ryzykuje tylko pieniądze, których formalnie jeszcze nie posiada, a więc przyszły strumień dochodów od swoich podatników.

To, czego naprawdę dziś trzeba, to nie kontrola rynku, tylko kontrola państwa. A ponieważ obywatele nie są w stanie kontrolować całego zakresu obowiązków, jakie państwo na siebie przyjęło, należy to państwo zwinąć się do niezbędnego minimum, którym jest przede wszystkim zapewnienie bezpieczeństwa fizycznego swoim mieszkańcom (jak to działa w praktyce, pokazuje przykład Norwegii, gdzie wszędobylskie państwo nie potrafiło wysłać jednego helikoptera ze snajperem na miejsce strzelaniny, bo wszyscy piloci byli akurat na urlopie).

Pułapka zadłużeniowa

W momencie gdy osoba pożyczająca pieniądz wpada w spiralę zadłużenia, przestaje zachowywać się racjonalnie. Z każdym dniem rosną odsetki, pojawiają się wezwania do zapłaty, a taka osoba zaczyna szukać pieniędzy, gdzie się da. Najczęściej po rodzinie lub znajomych, którzy wierząc w dobre intencje, pożyczają środki, które idą na zaspokojenie najpilniejszych spłat pożyczek. Podobnie powoli zaczynają zachowywać się nasi europejscy „mężowie stanu”. Niektórzy jeszcze mają skąd pożyczać, więc pożyczają, by pożyczyć tym, którzy już nie mają skąd pożyczyć. Na dzień dzisiejszy instytucje finansowe są w stanie kupić obligacje greckie na 17%, dlatego też to Francja czy Niemcy muszą im pożyczać ze swoich pożyczek. W innym wypadku, jak się wyraził premier Grecji, nawet nie byłoby z czego zapłacić emerytur.

Gdyby polski dług (wynoszący ok. 850 miliardów zł) obłożyć 17-procentowym kosztem obsługi, to samych odsetek od naszego długu płacilibyśmy 144,5 miliarda rocznie, a więc ponad połowę wszystkich wpływów do budżetu państwa. Na ten moment jest to „tylko” 40 miliardów (to jest ok. 15% wpływów do budżetu), ale nietrudno sobie wyobrazić, że w pewnym momencie i nam zostanie przykręcony kurek łatwego pieniądza na wypełnianie obietnic wyborczych.

Nie ma nic za darmo, nawet „orliki” czy stadiony na Euro 2012 kosztują – i to wbrew pozorom nie tak mało w skali całego kraju. Niedługo staniemy przed takim samym dylematem jak Grecja – z czego zapłacić emerytom. Możliwości pozyskania pieniądza co raz mniej, a i podatki wywindowane do maksymalnie akceptowalnego pułapu. Na dzień dzisiejszy to jednak nie Polska przykuwa uwagę całej Europy. Spośród państwa najbardziej zagrożonych na czoło wysuwają się oczywiście „świnki” (PIIGS – od pierwszych liter angielskojęzycznych nazw tych państw), czyli Portugalia, Włochy, Irlandia, Grecja i Hiszpania. Jednak kolejka do bankructwa nie kończy się na tylko tych pięciu państwach. Zaraz może się okazać, że trzeba jeszcze zrobić miejsce dla Francji i Belgii, które również mają problem z gigantycznym długiem, którego udźwignięcie przekracza możliwości krajowego podatnika.

Państwa te żyły w przeświadczeniu, że jedynym limitem ich zwiększającego się długu jest tylko chęć udzielania pożyczek przez bankierów. A ci, jak już wcześniej wspomniano, ochoczo pożyczali nie swoje pieniądze na „pewny zysk bez ryzyka”. Obecnie w kontekście niewypłacalności w ogóle nie wspomina się o Belgii, a to trzeci najbardziej zadłużony kraj w Unii Europejskiej, licząc w stosunku do PKB. Biorąc pod uwagę, że przecież PKB powstaje głównie w sferze prywatnej, można rzec, że politycy praktycznie w całości złupili już swoich obywateli, dając w zastaw ich przyszłe dochody.

Czasem brak już słów na opisanie ogromu tragedii, jaka czeka w niedalekiej przyszłości państwa europejskie. Przekonanie, że można pożyczać w nieskończoność, rozdawać socjal na prawo i lewo, kupując sobie głosy wyborców, a wszystko z cudzych pieniędzy – powoli się kończy. Zaczyna się klasyczne krzyknięcie: „Sprawdzam!”. Teraz będzie porównywanie, co kto miał w kartach. Politycy nie mają nic – poza możliwością obietnicy zaciśnięcia pasa dla swoich obywateli, które przejawi się podwyższeniem wieku emerytalnego w bardzo krótkim czasie wraz z obniżką emerytur. Mogą jeszcze zacząć psuć pieniądz, w końcu inflacja sprzyja spłacającemu długi. Cokolwiek rządy europejskie uczynią, jedno jest pewne: to koniec epoki rozbuchanego eurosocjalizmu. Niektórzy jeszcze w niego wierzą i liczą, że uda się przez parę lat – może jedną, może dwie kadencje – oszukiwać wyborców. Pewna epoka dobiega końca i tak jak wszystkie kolejne kończy się bankructwem. Niemcy i Wielka Brytania coraz bardziej chcą się od socjalizmu odsunąć. Wtórują im Węgry. Reszta państw natomiast okopała się i nie chce przesunąć granicy socjalnego szaleństwa ani odrobinę.

Wiara w to, że państwo może rozwiązywać wiele problemów wynikających ze zwykłego życia, jest jeszcze na tyle silna, by trwać. Ale skończy się bardzo szybko – wraz z możliwościami dalszego wyciśnięcia forsy z podatnika. Warto przyglądać się, co kto dziś robi, bo gdy nastanie normalność, może się okazać, że tę normalność znów przyjdą budować te same twarze, przekonujące, że one „właściwie zawsze były przeciw”. Eurosocjalizm się kończy. Jak na każdy chory system rodzący się w umyśle biurokratów w celu kontroli społeczeństwa, tak i na niego brakuje pieniędzy. Już nawet banksterzy nie chcą sypać groszem…

Marek Langalis

Za: Najwyższy Czas! (20/08/2011) | http://nczas.home.pl/wazne/bankructwo-eurosocjalizmu-koniec-pewnej-epoki/

Skip to content