Aktualizacja strony została wstrzymana

Przywrócić ludziom bogactwo – Stanisław Michalkiewicz

Uuuuu! A to się naciął pan redaktor Źakowski, lansując („a potem lansował mnie przez dwie godziny”) pana Andrzeja Leppera na męczennika kaczystowskiego reżymu obok Barbary Blidy! A wszystko przez pychę, która musiała mu podszepnąć, że w tak prostej sprawie może ominąć procedury nakazujące konsultowanie się z Siłami Wyższymi. Toteż doczekał się nagany od samej pani redaktor Moniki Olejnik: „Wstyd panowie!”. Teraz będzie siedział i się wstydził, skąd dla żuka jest nauka, żeby zawsze najsampierw zapytać, jaki konkretnie jest rozkaz, a dopiero potem wypełniać go własnymi słowami. Bo właśnie okazało się, że rozkaz jest taki, iż Andrzej Lepper nie tylko nie był żadnym męczennikiem, tylko wprawdzie charyzmatycznym, ale wichrzycielskim populistą. Tego można się było spodziewać, bo żyją jeszcze ludzie pamiętający moment, gdy pan Andrzej zerwał się z łańcucha i zaczął kąsać rękę, która do niedawna, to znaczy – za rządów charyzmatycznego premiera Buzka – podtrzymywała nad nim parasol ochronny. Toteż kiedy parasol ochronny został zwinięty, wszystko się skawaliło przypominając, że nieszczęścia chodzą już nawet nie parami, tylko trójkami, a nawet czwórkami – jak to w wojsku.

Skoro tedy już wiadomo, że – przynajmniej na razie – żadnych nowych męczenników nie potrzeba, możemy spokojnie zająć się nadchodzącymi wyborami naszych Umiłowanych Przywódców, którzy za obietnicę przychylania nam nieba będą przez najbliższe cztery lata rozwiązywali sobie własne problemy socjalne. Wbrew bowiem temu, co będą opowiadać na przedwyborczych mityngach, po 1 grudnia 2009 roku, kiedy to wszedł w życie traktat lizboński, niczego już samodzielnie uczynić nie mogą, poza oczywiście przekładaniem własnymi słowami w ustawach dyrektyw Komisji Europejskiej. Na razie jednak nikt niczego nie obiecuje, bo trwa najważniejsza czynność wyborcza – układanie list. Ponieważ o umieszczeniu na liście, a w przypadku umieszczenia – o miejscu na niej decyduje ścisły sztab partii, kandydaci na Umiłowanych Przywódców z zapartym tchem wpatrują się w oblicza przywódców, czy nie ukaże się aby na nich jakiś promyk nadziei. Tymczasem przywódcy partii wykorzystują to przymusowe położenie gwoli wzmocnienia wśród działaczy poczucia rzeczywistości i świadomej dyscypliny. Ponieważ zgodnie z kalendarzem wyborczym listy trzeba zgłosić do godziny 24 dnia 30 sierpnia, jest jeszcze sporo czasu, by każdego kandydata na Umiłowanego Przywódcę przeczołgać. Niech wie, komu winien jest wdzięczność, cześć i uwielbienie!

Oczywiście nie wszystkim będzie dane przystąpić do wyborów w charakterze zarejestrowanych kandydatów. Najpierw komitety wyborcze będą musiały zebrać co najmniej 105 tysięcy podpisów popierających ich listy okręgowe, co dla niektórych może okazać się zadaniem niewykonalnym. Innym jednak się uda – i dopiero wtedy będzie mógł rozpocząć się koncert życzeń i zażaleń na temat świetlanej przyszłości. Co tam komu ślina przyniesie na język, tego niepodobna przewidzieć tym bardziej, że – jak powiadają wymowni Francuzi – l’appetit vient en mangeant, co się wykłada, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Nie tylko zresztą u słuchaczy, którzy w miarę rozkręcania się kampanii wyborczej też się rozkręcają i byle co już ich nie udelektuje. Ciekawe, że i kandydatom na Umiłowanych Przywódców, mimo, że przecież z niejednego komina już wygartywali, ten nastrój się też udziela. Czasami nawet w trakcie jednego mityngu. Pamiętam wiec pana Stanisława Tymińskiego w warszawskiej hali Gwardii w 1990 roku. Na początku pan Tymiński spokojnie i rzeczowo przypomniał artykuł swego konkurenta Tadeusza Mazowieckiego, atakujący biskupa Czesława Kaczmarka uwięzionego przez MBP. Potem przeszedł do innych tematów, ale w miarę, jak temperatura wiecu rosła, po jakichś 20 minutach pan Tymiński wrócił do sprawy nieszczęsnego artykułu, w ostrych słowach wypominając Tadeuszowi Mazowieckiemu, że „prześladował” biskupa Kaczmarka – co wywołało jeszcze silniejszy rezonans u publiczności. Minęło kilkanaście minut i sprawa biskupa Kaczmarka znowu wróciła, tym razem w postaci oskarżenia tonem podniesionym do granicy krzyku, że Tadeusz Mazowiecki „torturował” biskupa Kaczmarka. Podobnej ewolucji mogą ulegać również prezentowane przez kandydatów na Umiłowanych Przywódców wizje świetlanej przyszłości, które z rzeczywistością nie muszą oczywiście mieć nic wspólnego tym bardziej, że nawet w przypadku uzyskania mandatu, będą oni piastować tylko zewnętrzne znamiona władzy, sprawowanej w naszym nieszczęśliwym kraju przez bezpieczniacki dyrektoriat.

Akurat mamy szczęście, że na żywo możemy obserwować konflikt pomiędzy poszczególnymi watahami tego dyrektoriatu, kiedy niezależna od rządu prokuratura przekazała prokuraturze białoruskiej informacje o kontach, jakie hołubieni przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych działacze białoruskiej opozycji pozakładali sobie w Polsce, a ktoś – kto? – wpłacał im tam wynagrodzenie za przywiązanie do demokracji. Wprawdzie wszyscy będą zwalać to na karb bałaganu, ale to akurat nie jest żaden bałagan, tylko nieporozumienie zarówno na tle podziału łupów z tytułu okupacji naszego nieszczęśliwego kraju między poszczególne watahy, jak i konfliktu interesów między państwami, którym te watahy służą. W tej sytuacji przywiązywanie wagi do wyborów nie świadczy najlepiej o poczuciu rzeczywistości tym bardziej, że nawet gdyby żaden dyrektoriat nie istniał, to przecież Unia Europejska istnieje naprawdę.

Z drugiej jednak strony przykład Węgier pokazuje, że mimo razwiedki, która przecież i tam, podobnie jak w innych państwach dawnego obozu komunistycznego, musiała zachować sobie niejedną polisę ubezpieczeniową, pozwalającą na wpływanie na bieg wypadków – i mimo Unii Europejskiej – zmiany są możliwe. To prawda, z tym jednak, że może to być tylko przesunięcie o fazę sytuacji, jaka w Polsce wytworzyła się w roku 2005 – sytuacji politycznej próżni, w którą wskoczył pan Jarosław Kaczyński z Prawem i Sprawiedliwością. Próżnia ta wytworzyła się w następstwie dekompozycji obozu władzy na skutek nieporozumień co do podziału łupów, których ilustracją była afera Rywina. Dekompozycja była tak głęboka, że razwiedka musiała częściowo się zdekonspirować, przechodząc na ręczne sterowanie w postaci sierocego rządu premiera Belki, który rządził sobie jak gdyby nigdy nic, chociaż nie przyznawało się do niego żadne ugrupowanie ówczesnego Sejmu. Trudno o lepszy dowód, że Sejm do rządzenia państwem wcale nie jest potrzebny, że to tylko taka dekoracja, żeby było ładniej. Ale w roku 2007 sytuacja znowu znalazła się pod kontrolą, a tegoroczne wiosenne przebudzenie SLD-owskiego parku jurajskiego dowodzi, że nawet wraca do stanu poprzedniego. Otóż na Węgrzech wystąpiła identyczna sytuacja na skutek dekompozycji obozu władzy, reprezentowanego przez premiera Gurcsanyi’ego, któremu udało się nawet sprowokować w Budapeszcie całkiem spore antyrządowe rozruchy. Sytuacja węgierska przedstawiana jest u nas również w aspekcie metafizycznym – jako rodzaj bezpośredniej interwencji Pana Boga. Wszystko to być może, chociaż sądzę, że ten aspekt u nas może nie mieć takiej siły oddziaływania ze względu na zatarcie linii rozdziału państwa i Kościoła z uwagi na tę część duchowieństwa, która w swoim czasie „bez swojej wiedzy i zgody”.

Zastanówmy się jednak, co można, albo – co trzeba by zrobić w sytuacji, gdyby ani wspomnianego dyrektoriatu, ani nawet Unii Europejskiej wcale nie było i wszystko zależało od naszych Umiłowanych Przywódców. Trzeba by oczywiście zrobić mnóstwo rzeczy, ale przede wszystkim – przywrócić ludziom władzę nad bogactwem, jakie swoją pracą wytwarzają, a z której zostali wyślizgani przez spryciarzy pod pretekstem przychylania im nieba. Zgodnie ze spostrzeżeniem laureata Nagrody Nobla z ekonomii, nieżyjącego już Miltona Friedmana, są cztery sposoby wydawania pieniędzy: pierwszy – gdy wydajemy własne pieniądze na nas samych. Wtedy wydajemy oszczędnie, a także celowo, bo doskonale znamy własne potrzeby. Sposób drugi – gdy wydajemy własne pieniądze na kogoś innego. Nadal wydajemy oszczędnie, ale już nie tak celowo, jak w sposobie pierwszym, bo potrzeb tego innego nie znamy tak dobrze, jak własnych. Sposób trzeci – kiedy wydajemy cudze pieniądze na nas samych. Wydajemy rozrzutnie, ale przynajmniej celowo, bo to są nasze, znane nam potrzeby. I wreszcie sposób czwarty – gdy wydajemy cudze pieniądze na kogoś innego. Rozrzutnie i nieracjonalnie, zwłaszcza, gdy tych „innych” jest 38 milionów.

Władza publiczna wydaje pieniądze w sposób trzeci i czwarty, gdyż zawsze dysponuje „cudzymi”, czyli publicznymi. W sposób trzeci – gdy finansuje tzw. własne potrzeby państwa, których wspólnym mianownikiem jest przemoc: siły zbrojne, policje jawne i tajne, wymiar sprawiedliwości, politykę zagraniczną, no i administrację niezbędną do zarządzania tymi sektorami. W warunkach polskich wydatki te oscylują wokół 20 proc wydatków państwowych, podczas gdy reszta pieniędzy publicznych wydawana jest w sposób czwarty. Nie ma sensu reformowania go, bo marnotrawstwo wynika z samej natury tego sposobu. Reforma powinna zatem polegać na likwidacji czwartego sposobu i przesunięcia tych ogromnych pieniędzy do sposobu pierwszego – kiedy każdy wydaje swoje na siebie. Jest to technicznie możliwe, bo wymaga tylko zlikwidowania całej sfery socjalnej w postaci państwowej edukacji, państwowej służby zdrowia, przymusowych ubezpieczeń, rozmaitych zasiłków i administrującej całym tym bajzlem biurokracji, no i oczywiście – radykalnego obniżenia podatków, bo przecież odpadnie pretekst, że „państwo” uczy, leczy, żywi, odziewa i podciera tyłek. W ten sposób stworzone zostałyby minimalne warunki sprzyjające pohamowania rozrzutności naszych Umiłowanych Przywódców. Ale można by je jeszcze udoskonalić, modyfikując model finansów publicznych.

Jak wiadomo, obecnie głównym poborcą i odbiorcą podatków jest rząd, który z samorządami terytorialnymi dzieli się w ten sposób, że wyznacza im „zadania” po czym skąpo strzyka pieniądze. Modyfikacja modelu polegałaby na odwróceniu tego o 180 stopni. Głównym poborcą podatków powinien być samorząd gminny – bo samorządy powiatowe i wojewódzkie powinno się niezwłocznie zlikwidować z powodu kompletnej ich zbędności – jako że służą one wyłącznie tworzeniu synekur dla zaplecza partii politycznych. Zatem podatki trafiałyby do gmin, które musiałyby płacić ustalaną każdorazowo z góry przez Sejm „składkę” na państwo – a co poza tym – zostawałoby do dyspozycji gminy. Takie rozwiązanie sprzyjałoby racjonalizowaniu wydatków rządowych, bo oczywiście uchwalanie deficytu budżetowego zostałoby zakazane normą konstytucyjną – a z drugiej strony zachęcałoby gminiaków do popierania miejscowej przedsiębiorczości. Przy okazji od razu wydałoby się, które gminy zdolne są do samodzielnego istnienia, a które nie – no i uruchomiłoby konkurencję między samorządami. Gwarantem autonomii samorządu gminnego byłby Senat, który powinno się w tym celu wybierać trochę inaczej, niż dzisiaj, ograniczając czynne prawo wyborcze do Senatu do tzw. obywateli kwalifikowanych, to znaczy takich, którzy sami piastują funkcję publiczną z wyboru. Trzonem wyborców Senatu byliby więc samorządowcy i nie trzeba chyba tłumaczyć, że tak wybierany Senat byłby skuteczną zaporą przed każdą próbą zamachu na autonomię samorządu terytorialnego. Warto zwrócić uwagę, że rozwiązanie to wychodzi naprzeciw zasadzie pomocniczości, a przy tym – przesuwając wydatki do sposobu pierwszego – przywraca ludziom władzę nad bogactwem, jakie wytworzyli własną pracą i zwiększa zakres ich wolności.

Wprowadzenie takich rozwiązań jest wprawdzie teoretycznie możliwe, ale obawiam się, że zarówno razwiedka, jak i Unia Europejska nie pozwolą na żadne zmiany modelu kompradorskiego, bo i jedni i drudzy z niego żyją. Dlatego podczas kampanii wyborczej kandydaci na Umiłowanych Przywódców będą z zapienionymi ustami toczyć straszliwe spory o różnicę między przodkiem a tyłkiem. W tej sytuacji można melancholijnie powtórzyć za panem Ignacym Rzeckim z „Lalki” Bolesława Prusa: „Gdybym to ja był Panem Bogiem – ale próżno marzyć o tem”.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton    serwis „Nowy Ekran” (www.nowyekran.pl)    15 sierpnia 2011

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=2160