Przed kilkoma dniami wspominaliśmy o rozpaczliwej walce mieszkańców Stuttgartu o ocalenie zabytkowego dworca kolejowego – pamiątki z czasów monarchii. Brutalna pacyfikacja protestów i ciągła eskalacja napięcia wokół tej sprawy skłoniły jednego z polityków chadeckich, pana Heinera Geisslera do zadania pytania: Wollt ihr den totalen Krieg? – o czym doniósł polskim czytelnikom p. Piotr Jendroszczyk, korespondent dziennika „Rzeczpospolita”.
W dalszej części swojego krótkiego artykułu o typowo niemieckim piekle redaktor Jendroszczyk przypomniał próbę denazyfikacji języka niemieckiego, która miała objąć niektóre słowa używane w czasie panowania NSDAP nad Rzeszą Niemiecką. Z kolei cytat: W wielu środowiskach w Niemczech używanie języka z czasów nazistowskich uchodzi nieomal za przejaw historycznego rewizjonizmu i za wyznanie sympatii dla zbrodniczego reżimu, stał się dla mnie już po raz „enty” pretextem do zastanowienia nad problemem zróżnicowanego traktowania i oceniania rozmaitych totalitaryzmów…
Czy możemy wyobrazić sobie jakiekolwiek państwo, w którym po 1989 r. doszłoby do dekomunizacji języka, a jej efektem byłoby zdelegalizowanie takich słów, jak np. „partia”, „towarzysz”, „czyn społeczny” lub „pałac kultury”? Z tomem przemówień Bieruta czy Jaruzelskiego w ręce można by skreślać kolejne pozycje z kart „Słownika języka polskiego”. Truizmem jest stwierdzenie, że użycie przez jakiegokolwiek autora po 1945 r. w tytule xiążki lub artykułu zwrotu „moja walka”, kończyłoby się lawiną pomówień o sympatie neonazistowskie. Z kolei p. prof. Jacek M. Majchrowski nie miał oporów (a tym bardziej nie miał związanych z tym kłopotów!) przed użyciem słów „krótki kurs” w pracy poświęconej jednej z partyj uchodzących za pseudomonarchistyczne. Czy w ogóle ktoś zwrócił uwagę na zbieżność z dziełem Stalina?
Można snuć kolejne analogie. Niedawno dowiedzieliśmy się, że reprezentanci alternatywnej względem narodowego socjalizmu, demokratycznej wersji totalitaryzmu walczą również z trupami swoich wrogów. Nie, tym razem nie jest to jakiś tani horror o zombie. Nie chodzi też przerabianie czaszek wrogów na puchary. Strach przed spotkaniem neonazistów przy grobie „więźnia pokoju” (a co z paleonazistami? nie przyjadą?) skłonił demokratów do wykopania zwłok, kremacji i rozsypania prochów w bliżej nieokreślonym miejscu. Zdaje się, że po takiej akcji zapisy testamentowe w rodzaju „a moje prochy rozsypcie nad Bałtykiem” powinny budzić szczególniejszą uwagę… Parę lat temu gromkie oburzenie wzbudziła „narodowa” inicjatywa wykopania jednej z kontrowersyjnych postaci (współtwórcy najpierw PRL, a potem III RP) z Powązek. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby w prowincji polskiej Unii Europejskiej ktoś zaproponował epurację powązkowskiej Alei Zasłużonych i rozsypanie bolszewickich popiołów w tym samym miejscu, gdzie letni wiaterek porwał Rudolfa Hessa (oczywiście w porozumieniu z partnerami niemieckimi, od których należy przecież czerpać dobre wzorce).
Inicjatywa obecnych zarządców prowincji niemieckiej Unii Europejskiej jest o tyle zabawna, że jeżeli neonaziści się uprą, to ”” nawet już nie czekając na paleonazistów ”” spotkają się w tym miejscu, w którym do niedawna znajdował się grób Hessa. Albo tam, gdzie stało więzienie Spandau. Albo gdziekolwiek, choćby na Rugii, gdzie z kolei Niemcy stworzyli sobie kolejny sztuczny problem, remontując i oddając do użytku dawny, brunatny ośrodek wczasowy. Kursują przecież plotki, że prochy Hessa rozsypano nad morzem. I nawet niezależnie od tego nad Rugią krąży widmo obaw, że ta urokliwa wyspa stanie się teraz ulubionym miejscem rekreacji miłośników Hitlera. A jaka przyszłość czeka ośrodki NRDowskie? I kiedy w Polsce zostaną zlikwidowane budynki należące do Funduszu Wczasów Pracowniczych1?
Kilka lat temu w polskiej prasie pojawił się reportaż, którego autor odwiedził w Berlinie osiedle, gdzie niegdyś znajdował się bunkier będący miejscem śmierci Adolfa Hitlera. Ten fragment miasta został tak przebudowany, aby zatrzeć wszelkie ślady po zbrodniarzu, że – jak podaje polska Wikipedia ”” Jedynie wtajemniczeni wiedzą, że nad samym obiektem znajduje się mała chińska restauracja, a w miejscu wyjścia awaryjnego z bunkra jest teraz parking samochodowy. I dalej: Władze Niemiec unikają oznaczania historycznych miejsc związanych z III Rzeszą w obawie przed neonazizmem. Jak widać, do tej pory to zaklinanie rzeczywistości przyniosło dość mizerne efekty, zważywszy, że niemieccy narodowi socjaliści mają się dobrze, a czasami wręcz ośmielają się formułować groźby pod adresem Polaków (o czym również pisał niedawno dziennik „Rzeczpospolita”). W sumie to ciekawy problem badawczy – ilu z kolei Polaków stało się neokomunistami, gdyż stanęli przy grobie Bieruta lub przy płocie otaczającym willę Jaruzelskiego?
Niestety, wciąż trwa proces opisany przed wieloma laty na łamach „Stańczyka”: Hitler i jego towarzysze nie są już postaciami historycznymi, o których dyskutuje się z zachowaniem rygorów naukowych, lecz demonami powołanymi do istnienia w demoliberalnym inferno. Gdyby ich nie było, trzeba by ich wymyślić. Ich demoniczny byt jest bowiem jedyną legitymacją władzy demoliberalnej, argumentem, że „jeżeli odsuniecie nas od władzy, Hitler powróci”. O ile trudno byłoby wskazać przykłady, w których demoliberałowie powstrzymywaliby recydywę komunizmu, straszak hitlerowski (w rozmaitych odmianach lokalnych) jest nieustannie aktualny. Atmosfera sztucznej sensacji, excytacja trupami, strach przed brunatnym zagrożeniem – to racja bytu demokratów. Bez pałki ukrytej w słowach neonazizm, rasizm, nietolerancja i antysemityzm nie byliby w stanie rządzić, nie potrafiliby uzasadnić, czemu tak rwą się do koryta podczas bachanaliów zwanych kampanią wyborczą. Co jakiś czas możemy sięgnąć pod powierzchnię zjawisk, gdy dowiadujemy się o przypadkach agentów służb specjalnych, którzy animują współczesny narodowy socjalizm.
Pozornie mogłoby się wydawać, że ten straszak nie powinien być stosowany w Polsce, wobec Polaków, którzy jako pierwsi stawili opór hitlerowskiej agresji. Niestety, od dwóch dekad narrację komunistyczną zastąpiła narracja demoliberalna, którą można streścić w słowach „właściwie Polacy byli gorsi od narodowych socjalistów”. A zatem demon Hitler może objąć władzę nad polską prowincją UE, jeśli tylko mainstream przegra wybory i z politycznego centrum przesunie się na peryferia. Demoliberalnemu panowaniu służy m.in. kagańcowy zapis prawa o tzw. kłamstwie oświęcimskim. Gdyby absurdalne zapisy tego prawa traktować poważnie, wówczas np. zakwestionowanie liczby Żydów zamordowanych w Jedwabnem, określonej przez Jana Tomasza Grossa na 1600 ofiar, a zmniejszonej przez naukowców z Instytutu Pamięci Narodowej do kilkuset, powinno być traktowane właśnie jak kłamstwo oświęcimskie. A tak się dziwimy, że są głosy, które domagają się, aby IPN zamknąć, budynki zrównać z ziemią, a pracowników rozpędzić z „wilczym biletem”… Tragikomicznym paradoxem jest to, że IPN ma również stać na straży „prawdy oświęcimskiej”. No, ale w naszej umęczonej2 Ojczyźnie większość spraw stoi na głowie. Dlatego też w Tatrach przy jednej z historycznych swastyk umieszczono niedawno objaśnienie, że akurat ta swastyka nie ma nic wspólnego z narodowym socjalizmem3.
Szkoda, że takie objaśnienia są starannie ignorowane, gdy o sympatie hitlerowskie pomawiane są osoby używające archetypicznego rzymskiego pozdrowienia. Można tłumaczyć, przywoływać przykłady historyczne, wręcz pluć na pamięć o Hitlerze, a i tak demokratyczni zamordyści będą decydować o tym, którą rękę i w jaki sposób wolno podnosić, pod jakim kątem i na jaką wysokość. Hmm… a co z pruskim krokiem?
W nawiązaniu do zagadki filozoficznej: „jeżeli hitlerowiec nazwie krzesło krzesłem, to czy ono przestaje być krzesłem, ponieważ on jest hitlerowcem?”, sformułowałem przed kilkunastoma laty propozycję, aby konsekwentnie zakazać podawania ręki, bo przecież Hitler (zanim jeszcze stał się demonem) podawał przecież rękę swoim rozmówcom i być może czasami mówił „dzień dobry”. Problem rąk do tej pory jednak nie został rozwiązany, czego najświeższym przykładem jest casus Rafała Pankowskiego. Czołowy ideolog „Nigdy Więcej” padł ofiarą oskarżeń paru portali, które upubliczniły jego zdjęcie, na którym to zdjęciu – zdaniem niektórych publicystów – miał właśnie wykonywać „faszystowski gest”. Gdyby taka interpretacja fotografii została powszechnie przyjęta, przywódca GAN znalazłby się w niewątpliwie kłopotliwym położeniu.
Jak jednak Pankowski wybrnął z tej arcytrudnej sytuacji? Na swojej stronie internetowej bez skrępowania przyznał się, że w rzeczywistości uchwycony ruch ręki to gest stosowany przez obrońców republiki ”” antyfaszystów, którzy w latach trzydziestych XX wieku uzurpowali sobie władzę na królestwami hiszpańskimi. Czyli – dopowiedzmy, nazywając pewne sprawy wprost – gest lewaków, którzy (podobnie jak narodowi socjaliści) byli i są nadal osobistymi wrogami naszego Pana Jezusa Chrystusa.
I to jest właśnie ta specyficzna logika (nieklasyczna), w ramach której „gest faszystowski i nazistowskie słowo – źle”, a „gest komunistyczny i rewolucyjna retoryka – dobrze”. Dziwnie mało – ale może również w tej sprawie trzeba przyjąć zasadę „zera zdziwień” ”” mówi się natomiast o antyhitlerowskim oporze ze strony prawowitych monarchów niemieckich. Może dlatego, że oni naprawdę walczyli z Hitlerem, a nie z demonami preparowanymi w demoliberalnym inferno?
Adrian Nikiel
1 Fundusz Wczasów Pracowniczych powstał w 1949 roku, w epoce szczytowej potęgi czerwonej bestii!
2 Umęczonej przez absurdalne problemy, jeszcze bardziej absurdalne ustawodawstwo, beznadziejne rządy i biurokratów, których marzeniem jest regulowanie w duchu politycznej poprawności każdej sfery życia.
3 Przy obecnym stanie wiedzy historycznej trzeba wyjaśniać turystom, że Mieczysław Karłowicz (zm. 1909 r.) nie był hitlerowcem.