Aktualizacja strony została wstrzymana

„Wy wszyscy ze Wschodu jesteście reakcją”

Powiedziałem do kolegi, który stał za mną – załóż no Józiu bagnet na karabin! – Ten zrobił to natychmiast i skierował w stronę sowieckiego oficera. Wtedy ja zwróciłem się do niego – no i co lejtnant? Ty do mnie z pistoletem, dostaniesz bagnetem w brzuch, przywalą cię karabinami i nikt cię nie będzie szukał.

Choć spotkanie z oddziałem AL wyglądało początkowo groźnie, to jego finał dla grupy zwiadowczej Władysława Tołysza był szczęśliwy. Jego dowódca czujący się gospodarzem terenu zaprosił nazajutrz Władysława Tołysza na rozmowę. On obiecał , że przyjdzie.

– Na drugi dzień koledzy mówią mi, nie idź – wspomina Władysław Tołysz. – Bali się, że zaproszenie dowódcy oddziału AL to pułapka, z której już nie wrócę. Ja jednak oświadczyłem, że dałem słowo, to pójdę. Oddział ten kwaterował niedaleko, w leśniczówce. Gdy do niej dotarłem, zobaczyłem leżące na dwóch kocach rozebrane karabiny maszynowe, przygotowane do czyszczenia. Było to sprzeczne z zasadami sztuki. Gdy wszedłem do leśniczówki i przywitałem się z dowódcą oddziału, od razu mu zwróciłem uwagę, że tak się nie robi. – Gdyby was teraz zaatakowali Niemcy, to czym byście się bronili? – zapytałem. – Nie ma przecież takiego mądrego, który zdołałby w ciągu kilku sekund złożyć karabin maszynowy! – Tamten jak wyskoczył na podwórko, to myślałem, że tego kaprala , który rozebrała oba karabiny maszynowe posiadane przez jego oddział, zastrzeli. Złapałem go za rękę i mówię – daj spokój człowieku! Niech szybko złożą jeden karabin maszynowy i ustawią go na stanowisku, a drugi niech czyszczą . Po tym wstępie trochę sobie jeszcze pogadaliśmy. Jeszcze raz powtórzyłem, że jeżeli dowiem się o jakimś niebezpieczeństwie grożącym jego oddziałowi, to natychmiast go o tym uprzedzę. Traf chciał, że uczyniłem to już następnego dnia.

Odparli atak

– Kwaterowaliśmy w wiosce pod lasem. Siedzieliśmy przy stole, w chałupie odległej od drogi o jakieś 50 m. Spoglądam przez okno i widzę, że drogą jedzie niemiecka kolumna w sile jakiejś kompanii. Natychmiast zerwaliśmy się i kilkoma skokami dotarliśmy do lasu odległego od zabudowań o jakieś 20 m. Ja siedziałem przy stole w samych majtkach. Było tak gorąco, że odpiąłem pas z kaburą i zdjąłem mundur. Złapałem te rzeczy jedną ręką i dopiero w lesie zacząłem się ubierać. Patrzę też, czy wszyscy moi są i widzę, że nie ma jednego. Zauważyłem tylko, że kłosy żyta, które rosły obok domu ruszają się. Ktoś tam siedział. Nie wiedziałem jednak kto, czy mój żołnierz, czy jakiś Niemiec wysłany na rozpoznanie. Niemiecka kolumna jednak przejechała, nie zatrzymując się. Jechali w stronę, gdzie kwaterował oddział AL. Nagle na podwórku pojawił się syn podporucznika AK z miejscowej konspiracji, mający jakieś 13-14 lat. Powiedziałem mu, że w pobliżu kwateruje oddział AL, który trzeba ostrzec. On wiedział gdzie on jest i znał skrót przez las, którym natychmiast pobiegł. AL-owcy nie zostali zaskoczeni i odparli atak Niemców, zmuszając ich do ucieczki. Następnego dnia Niemcy zaatakowali AL-owców z przeciwnego kierunku od strony Urszulina.

3 maja 1944, Kazimierówka. Stoją: czwarty od lewej Roman Sznydel „Wilk”, zastępca dowódcy, piąty od lewej „Oczko” (z karabinem). Fotografia ze zbiorówb profesora Władysława Filara/Kresy.pl

Ci przygotowali im zasadzkę i dali łupnia. Po tej bitwie, której słyszeliśmy tylko odgłosy, wartownik widzi, że ktoś do nas pędzi na niemieckim koniu. Mało go nie zastrzelił , biorąc za hitlerowca. Okazało się, że galopował na nim kapral z oddziału AL, który zwolnił, jak nas zobaczył. Podjechał na koniu i podprowadził do mnie. Rumak był piękny, znakomicie utrzymany. – Skąd żeście go wzięli? – pytam się tego kaprala, z podziwem patrząc na konia. Od razu dostrzegłem, że to oficerski. – Major niemiecki na nim jeździł – odpowiada tamten i dodaje, że – to prezent jego dowódcy dla mnie z podziękowaniem za ostrzeżenie przed Niemcami. Okazało się, że od strony Urszulina AL-owców zaatakował szwadron niemieckiej kawalerii. Ci jednak dobrze wybrali stanowiska dla karabinów maszynowych i wykosili go całkowicie. Konia oczywiście wziąłem i przekazałem do Uścimowa. Wykorzystałem do tego fakt, że dowódcy dywizji trzeba było przekazać meldunek i uzgodnić skierowanie naszej grupy w inne miejsce. Tu bowiem robiło się gęsto jak w sosie. W każdej chwili mogliśmy być wykryci przez Niemców, o których dosłownie się obijaliśmy. Przekazałem więc dowództwo oddziału kapralowi z Kowla, siadłem na konia i pojechałem. Omal tego nie przypłaciłem życiem. Napotkałem po drodze w zagajniku konny patrol litewski, liczący jakieś 20 żołnierzy.

Z meldunkiem do „Kowala”

– Na szczęście miałem na sobie furażerkę i pelerynę tego majora , które znalazłem w jukach przypiętych do siodła. W zagajniku nie mogłem się cofnąć i dołączyłem do końcówki oddziału. Od razu by za mną pędzili. Dołączyłem więc do oddziału udając jego żołnierza. Jechałem na koniu oczywiście w pewnej odległości. Dowódca niemiecki zauważył, że odstaję i zaczął wrzeszczeć, żebym dołączył. Jako, że znałem język niemiecki, to odkrzyknąłem mu, że zaraz dołączę. Jadąc za nimi modliłem się, żeby skręcili w prawo lasem na północ , ja miałem bowiem jechać na południe do wsi, gdzie przy szkole znajdował się punkt kontaktowy, w którym miałem się zgłosić. Gdyby oni skręcili w stronę wsi i wszyscy znaleźlibyśmy się na otwartej przestrzeni, niemiecki dowódca bez trudu zorientowałby się, że nie jestem jego żołnierzem. Na szczęście oddział galopem skręcił w prawo, a ja popędziłem do wsi. Tam nauczyciel, należący do miejscowej konspiracji poinformował mnie, że sztab dywizji jest w Uścimowie, do którego konno można dostać się łąkami. Jak go spiąłem, to  zatrzymałem się dopiero przed domem, w którym kwaterował mjr Kowal. Koń był cały spieniony. Oddałem go majorowi, by na nim jeździł i przekazałem meldunek. On do mnie –  Władziu, odpocznij, prześpij się, a rano z powrotem. My tu też nie zostajemy. Część dywizji i twój batalion już jest w lasach parczewskich. – Cóż było robić. Wczesnym rankiem ruszyłem więc z powrotem, oglądając się za jakąś furmanką, która by mnie chociaż kawałek podwiozła. Gdy zacząłem się pytać jakiejś kobiety o drogę, to mówi, żebym nie szedł dalej, bo w Starym Uścimowie są już Niemcy.

Na celowniku

– Nie bardzo mi się w to chciał wierzyć, bo jak jechałem w tę stronę, to żadnych Niemców nie widziałem. Orzekłem, że muszę sprawdzić sam. W pobliżu drogi jakieś kilkaset metrów  dalej, rósł kawałek starodrzewu, składający się z potężnych drzew. Postanowiłem się wspiąć na któreś, żeby rozejrzeć się po okolicy. Jak tylko do nich doszedłem, zobaczyłem nagle lornetującego mnie niemieckiego oficera. Dalej miałem jednak na głowie niemiecką furażerkę, a na ramionach pelerynę tego majora, a także niemiecki karabinek. Widząc, że niemiecki oficer ocenia mnie przez lornetkę, stanąłem pewnie w rozkroku, jak zazwyczaj czynili to Niemcy. Oficer odłożył lornetkę, a załogi dwóch karabinów maszynowych , które widać czekały na jego komendę zaczęły palić papierosy. Udało mi się skryć za starodrzewem i szerokim łukiem obejść niemieckie stanowiska. Gdy zbliżyłem się w końcu do wioski, nagle ze stojącego na polu wiatraka zaczął strzelać do mnie karabin maszynowy. Siedział tam obserwator z AL-u, który wziął mnie za Niemca. Musiałem się wycofać. AL-owiec działał wbrew zasadom sztuki. W takich wypadkach nie należało otwierać ognia do jednego Niemca. Należało go wziąć żywcem. Po wielu perypetiach udało mi się dotrzeć do oddziału.

Wkrótce jednak, w Skrobowie zostaliśmy rozbrojeni przez sowietów. Pamiętam, że jak tam się znaleźliśmy, zaczęły krążyć wśród nas rozmaite plotki, puszczane w obieg z pewnością przez sowieckich agentów, że zostaniemy przez nich dozbrojeni, umundurowani i rzuceni na pomoc Warszawie. Trafiło to do wyobraźni żołnierzy dywizji, każdy tylko o tym marzył. Gdy dowództwo dywizji prowadziło rozmowy z Sowietami, zauważyłem, że niedaleko zagajnika, w którym się zatrzymaliśmy, na takim wykosie stoi bateria artylerii. Udałem się w jej kierunku, żeby sprawdzić, co ona tam robi. Kiedy podszedłem do niej, żołnierze sowieccy, którzy ją obsługiwali nie chcieli ze mną rozmawiać i wskazywali głową na dowódcę.

Armaty na dywizje

– Funkcję tę sprawował oficer Gruzin. On początkowo również nie chciał powiedzieć, po co w tym miejscu stoją działa jego baterii z lufami zwróconymi w stronę zagajnika, w którym rozłożyła się dywizja. Gdy po raz kolejny zapytałem – na kogo są przygotowane jego armaty? – zaczął nerwowo chodzić, niemalże biegać. Po chwili zadał mi pytanie – ty nie znajesz na kawo?. – Nie znaju – odpowiedziałem. – On znów zaczął chodzić. W pewnym momencie przerwał i oświadczył twardo – a na was. – Odwróciłem się na pięcie i wracam do kolegów. Zacząłem się bacznie rozglądać i oprócz tej baterii zauważyłem jeszcze gniazda karabinów maszynowych. Wtedy uzmysłowiłem sobie, że jesteśmy otoczeni, a dowództwo dywizji negocjuje z Sowietami, z pistoletami przystawionymi do głów. Jak dotarłem do zagajnika, to mówię pierwszemu napotkanemu oficerowi, którym był „Mohort”- panie poruczniku, widział pan tę baterię – wskazując miejsce, w którym została ustawiona. „Mohort” złapał się  za głowę i krzyknął „rany Boskie”. Wkrótce otrzymaliśmy rozkaz zdania broni i usłyszeliśmy, że dywizja zostaje rozwiązana.

Nie było wyboru

– Rozumieliśmy, że dowództwo nie miało wyboru. Odrzucenie sowieckich warunków oznaczałoby rzeź dywizji. Z ciężkim sercem zaczęliśmy składać broń. Ja miałem zdobycznego mauzera, taki mały zgrabny karabinek na skórzanym pasku. Pasek odpiąłem, a karabinek przy zdawaniu w wyznaczonym miejscu rozwaliłem uderzeniem o betonową płytę na dwie części. Radziecki oficer, który nadzorował zdawanie borni, sięgnął do kabury po pistolet i z wrzaskiem do mnie. Ja zaś zwróciłem się do kolegi, który stał za mną – załóż no Józiu bagnet na karabin!. – Ten zrobił to natychmiast i skierował w stronę sowieckiego oficera. Wtedy ja zwróciłem się do niego – no i co lejtnant! Ty do mnie z pistoletem, dostaniesz bagnetem w brzuch, przywalą cię karabinami i nikt cię nie będzie szukał. – Ten schował pistolet i cofnął się. Trzymali nas tam, o ile pamiętam, dwa dni. Ciągle nie wiedzieliśmy, co z nami będzie. Po dwóch dniach nagle otaczające nas wojska sowieckie znikły. Poszły słuchy, że pod Puławami Niemcy przerwali formujący się radziecki front i Sowieci ściągali wszystkie rezerwy, żeby powstałą dziurę zatkać.

Karabiny na pióra

– Po rozbrojeniu, wielu kolegów zastanawiało się  co dalej – wspomina Władysław Tołysz. – Ja oświadczyłem, że skoro zabrali nam broń, to musimy wziąć do ręki pióra i zacząć się uczyć. Wielu młodych kolegów podzieliło moją opinię. Uznaliśmy wspólnie, że jeżeli nie będziemy się uczyć, to w nowej Polsce zostaniem zepchnięci na margines, na co nie powinniśmy się zgodzić. Ja wraz z kilkoma kolegami udałem się do Chełma. W jego pobliżu w Kaniewie w majątku Zielińskich zatrzymali się bowiem moi rodzice. Zostali zaproszeni przez córkę Zielińskiego, która przed wojną zakładała Koła Gospodyń Wiejskich w Lubomlu. Wysłała ona list do ojca przez znajomego, w którym pisała, żeby nie czekali na Wołyniu na rozwój wypadków, tylko przejechali na drugą stronę Bugu i zatrzymali się w majątku jej ojca, bo tu może być różnie. Kto za długo będzie tu siedział, to może pojechać na Wschód, a nie na Zachód. Rodzice postanowili nie czekać na repatriację i skorzystali z zaproszenia Zielińskich.  Zanim poszedłem do gimnazjum, udałem się do naszego dziekana Jastrzębskiego, który też przyjechał do Chełma, by wypisał mi fałszywą metrykę urodzenia stwierdzającą, że mam o jeden rok mniej i że otrzymałem promocję do drugiej klasy. Ten się obruszył, że namawiam go do jakichś niecnych rzeczy. Więc mu tłumaczę, że mój rocznik podlega mobilizacji, a ja się chcę uczyć i dyrektor Wojnar z gimnazjum obiecał mnie przyjąć. Ksiądz dał się przekonać i wypisał niezbędne mi świadectwo. Dzięki temu w Chełmie ukończyłem  trzecią klasę gimnazjum, a później pojechałem do Bydgoszczy. Tam rodzice w ramach repatriacji dostali gospodarstwo na przedmieściach tego miasta, przylegające do Wisły.

Na studia do Krakowa

– Było ono, jak na polskie warunki, duże, liczyło 43 hektary. Wcześniej należało do Niemca, którego syn był oficerem w jednej z dywizji SS. Mieszkając u rodziców ukończyłem gimnazjum, a potem liceum matematyczno-fizyczne. Po maturze postanowiłem pójść na studia. Chciałem spróbować dostać się na jakąś uczelnię warszawską. Ojciec kategorycznie jednak stwierdził, ze jeżeli chcę się iść dalej kształcić, to tylko w Krakowie. Jego decyzja była święta i nieodwołalna. Dawniej bowiem nie było zwyczaju, że dzieci wybierały uczelnie, robili to za nich rodzice. Pojechałem więc do Krakowa i złożyłem papiery na Wydział Rolniczy Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zdałem wszystkie egzaminy, ale niestety przewodnicząca komisji była z narodu wybranego, zadecydowała inaczej i nie zostałem przyjęty. Nie spodobała się jej moja odpowiedź na pytanie – co sądzę o kolektywizacji w Związku Radzieckim. Zagadnienie to było mi dobrze znane. Wiedziałem, co to sowieckie kołchozy, więc zacząłem uświadamiać komisję, jak one funkcjonują. Przewodnicząc komisji w miarę moich słów stawała się coraz czerwieńsza, nic się jednak nie odzywała, wzięła tylko do rąk moją teczkę i gorączkowo zaczęła ją przeglądać, szukając moich danych. Po chwili wrzasnęła – Wy wszyscy ze Wschodu jesteście reakcją. – Ja wtedy grzecznie zapytałem przewodniczącą – czy na czele ze Stalinem? – Gdybym nie zadał tego pytania, być może zostałbym przyjęty. Po jego zadaniu przewodnicząca wpadła dosłownie w szał. Walnęła moją teczką o stół , a później cisnęła ją o drzwi z taką wściekłością, jakby chciała je wywalić razem z futryną. Kazała mi wyjść na korytarz i darła się nadal wniebogłosy. Po chwili wyszła z sali i spojrzała się na mnie, jak na zbója. Już zacząłem widzieć siebie w kamaszach wezwanego do odbycia służby wojskowej w Ludowym Wojsku Polskim. Każdy maturzysta, który nie dostał się na studia, był zawsze powoływany.

Marek A. Koprowski

Za: Kresy.pl (25 czerwca 2011) | http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz/wy-wszyscy-ze-wschodu-jestescie-reakcja | Wy wszyscy ze Wschodu jesteście reakcjÄ…

Skip to content