Aktualizacja strony została wstrzymana

Poślę ich wszystkich do piekła

Dowódca tego ugrupowania przyjął nas bardzo serdecznie i oświadczył „Kordowi” krótko – nu, charaszo, budiem wmiestie wojować. – Ani słyszeć nie chciał, że nasz batalion jest częścią dywizji i wykonuje tylko rozpoznawcze zadanie. „Kord” tłumaczył mu w kółko, a ten nic – tylko budiem wmiestie wojować i toczka.

– Nasz batalion wycofując się na północ przeszedł w zasadzie tory kolejowe bez walki – wspomina Władysław Tołysz. – Dopiero po pewnym czasie Niemcy zorientowali się, że dywizja usiłuje sforsować tory i ściągnęli pociąg pancerny i uruchomili artylerię z Rymacz, by wzmocnić ogień bunkrów pilnujących torów. Następne oddziały miały już poważne kłopoty z ich przekroczeniem. Poniosły straty. W sumie pod torami zginęło około stu żołnierzy dywizji, głównie od ognia artylerii. Sporo też zostało rannych i dostało się do niewoli. Po przejściu torów dotarliśmy w rejon Połap i Sokoła. Tu stoczyliśmy niemal całodzienna bitwę, z jednostką niemiecka stacjonującą w Sokole. W ataku na nią brał udział batalion „Sokoła” i nasz, czyli batalion „Korda”, co nie wiedzieć czemu niektórzy historycy pomijają, jakby w ogóle nie istniał. Przed zachodem słońca udało nam się oderwać od nieprzyjaciela. Skierowaliśmy się w stronę Smolar Rogowych. Znałem te strony bardzo dobrze. Wcześniej w czasie wakacji często tam przebywałem w gajówce u Skibińskich, z których dziećmi chodziłem do szkoły i się przyjaźniłem. Źołnierze batalionu szli przez las po obu stronach drogi. „Kord” jako dowódca szedł na przedzie poprzedzany przez kilku żołnierzy. Wśród nich był m.in. Węgier z 50 Pułku Honwedów, który się do nas dołączył wraz z kilkoma Serbami i Chorwatami. Węgier ten nadepnął na trzy sprzężone ze sobą miny przeciwpiechotne.

Z Węgra nic nie zostało

„Wybuch zatrzymał marsz batalionu. Z Węgra nie znaleźliśmy nic. Został rozszarpany na kawałki. Naszemu radiotelegrafiście urwało szczękę. Strasznie broczył krwią i umarł po kilku minutach. Zginął również inny kolega. Sporo kolegów zostało rannych lub kontuzjowanych. Wśród nich także „Kord”. Do końca życia nosił w twarzy ziarenka piasku, które się wtedy mu w nią wbiły. Mój kuzyn, który po wojnie mieszkał koło Wrocławia miał w prawym boku od kostki do ramienia wbite 140 odłamków, z którymi także żył aż do śmierci… Miny te założył, jak się szybko okazało patrol z oddziału sowieckiego pułkownika Iwanowa. Założył on je przeciwko Niemcom. Jego żołnierze ścięli też z obu stron drogi sosny, by zatarasować drogę dla niemieckich samolotów i czołgów. Nie była to jedyna niespodzianka, na którą się natknęliśmy. Kawałek dalej sowiecki patrol ustawił cekaem, a Iwanow już podniósł rękę do góry, by jej machnięciem wydać rozkaz rozpoczęcia ognia. Na szczęście Iwanow był wykształcony w Moskwie, znał trochę język polski i zrozumiał, że ma przed sobą nie Niemców, ale Polaków i nie wydał komendy – ognia. Gdyby to zrobił, to z naszego batalionu pozostałyby tylko strzępy. Wykazał przytomność umysłu.

Grupa żołnierzy 27 WDP AK, Ostrów Lubelski, lipiec 1944, z karabinem zawieszonym na szyi – Zygmunt Stępniewski. Fot. z Archiwum prof. Władysława Filara/Kresy.pl

Gdy wkraczaliśmy do Smolar Rogowych, zobaczyliśmy przy drodze i na polach masę trupów. Sam się przeraziłem. Pytam się więc młodego podporucznika z oddziału Iwanowa – co to jest? – Ten tylko uśmiechnął się i powiedział – szkoda, żeście wczoraj nie przyszli. Wytłuklibyście tych, co nam uciekli. – A dużo wam uciekło?- pytam się i słyszę w odpowiedzi, że jakaś drużyna. Okazało się, że we wsi bazował duży oddział UPA, z którym m.in. i myśmy walczyli. Jak oddział Iwanowa liczący jakieś 700 osób zbliżył się do wioski, to upowcy przywitali ich ogniem i nie chcieli uciekać. Iwanow natychmiast rozwinął linie i mocno na nich natarł. Jego oddział składał się z zabijaków, co się zowie. Widziało się to na pierwszy rzut oka. Jak ruszyli do ataku, to zaledwie kilkunastu upowców zdołało ujść z życiem. Cała reszta została wybita do nogi. W Smolarach Rogowych zatrzymaliśmy się na nocleg, pochowaliśmy kolegów i opatrzyliśmy rannych. Następną noc spędziliśmy w Choladynie. Tam też jeden z naszych plutonów rozbroił węgierski patrol, przeprowadzając to bardzo sprawnie. Błyskawicznie się z nim zawinęli.

„Kord” był wściekły

Pan Władysław opowiada swoje wojenne dzieje z niezwykłą precyzją. Widać, że mocno wryły się w jego pamięć. Trudno się temu dziwić. Człowiek ocierający się o śmierć każdego dnia żyje na najwyższym stresie. Ówczesna sytuacja, w jakiej znalazła się dywizja nie pozwalała niestety na wypoczynek. Batalion „Korda” dostał szybko kolejne zadanie,

– Dywizja poszła w kierunku północno-wschodnim, a nasz batalion otrzymał zadanie spenetrowania terenu wzdłuż Bugu – kontynuuje Władysław Tołysz. – Wykonując to zadanie znaleźliśmy się koło Huty Ratneńskiej. Tu natknęliśmy się na duży oddział sowieckiej partyzantki. Dowódca tego ugrupowania przyjął nas bardzo serdecznie i oświadczył „Kordowi” krótko – nu, charaszo, budiem wmiestie wojować. – Ani słyszeć nie chciał , że nasz batalion jest częścią dywizji i wykonuje tylko rozpoznawcze zadanie. „Kord” tłumaczył mu w kółko, a ten nic – tylko budiem wmiestie wojować i toczka. „Kord” był wściekły, szczęka zaczęła mu latać, co stanowiło sygnał, że jest bardzo wzburzony. W pewnym momencie, szukając wyjścia z sytuacji powiedziałem do starszego kolegi z gimnazjum w Lubomlu – Józiu, chodź poszukamy „politycznego”. – Wiedziałem, że w każdym sowieckim oddziale partyzanckim był oficer polityczny, mający z reguły dużo do powiedzenia, z którym można było się dogadać. Z reguły był to oficer NKWD. Dowiedzieliśmy się, gdzie kwaterował i idziemy. Przed drzwiami jego chaty stał jednak wartownik, który nie chciał nas wpuścić – Kamandir zaniatyj! – oświadczył twardo, zagradzając nam drogę. My nie zbici z tropu stwierdziliśmy wtedy, że poczekamy. Czekaliśmy kilka godzin, gdzieś do godziny pierwszej.

Ilu zabiłeś Polaków?

– Byliśmy wściekli, mieliśmy za sobą chłodną noc, podczas której zmarzliśmy i zupełnie mimo zmęczenia nie mogliśmy zmrużyć oczu, nie jedliśmy śniadania i jeszcze ten bolszewik nie chce nas przyjąć. O pierwszej mówię do wartownika, żeby zobaczył, czy „kamandir” dalej jest zajęty. Ten tylko odburknął niegrzecznie , że przecież powiedział, że jest zajęty. Ja jednak ostro pytam, czy sprawdzał po raz kolejny, czy dalej jest zajęty. On mówi, że nie. Wtedy mówię – idź do niego i powiedz mu, że dwóch Polaków chce  z nim rozmawiać. „Kamandir” był „swobodnyj” i kazał nas przyprowadzić. Wchodzimy i stajemy jak wryci. Za stołem siedział kolega Józia z gimnazjum Ukrainiec z Szacka, z którym ten siedział w jednej ławce. Mówię mu – dzień dobry Kola – żeby zagaić rozmowę. – Ten odpowiada – zdrastwujtie! – Pytam się go więc dalej – co to, języka polskiego zapomniałeś? On tak patrzy na mnie i pyta – A skąd ty się tu wziąłeś? – Ja zrewanżowałem mu się analogicznym pytaniem – a ty skąd się tutaj wziąłeś? – On nie odpowiadając wstał i wyciągnął rękę na przywitanie. Ja mu nie podałem ręki, tylko zapytałem – Kola, zanim się przywitamy powiedz, ilu Polaków zamordowałeś w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej zanim trafiłeś do sowieckiej partyzantki? – Wiedziałem bowiem, że Szack to była twierdza UPA, z której wywodzili się najgorsi mordercy? Wtedy on na stojąco zaczął opowiadać swoją historię. Okazało się, że UPA wyszukująca zdolnych Ukraińców chciało go zwerbować.

Nie zrobił volty

– Przyszli do ojca i zaproponowali mu, żebym został u nich dowódcą batalionu- opowiadał. – Ojciec powiedział im wtedy, że nam razem nie jest po drodze. Wysłannicy z UPA oświadczyli mu wtedy, żeby się zastanowił, bo oni jeszcze przyjdą. Po paru dniach oczywiście przyszli. Ojciec jeszcze raz powtórzył im, że nam razem nie po drodze. Wówczas zapowiedzieli, że przyjdą jeszcze raz. Przyszli, choć teraz już w nocy. Wyprzedzając słowa ojca, ja sam powiedziałem im wtedy, że nam nie po drodze. Oni wtedy wyprowadzili rodziców na podwórko i pod studnią rozstrzelali. Ja byłem w mieszkaniu i miałem parabellum. Jak zobaczyłem, że dowódca UPA wraca do domu i staje na progu, od razu wystrzeliłem, kładąc go trupem na miejscu. Wyskoczyłem następnie oknem i opłotkami uciekłem ze wsi. Później trafiłem do sowieckiej partyzantki.

Z jego strony nie była to jakaś ideowa wolta. Opowiadając mi dalej podkreślił, że jego ojciec był komunistą, a jemu samemu wyznawane przez ojca poglądy były bardzo bliskie. Ułatwiło mu to szybki awans w sowieckiej partyzantce. Podkreślił też, że w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej nie był. Zanim podaliśmy sobie ręce oświadczył jeszcze zdecydowanie: -„Nie wiem, czy przeżyję wojnę, ale jeżeli mi się uda, to ja znam tych wszystkich bandytów z Szacka, którzy m.in. wymordowali Ostrówki i Wolę Ostrowiecką i poślę ich wszystkich do piekła”. Po wojnie, jak mi się udało dowiedzieć, dotrzymał słowa. Miałem kolegę pułkownika pracującego w Ministerstwie Łączności w dziale wojskowym. Pochodził on z Szacka i miał kontakt z tamtymi stronami. Gdy go zapytałem, czy nie wie, co dzieje się z tym Kolą czyli Mikołajem, spytał – czy to z tym, co był w sowieckiej partyzantce? – Gdy potwierdziłem – cmoknął i powiedział, że po wojnie został szefem powiatowego NKWD, a później KGB. – To pewnie wyłapuje tych bandziorów z UPA? – spytałem. – Tamten pułkownik tylko się uśmiechnął, oświadczając – już dawno ich wszystkich wyłapał. – Gdy sam w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku usiłowałem go odnaleźć, dowiedziałem się tylko , że jak Ukraina ogłosiła niepodległość, to zabrał rodzinę i pojechał do Moskwy. Bał się, że bandyci z UPA, którzy zaczęli się mienić bohaterami, zamordują go wraz z najbliższymi…

W stronę Prypeci

Po tej dygresji wybiegającej znacznie do przodu Władysław Tołysz wraca do spotkania z Kolą w roli „politycznego komandira”.

– Po zapewnieniu Koli, że dopadnie wszystkich morderców z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej powiedziałem, że teraz możemy sobie podać ręce – wspomina. –  Gdy to uczyniliśmy, on zapytał – co was sprowadza? – Wytłumaczyłem mu wtedy, że batalion jest w patrolu i po wykonaniu zadania powinien dołączyć do reszty dywizji, która poszła w kierunku północno-wschodnim. On zaś stwierdził, ze zaraz powinien wrócić z patrolu pluton z jego oddziału, który udał się do miejscowości, w której kwaterowała nasza dywizja. Jeżeli potwierdzi, ze ona jest tam dalej, to będziemy mogli do niej się udać. I tak się stało. Dostaliśmy przewodników, którzy doprowadzili nas do dywizji. Na Polesiu znów toczyliśmy ciężkie walki z Niemcami w różnych miejscach. Starali się oni zamknąć dywizję w kotle, spychając ją na coraz mniejszy teren. Pamiętam szczególnie bój 5 maja 1944 r. Zginął wtedy mój brat cioteczny, a dwaj inni bracia cioteczni zostali ciężko ranni. Dywizja walcząc z miażdżącą przewaga wroga znalazła się w okrążeniu. Dowództwo podjęło wtedy decyzję o zwrocie na wschód i przejście za linię radzieckiego frontu. W batalionie „Korda” rozkaz ten nie wywołał entuzjazmu. Wszyscy żołnierze oświadczyli, ze nie pójdą. Taki był w nim silny opór wewnętrzny. „Kord” oświadczył, ze jest oficerem i rozkaz wypełnić musi, bo na wojnie ten, który go wykonuje, dostaje kulę w łeb. Źołnierze chcąc nie chcąc zaczęli formować kolumnę. Kierownictwo dywizji ustaliło, że pierwszy przez front radziecki na Prypeci przejdzie ugrupowanie „Gardy”, za nim z resztą dywizji przejdzie jej dowódca czyli major „Kowal”. Oba ugrupowania szły początkowo razem. Później mjr „Kowal” dowiedział się o tragedii, jaka spotkała na Prypeci ugrupowanie „Gardy”, polecił reszcie dywizji zawrócić i skierować się w stronę Bugu. Nasz batalion szedł na szczęście w tej części dywizji. Przed Bugiem „Kowal” polecił podzielić ją na trzy części i sforsować rzekę jednocześnie w kilku miejscach.”

Brodem przez Bug

– Po drugiej stronie Bugu wszystkie oddziały ponownie miały się połączyć w jedną całość. Batalion „Korda” przed przejściem rzeki nocował w Miednej. Mnie przypadła kwatera u jakiegoś Badacza Pisma Świętego, mieszkającego w tej wiosce. Miał ogromną bibliotekę i zaczął mnie nawracać i wciągać w dyskusje. Mnie się oczy same zamykały i padałem z nóg , a on gadał. Mówię więc – przestań człowieku, bo chcę choć trochę wypocząć, a poza tym to nie moja sprawa, a on, że tym bardziej powinienem niektóre sprawy przemyśleć, bo jutro mogę przecież zginąć… W końcu jednak dał mi spokój. Nad ranem ruszyliśmy przez bród wskazany nam przez sowieckich partyzantów. Jak każdy bród, nie biegł on jednak w poprzek rzeki, ale przecinał ją z ukosa. Trzeba było iść nim po brodę w wodzie. Chłopaki rozbierali się do naga i nieśli ubranie i broń nad głową. Ja też zawinąłem całe ubranie w białoruską krajkę, nadziałem na bagnet i wszedłem do wody. Wcześniej usiłowałem do tego namówić naszą sanitariuszkę Stasię, by się nie krygowała, tylko też rozebrała i zdjęła przynajmniej kożuch, bo inaczej na drugim brzegu będzie szczękała zębami. Ona jednak nie posłuchała i poszła do wody w kożuchu. Po przejściu brodu udaliśmy się do Drozdówki, gdzie stanęliśmy na stałe kwaterze na dłuższy wypoczynek. W pobliżu rozłożyły się inne oddziały. Sztab kwaterował np. w Ostrowiu Lubelskim.

„Cień” dostał serię

– Po kilku dniach wypoczynku dwie drużyny pod dowództwem porucznika „Cienia” wyruszyły na stację w Parczewie. Jedna z drużyn dowodzona przez „Cienia” uderzyła na samą stację, a druga w składzie której ja byłem, zabezpieczała cały teren i w razie czego miała „Cieniowi” przyjść z pomocą. Ten jednak ze swoimi ludźmi poradził sobie znakomicie. Niemcy byli całkowicie zaskoczeni. Kilku z nich zginęło. W czasie odwrotu „Cień” dostał w plecy serię z cekaemu. Pochowaliśmy go na miejscu, a nasza sanitariuszka wrzuciła do grobu kłębek drutu kolczastego, by kiedyś przy ekshumacji mieć pewność, że jest to porucznik „Cień”. Po powrocie do miejsca zakwaterowania zostałem odkomenderowany do sztabu dywizji. Ten skierował mnie z grupą żołnierzy nad linię frontu niemieckiego w okolicę Włodawy. Front przebiegał wtedy na Bugu. Do naszych zadań należało prowadzenie rozpoznania ruchów niemieckich wojsk. Było to trudne i niebezpieczne zadanie. Nie tylko ze względu na Niemców, ale także na fakt, że bezpośrednio w naszym sąsiedztwie operował pluton AL., którego reakcja na naszą obecność mogła być różna. Raz w trakcie nocnego patrolu daliśmy się niestety zaskoczyć. AL-owcy stanęli naprzeciwko nas z wycelowaną bronią i każdy nieodpowiedni nasz ruch mógł skończyć się śmiercią. Źartów nie było. – Proszę kazać opuścić swoim ludziom broń, panie poruczniku – zwróciłem się do dowódcy AL-owców, trzymających nas na muszkach. Miał oficerskie naramienniki, choć, jak się później okazało, w przedwrześniowym wojsku był tylko kapralem. On na moją sugestię odpowiedział pytaniem – co tu robicie? Sytuacja dalej była napięta. Twardo jednak odrzekłem, że – jesteśmy żołnierzami z innej armii i pan nie musi wiedzieć, co tu robimy. – Dodałem jednak, ze jeżeli dowiem się o jakimś zagrożeniu dla jego oddziału, to natychmiast podzielę się z nim tą informacją. Wezwałem go też, by kazał podwładnym opuścić broń. I tak gadu, gadu, groźna sytuacja została rozładowana.

Marek A. Koprowski

Za: Kresy.pl (21 czerwca 2011) | http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz/posle-ich-wszystkich-do-piekla

Skip to content