Aktualizacja strony została wstrzymana

Student polski. Studium przypadku

Według GUS w 2009 r. polskie uczelnie wyższe ukończyło prawie 430 tys. osób, ogółem na studiach było zaś w tym czasie 1,9 mln. Zdecydowana większość z nich studiuje na kierunkach ekonomicznych i administracyjnych (23,3 tys.), społecznych (12,8 tys.) i pedagogicznych (12,3 tys.). Wielu żyje w przekonaniu, że ukończenie studiów daje automatyczny społeczny awans. Część jeszcze w trakcie studiów orientuje się, o co chodzi, i na gwałt próbuje uczyć się czegoś praktycznego. Wiekszość jednak dopiero po odebraniu dyplomu zderza się z rzeczywistością.

Studentka Zosia

Nasza bohaterka, nazwijmy ją Zosią, ma obecnie 24 lata. Studiuje na ostatnim roku stosunków międzynarodowych w jednym z dużych polskich ośrodków akademickich. Dwa lata temu obroniła pracę licencjacką poświęconą sytuacji kobiety w islamie. Teraz przygotowuje magisterium na temat konfliktu izraelsko-palestyńskiego.

Zosia pochodzi z małej miejscowości leżącej około 80 km od miasta, w którym studiuje. Matura poszła jej kiepsko. Właściwie miała dużo szczęścia, bo nie udało jej się zdać WOS-u. Załapała się jednak na słynną amnestię maturalną Giertycha. Po latach wspominała to wszystko jak jakiś horror – z polskiego i angielskiego ledwo udało jej się uzbierać wymagane 30 proc. Dobrze że nie było wtedy obowiązkowej matematyki.

Dziewczyna nie uważała się za głupią. Po prostu nauka jej nie interesowała. Na maturze, jako przedmiot dodatkowy, wybrała WOS, bo wszyscy mówili, że to najłatwiejsze. Ale ją oszukali – myślała później – kto by tam znał te wszystkie województwa, kompetencje gmin i nazwy partii politycznych. Mogła wziąć geografię.

Zosia nie wiedziała, co chce w życiu robić. Miała o sobie dość wysokie mniemanie. Uważała, że jest ładna i inteligentna. Dodatkowo znała się świetnie na kosmetykach. Marzyła o pracy rezydenta biura podróży w jakimś ciepłym kraju. Chciała się wyrwać ze swojej rodzinnej miejscowości. Uważała, że małe miasteczko do niej nie pasuje. – Co to za życie na dziesięciu ulicach na krzyż – mówiła. Nie podobali jej się też lokalni chłopacy. Byli dla niej jacyś tacy „małomiasteczkowi” i prości.

 

Rodzice byli rozczarowani szkolnymi wynikami Zosi, matura dobiła ich ostatecznie. Chcieli, żeby córka coś osiągnęła, nie tak jak oni – mama sprzedawczyni, a ojciec mechanik. Uważali, że cokolwiek by się działo, Zosia na studia iść musi. – Nawet jakbyśmy mieli głodować, kredyt weźmiemy, ty studia skończysz – powiedział ojciec. Sam całe życie zazdrościł kolegom z dzieciństwa, którym udało się skończyć wyższe uczelnie. Jeden z nich był lekarzem, drugi inżynierem. Kiedy szli na studia, zupełnie ich nie rozumiał. Myślał, że liczy się fach i poszedł do zawodówki. Dziś żałuje. Dla córki chciał lepszego życia. Musiała studiować. Wszyscy, którzy coś znaczą, mają studia – myślał.

Zosia nie była pewna, czy w ogóle składać papiery na studia państwowe – przecież z jej wynikami nie ma szans. Wszyscy znajomi jednak próbowali, stwierdziła więc, że co jej szkodzi. Najwyżej się nie uda i pójdzie na prywatne – tam przyjmują wszystkich.

Kiedy okazało się, że przyjęli ją na państwową uczelnię, wszyscy byli trochę zaskoczeni. Zdziwienie szybko przeszło jednak w euforię. Najbardziej dumny był ojciec, któremu z radości aż łzy stanęły w oczach. – Moja córka idzie na studia – krzyczał. W całym domu panowała radość. Zosia miała przed sobą wspaniałe wakacje.

Jadąc na rozpoczęcie roku akademickiego, dziewczyna czuła się tak, jakby złapała Pana Boga za nogi. – Teraz zmienni się całe moje życie – myślała. Liczyła, że po studiach znajdzie wspaniałą pracę – może w dyplomacji albo jakiejś zagranicznej firmie, a może jako rezydent? No, w końcu to stosunki międzynarodowe, to co po tym można robić?

Nauka szła jej bardzo dobrze. Zdecydowanie lepiej, niż się spodziewała. Okazało się, że ze wszystkiego ma same czwórki lub piątki. – Wreszcie tu normalnie podchodzą do nauki – mówiła do koleżanek. – Nie trzeba ryć na pamięć jakichś głupot.

Poza nielicznymi wyjątkami z większości przedmiotów w ogóle nie musiała się uczyć. Wystarczyło na podstawie materiałów z internetu zrobić prezentację multimedialną. Lubiła to. Nie mówiła tego głośno, ale uważała, że jej prace są najlepsze. Zawsze świetnie potrafiła dobrać kolory, rodzaj czcionki i zdjęcia. Problematyczny był jedynie sam moment prezentacji. Należało wtedy wyjść przed grupę, wyświetlić materiały na rzutniku multimedialnym i wygłosić komentarz. Takie wystąpienia bardzo ją stresowały. Starała się uczyć na pamięć tego, co ma powiedzieć, ale zawsze w połowie się gubiła i zapominała, o czym mówi. Próbowała więc czytać z kartki. Kończyło się to jeszcze gorzej, bo czując na sobie wzrok koleżanek i kolegów, zaczynała przekręcać wyrazy. Nie wyróżniało jej to jednak specjalnie na tle innych. Grunt, że prezentacje były ładne. Wykładowcy i tak ich nie słuchali. Sprawdzali obecność i wystawiali ocenę. Na koniec semestru ci, którzy chodzili, mieli cztery albo pięć, reszta trzy.

W domu wszyscy byli z Zosi strasznie dumni. Dziewczyna z nieukrywaną satysfakcją pokazywała indeks. – W życiu nie pomyślałabym, że ktoś z naszej rodziny zajedzie tak daleko. Jesteś, moje dziecko, na studiach, w takim dużym mieście, dziękujmy Bogu – mówiła babcia, płacząc. Czasem jedynie ojciec nieśmiało zapytał, jak to później z pracą po tych stosunkach międzynarodowych. Zosia odpowiadała to, co mówili jej wszyscy znajomi – pracy jest pełno, w urzędach, firmach, korporacjach, polityce… Wszędzie.

Promotor bardzo Zosię chwalił. Mówił, że jej praca magisterska o konflikcie izraelsko-palestyńskim to jedna z lepszych, jakie w ostatnim czasie prowadził. Miał zastrzeżenia jedynie do odstępów między akapitami. Ponoć nie powinno ich być. Nie bardzo rozumiała, o co mu chodzi. Praca licencjacka wyglądała podobnie. Poprzedni promotor nie miał do tego zastrzeżeń. Przecież zawsze, kiedy wkleja się fragmenty tekstu z Internetu, robi się coś takiego. Wspomniała o tym, ale pan profesor nie odpowiedział, tylko westchnął. Dopiero koleżanka wytłumaczyła jej, że po skopiowaniu tekstu trzeba „wyczyścić formatowanie” i wtedy odstępy znikną.

Obywatelka Zosia

Zosia nie interesowała się polityką. Pierwsze wybory, w których mogła głosować, odbyły się w roku 2005. Nie poszła. Co ją to obchodzi? Ojciec coś mówił, że będzie głosował na Kaczyńskich, czy jakoś tak. Nie słuchała…

Pierwszy raz wzięła udział w wyborach w roku 2007. Dalej nie interesowała się polityką. Niby na studiach była masa tych głupich teorii, filozofii, doktryn, systemów, ideologii… Nie wiązała jednak tych rzeczy z realną rzeczywistością. W życiu chodzi przecież o to, żeby ładnie się ubrać i w weekend zabawić. Ta paplanina mądrali z książek przecież do niczego się nie przydaje.

Szybko znalazła dorywczą pracę. Realia studiowania były takie, że w zasadzie nie trzeba było chodzić na większość zajęć. Na początku pracowała jako kelnerka, a później w sklepie z ciuchami. Była zadowolona. Raz w miesiącu dostawała nawet od firmy kupon rabatowy na ubrania. Wyniosła się też z akademika, w którym początkowo mieszkała. Wynajęła mieszkanie z kilkoma koleżankami. Nie wychodziło drogo, za to komfort był dużo wyższy.


Kiedy w 2007 r. Zosia wrzucała zgiętą na pół kartkę do wyborczej urny, była bardzo dumna. Czuła, że robi coś ważnego. Przecież musieli odsunąć Kaczorów od władzy. Jeszcze kilka miesięcy temu tak o tym nie myślała, ale teraz czuła się dojrzała politycznie. Ta ich mowa nienawiści, to jest straszne – gazety, telewizja, Internet… Wszyscy tak mówili. No i ten wstyd, który przynoszą naszemu krajowi na arenie międzynarodowej. Jak to się w ogóle stało, że oni rządzą? Nie rozumiała też, dlaczego tylu ludzi wciąż ich popiera – w tym jej kochany tata. Wstydziła się za niego. Zawsze myślała, że to rozsądny człowiek. Przecież w telewizji i internecie było wszystko pokazane. Jak te Kaczory nie umieją śpiewać hymnu, przekręcają nazwiska piłkarzy i mlaskają przy mówieniu… Cóż, tata nie był intelektualistą i nie wszystko mógł zrozumieć. Musi być dla niego wyrozumiała.

Później była ta katastrofa. Na początku było Zosi strasznie przykro. Nie wiedziała dlaczego, ale pierwszy raz od dawna poszła do kościoła, a kiedy oglądała w telewizji przejazd konduktu żałobnego, aż się popłakała. Szybko jednak doszła do siebie i zrozumiała, jak ten Kaczor wszystko to próbuje wykorzystać. Najpierw chciał zostać prezydentem i udawał miłego, a potem wyszło szydło z worka. Teraz próbuje czepiać się śledztwa, bo tak naprawdę boi się, że znajdą dowody, iż ta cała katastrofa to wina jego brata – jest przebiegły, ale ci spece z telewizji go rozszyfrowali, nie tak łatwo ich wywieść w pole.

Epilog

Zosia jest postacią fikcyjną, wymyśloną na potrzeby tego tekstu. To, że nie istnieje naprawdę, nie znaczy jednak, że nie ma w niej nic autentycznego. Wręcz przeciwnie. Materiał, z którego została uszyta, choć dobrany subiektywnie, jest prawdziwy do bólu przez „u” otwarte. Kto miał w ostatnich latach styczność z polskim szkolnictwem wyższym, doskonale wie, o co chodzi. Duża część współczesnych studentów ma w sobie wiele z naszej bohaterki. Niestety.

Pytanie, co dalej z Zosią? Scenariusze kreślić można różne. Optymista powie, że obroni się na piątkę, a później znajdzie pracę w jakiejś rozwijającej się zachodniej firmie. Źyczyłbym jej tego z całego serca. Bądźmy jednak realistami.

Na piątkę to może się Zosia i obroni (prawie każdy broni się dzisiaj na piątkę), ale na tym koniec. Umiejętności, które zdobyła na studiach (przede wszystkim robienie prezentacji multimedialnych), są kompletnie bezwartościowe na współczesnym rynku pracy. Nie ma ona też znajomości, które pozwoliłyby na rozpoczęcie kariery pod parasolem.

Może wyjedzie na Zachód, do Wielkiej Brytanii albo na otwierający się rynek niemiecki? Z jej znajomością języka na szybką karierę liczyć jednak nie powinna.

Jakimś pomysłem jest też powrót do rodzinnej miejscowości. Byłoby to jednak przyznanie się do porażki i zmarnowania pięciu lat. Niewielu duma pozwoliłaby na taki ruch. Poza tym zdążyła już przywyknąć do miejskiej atmosfery.

Po jakimś czasie Zosia zapewne zwiąże się z kimś na stałe. Miłość miłością, ale razem łatwiej żyć, prościej się utrzymać. O nieskomplikowaną i nisko płatną pracę jest w mieście dość łatwo, z czasem się gdzieś zaczepi. Przy odrobinie szczęścia – w jakimś lepszym sklepie w galerii handlowej, na stanowisku o skomplikowanie brzmiącej anglojęzycznej nazwie.

Kiedyś nie musi, ale może przyjść moment, w którym dziewczyna spróbuje spojrzeć na swoje życie krytycznie. Poczuje się oszukana. – Przecież miało być inaczej – pomyśli. – Dlaczego nikt mi nie powiedział, że to będzie tak wyglądało. Moje koleżanki, które nie poszły na studia, żyją tak samo, jeśli nie lepiej ode mnie. Jedna ma w rodzinnej miejscowości zakład fryzjerski, inna prowadzi z mężem sklep. Kilka dziewczyn założyło wcześniej rodziny i teraz, przed czterdziestką, mają już odchowane dzieci. Gdybym wiedziała, to zostałabym kosmetologiem, zawsze to lubiłam, przynajmniej nie musiałabym się męczyć!


Dlaczego tak wyszło? Naiwność Zosi wszystkim była na rękę. Politycy mogli chwalić się bezprecedensowym upowszechnianiem wyższego wykształcenia. Po cichu zacierali też ręce, bo lepiej, że zamiast na bezrobociu, ludzie siedzą na uczelniach (i jeszcze się cieszą). Szkoły wyższe także nie są tu bez winy, zwłaszcza te nastawione na produkcję… dyplomów. No i – bądźmy uczciwi – Zosi też to pasowało. Duma naiwnych rodziców, poczucie przynależności do elity „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, nadzieja. Cóż, nie byłaś, Zosiu, jedyna…

Jan Przewłocki

Za: Publikacje "Gazety Polskiej" (12.06.2011) | http://autorzygazetypolskiej.salon24.pl/315014,student-polski-studium-przypadku

Skip to content