Aktualizacja strony została wstrzymana

Przebierańcy, a nie wypędzeni

To my zostaliśmy wypędzeni z własnych domów, mieszkań i ograbieni. Rozkradziono i zagospodarowano cały nasz majątek. Tymczasem wielu Niemców wmówiło sobie, że zostali poszkodowani.

Z Benedyktem Wietrzykowskim, prezesem Stowarzyszenia Gdynian Wysiedlonych, rozmawia Bogusław Rąpała

Erika Steinbach, która właśnie przyjechała z wizytą na Pomorze, określa siebie i innych Niemców, którzy uciekli w czasie II wojny światowej przed Armią Czerwoną na Zachód, mianem wypędzonych. Ma do tego prawo?
– Oczywiście, że nie! Jej rodzice przybyli na Pomorze z Niemiec. Warto pamiętać, że jej ojciec – Wilhelm Karl Hermann, urodził się 29 stycznia 1916 r. w Hanau koło Frankfurtu nad Menem. Nie jest tak, jak teraz perfidnie tłumaczy jego córka, że pochodził ze Śląska. W 1941 r. jako podoficer Wehrmachtu został skierowany do służby w jednostce pomocniczej na lotnisku w Rumi, gdzie zamieszkał na kwaterze. Natomiast matka – Erika z domu Grote, która urodziła się 27 stycznia 1922 r., przyjechała do Rumi, miejsca narodzin Eriki Steinbach, z Berlina. Tu zawarli związek małżeński. Sama Erika Steinbach urodziła się 25 lipca 1943 roku. Zatem kiedy opuszczała Polskę, miała zaledwie półtora roku. Jej ojciec był wówczas na froncie. Erica Hermann wyszła za mąż za dyrygenta Helmuta Steinbacha, który – w przeciwieństwie do niej – nie jest aktywny politycznie. Moim zdaniem, działalność, jaką prowadzi szefowa Związku Wypędzonych, jest niemalże chorobliwa.

Wersja historii budowana i forsowana przez Związek Wypędzonych spotyka się z pozytywnym odbiorem w Niemczech. Dlaczego?
– Ponieważ wielu Niemców wmówiło sobie, że zostali poszkodowani. A przecież nie jest winą Polaków to, że układ po II wojnie światowej został zawarty ponad naszymi głowami i granice naszego kraju przeniesiono za Odrę i Nysę. Ci Niemcy, którzy określają się teraz jako wypędzeni, mieli szansę na rehabilitację i przyjęcie polskiego obywatelstwa.

Nie musieli przed Polakami uciekać.
– Nie musieli. Jeśli mieli czyste ręce i czyste sumienia, mogli pozostać.

Jednak nie skorzystali z tej możliwości…
– Woleli wyjechać do Niemiec, a teraz nas oczerniają. Co ciekawe, nie zostali na terenach późniejszych Niemiec Wschodnich, ale powędrowali dalej, prawie pod granicę z Francją. A przecież wielu spośród 2 mln członków Związku Wypędzonych zostało zrehabilitowanych.

Kogo zatem powinno określać się mianem wypędzonych, ewentualnie wysiedlonych?
– Ja reprezentuję Stowarzyszenie Gdynian Wysiedlonych. To my zostaliśmy wypędzeni z własnych domów, mieszkań i ograbieni. Jak to wyglądało, można sobie wyobrazić na podstawie wspomnień niektórych Niemców z tamtego okresu, którzy podają, że w polskich domach, które sobie zawłaszczyli, zastali ciepłe śniadania. Rozkradziono i zagospodarowano cały nasz majątek. Kiedy nastąpił odwrót Niemców pod Stalingradem i klęska Hitlera była już przesądzona, maszyny z naszych fabryk, sklepów i warsztatów wywieziono do Niemiec.

Jaką metodą posługuje się Związek Wypędzonych?
– Metodą nielegalną, która nie przynosi chwały. To metoda podstępu, grania na ludzkich sumieniach i ludzkim cierpieniu.

Na dodatek jest to metoda małych kroków. Najpierw wysuwa się z pozoru niegroźne postulaty, a potem następują konkretne roszczenia majątkowe.
– W miejscowości Narty koło Szczytna toczy się teraz spór, w którym obywatelka Niemiec żąda milionów złotych od Polski za dom i ziemię pozostawione przez jej rodziców. Rząd Edwarda Gierka postawił warunek, że jeśli jakiś Niemiec chciał wyjechać za granicę, musiał zrzec się własności na rzecz Skarbu Państwa. Błąd i zaniechanie urzędników w tamtym czasie polegały na tym, że wydawali paszporty bez spełnienia tego warunku i nie zaktualizowali ksiąg wieczystych. Kolejny przykład to sprawa domu w Gdańsku przy ulicy Polanki. Polacy przez tyle lat dbali o niego, utrzymywali go, konserwowali i płacili podatki, a efekt jest taki, że przyjeżdża teraz z Niemiec jakiś powinowaty i chce to zagarnąć.

To rzeczywiście absurdalne sytuacje. A przede wszystkim bardzo niesprawiedliwe.
– Powiem więcej, dochodzi nawet do jeszcze większych absurdów. Niektórym nieuczciwym Niemcom na Śląsku hitlerowski rząd w czasie wojny odbierał majątki za niepłacenie podatków czy niewywiązywanie się z innych zobowiązań. I jeśli przykładowo istniała fabryka mydła będąca własnością Niemca, która została mu odebrana z wyżej wymienionych powodów, to teraz jacyś jego spadkobiercy chcą ją odzyskać, powołując się na koligacje rodzinne, pomimo że już dawno została zlikwidowana i upaństwowiona przez III Rzeszę, co jasno wynika z akt. Takie postępowanie jest perfidne i bardzo denerwujące. Bo te tereny zawsze były rdzennie polskie. A Niemcy po prostu byli najeźdźcami. Wykorzystywali Polaków jako tanią siłę roboczą. Ludzie kontyngentami musieli dostarczać produkty rolne, które szły na utrzymanie Wehrmachtu.

Czy te działania spotykają się z właściwą odpowiedzią ze strony Polski?
– Nasz rząd nic nie robi w kwestii obrony Polaków i ich własności. Pozwala „hasać” na polskich terenach i polskich majątkach takim właśnie przebierańcom, jakimi są „wypędzeni” pokroju Eriki Steinbach. A tymczasem Polakom, którzy byli represjonowani najpierw przez Niemców, a potem przez komunistów, teraz próbuje odbierać się ich domy.

Jak w takim razie powinna wyglądać odpowiedź polskich polityków i historyków?
– Po pierwsze, powinna być stanowcza. W tej stanowczości na pierwszym planie powinna być prawda. Jakiś czas temu ukazała się książka „Gdynia 1939-1945 w świetle źródeł niemieckich i polskich. Aresztowania – Egzekucje – Wysiedlenia ludności cywilnej narodowości polskiej”, autorstwa dwóch pracownic IPN, dr Elżbiety Rojowskiej i dr Moniki Tomkiewicz. W niemieckich archiwach autorki odnalazły materiały, z których wynika, że pozostawione przez represjonowanych Polaków mienie zostało potraktowane jako porzucone. Na takiej podstawie prawa własności do tych majątków otrzymali Niemcy, którzy tutaj przybyli. Po wojnie, zamiast wykreślić z dokumentów nazwiska Niemców i przywrócić majątki prawdziwym, prawowitym właścicielom, jakimi byli Kowalscy, Nowakowie czy Zielińscy, w księgach wieczystych pozostawiono nazwiska niemieckie.

Czyli jest to w jakiejś mierze zaniedbanie naszej administracji państwowej?
– Niestety tak. Tym sposobem w księgach wieczystych miasta Gdyni nadal figurują nazwiska niemieckich właścicieli, którzy de facto przejęli mienie pozostawione na skutek przymusowego wysiedlenia, a nie dlatego, że zostało ono porzucone. I teraz przyjeżdża jakiś obywatel Republiki Federalnej Niemiec i mówi: „Mój dziadek mieszkał w Gdyni i miał tutaj działkę”. Istnieją biura prawnicze, które specjalizują się w wyszukiwaniu takich przypadków w księgach wieczystych. Kiedy udaje się im coś znaleźć, odnajdują daną rodzinę w Niemczech i oferują jej swoje usługi, które mają pomóc w odebraniu własności Polakom.

Pan bardzo angażuje się w odkłamywanie takiej wersji historii, jaką reprezentuje Erika Steinbach.
– Tak, bo jestem Polakiem z krwi i kości. Urodziłem się w Gdyni i całe życie tu mieszkałem. Jako wysokiej klasy specjalista w branży portowo-morskiej (shippingu) miałem wiele ofert wyjazdu do pracy za granicę, ale nie skorzystałem z nich. Bo tutaj jest moja ziemia i tutaj jest moje miejsce.

Dziękuję za rozmowę.

Steinbach wini polskich nacjonalistów

Największe niemieckie gazety i agencje informacyjne szeroko komentują wizytę szefowej Związku Wypędzonych (BdV) w Polsce. „Die Welt” umieścił we wczorajszym wydaniu obszerny wywiad z Eriką Steinbach. Niemieckojęzyczny portal www.polen.pl posunął się nawet do porównania jej przyjazdu do Polski z majową wizytą w Warszawie prezydenta USA. Autor artykułu stwierdza, że obydwie wizyty wywołują dużo kontrowersji i dyskusji.

Dla niemieckich mediów nie ma wątpliwości, że wizyta Steinbach w Polsce jest wyjazdem służbowym w ramach pełnienia przez nią funkcji rzecznika frakcji chadeckiej ds. praw człowieka i pomocy humanitarnej w Bundestagu. Niemieckie „Die Welt” cytuje wypowiedź burmistrz Rumi Elżbiety Rogali-Kończak, która przypomniała, że „rodzina Steinbach nie miała w Rumi żadnego majątku i nie została wypędzona”. Na temat możliwości spotkania z szefową BdV pani burmistrz miała odpowiedzieć, że „spotkanie takie powinno się rozpocząć na miejscowym cmentarzu, gdzie pogrzebanych jest ok. dwóch tysięcy polskich żołnierzy poległych wskutek niemieckiej napaści w 1939 roku – ale Steinbach odmówiła spotkania na cmentarzu”.

Przewodnicząca BdV planowała złożenie kwiatów pod tablicą upamiętniającą niemieckie ofiary zatopienia w 1945 roku statków „Wilhelm Gustloff”, „Steuben” i „Goya”. Redemptoryści, którzy są gospodarzami kościoła Ludzi Morza, nie zgodzili się na tę wizytę. Ale „Deutsche Welle” na swoich stronach internetowych informuje, że „proboszcz Marek Mirus powiedział, że kościół nie może być zamknięty dla człowieka, który ma potrzebę modlitwy za zmarłych, ale zaraz dodał, iż dotyczy to wizyt prywatnych, a nie politycznych”.
W wywiadzie dla „Welt am Sonntag” Steinbach stwierdziła, że wie, iż jest nielubiana w Polsce, ale nie przez wszystkich, lecz tylko przez polskich nacjonalistów z polskiej prawicy. Natomiast liberalny rząd Donalda Tuska zdecydowanie osłabił takie ostre tony. Jej zdaniem, pokolenie młodych Polaków nie ma problemów z odbiorem jej osoby. Według Steinbach, żądania, aby polska mniejszość w RFN miała prawa adekwatne do przywilejów Niemców mieszkających w Polsce, są nierealne i wysuwane wyłącznie przez obóz nacjonalistyczny. Szefowa wypędzonych twierdzi, że za Odrą nie ma w ogóle polskiej mniejszości.

– Moim zdaniem, wizyta Eriki Steinbach w Polsce jest z jej strony prowokacją, a ona sama powinna być w Rumi uznana za persona non grata – mówi senator Dorota Arciszewska-Mielewczyk. – Jeżeli polski rząd nie reaguje i daje przyzwolenie na pewne zachowania Steinbach, to takie są tego skutki – dodaje.

Waldemar Maszewski, Hamburg

Za: Nasz Dziennik, Poniedziałek, 23 maja 2011, Nr 118 (4049)

Za: Nasz Dziennik, Poniedziałek, 23 maja 2011, Nr 118 (4049) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110523&typ=my&id=my12.txt