Aktualizacja strony została wstrzymana

Nauczyciele w Służbie Bezpieczeństwa – Stanisław Michalkiewicz

Nie da się ukryć, że zajęcie, zwłaszcza długoletnie, kształtuje całą osobowość człowieka, rzeźbi jego – że się tak wyrażę – duszę. Za moich czasów studenckich jeden z oficerów Studium Wojskowego przekonywał nas, że wojskowi intensywnie uczestniczą w życiu kulturalnym. – Nie dalej jak wczoraj – opowiadał – ja sam byłem na operetce „Ptasznik z trotylu”. Chodziło mu oczywiście o „Ptasznika z Tyrolu”, rzeczywiście wystawianego wtedy w lubelskiej operetce, ale freudowska pomyłka z owym nieszczęsnym „trotylem” pokazuje, że wpływ wykonywanych przez nas zajęć na nasze myślenie może być większy, niż nam się wydaje. W „Polowaniu na muchy” Janusz Głowacki opisuje scenę wręczania przez komendanta milicji pewnemu obywatelowi nagrody w postaci kryształu za wykazanie się dzielnością w starciu z jakimiś łobuzami. Asystują mu przy tym rozmaici funkcjonariusze, między innymi stary ubek, co to samego jeszcze znał Stalina, który nie może się powstrzymać i w pewnym momencie ostrym tonem pyta nagradzanego: a właściwie obywatelu, to coście wy za jeden? Jak się nazywacie? – słowem – zaczyna go przesłuchiwać i dopiero inni uspokajają przestraszonego bohatera, żeby się nie przejmował, bo on tak zawsze, bo już mu się wszystko miesza.

Człowiek ten najwyraźniej cierpiał na rodzaj choroby zawodowej, której objawy w postaci lżejszej mogłem zaobserwować osobiście. Jeszcze za pierwszej komuny urządziliśmy sobie wycieczkę na Roztocze i w Zwierzyńcu nad Wieprzem nocowaliśmy w prywatnej kwaterze. Właściciel zebrał od nas dowody żeby wpisać do książki meldunkowej nasze personalia. Wkrótce wrócił i wręczył każdemu z osobna jego „dowodzik” gestem, po którym można by go bezbłędnie rozpoznać nawet na końcu świata. A czyż inaczej bywa z takimi, dajmy na to, prokuratorami? Oni również często cierpią na chorobę zawodową skłaniającą ich do postrzegania świata jako obszaru zamieszkałego przez prawie 7 miliardów osób podejrzanych. Wszystkich, ma się rozumieć, przesłuchać się nie da, ale trzeba próbować.

Ponieważ ubecy i razwiedczykowie wojskowi w czasie stanu wojennego przejęli władzę nad naszym nieszczęśliwym krajem i nie oddali jej aż po dzień dzisiejszy, zasłaniając się tylko parawanem w postaci „sceny politycznej”, do ktorej – mówiąc nawiasem – trafiło również wielu bezrobotnych lub tylko ambitnych prawników, ta choroba zawodowa poraziła cały nasz nieszczęśliwy kraj. Jak wiadomo, działa u nas siedem tajnych służb: Centralne Biuro Śledcze, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencja Wywiadu, Centralne Biuro Antykorupcyjne, Służba Wywiadu Wojskowego, Służba Kontrwywiadu Wojskowego no i wywiad skarbowy. Wszystkie te służby muszą mieć agenturę i to rozbudowaną, bo bez niej już nie to, że nie mogłyby wykonywać swoich ustawowych zadań, bo o tym w ogóle nikt nie mówi, ale przede wszystkim – nie mogłyby kręcić lodów, co wydaje się być głównym ich zajęciem. Tymczasem – o czym mogliśmy przekonać się choćby na przykładzie morderstwa Krzysztofa Olewnika – dzięki agenturze można nie tylko robić rozmaite sztuki, ale poprzez zlecanie innym agentom likwidacji agentów – niewygodnych świadków – również zapewniać sobie całkowitą bezkarność. Zresztą nie zawsze poprzez likwidację świadków. Równie skuteczne jest zastosowanie zasady cunctando rem restituere (ratować sytuację zwlekaniem) i doprowadzanie do przedawnienia. Właśnie okazało się, że prokuratorzy odpowiedzialni za „błędy” w sprawie morderstwa Olewnika nie zostaną pociągnięci do odpowiedzialności właśnie z powodu przedawnienia. Czyż to nie wskazówka, że organizowaniem tego wszystkiego zajmowali się pierwszorzędni fachowcy?

A przecież oprócz tych siedmiu służb tajnych istnieją jeszcze służby umundurowane, które też mają prawo werbować agenturę i stosować techniki operacyjne: Źandarmeria Wojskowa, Służba Celna, no i oczywiście – policja. Ta werbuje agenturę przeważnie wśród kryminalistów i tzw. „elementów socjalnie bliskich” – czego rezultaty mogliśmy oglądać podczas demonstracji „młodych, wykształconych, z wielkich miast” zwołanej na Krakowskie Przedmieście przez kuchcika pana Tarasa, która tak bardzo spodobała się publicystom „Gazety Wyborczej”, że aż nazwali ją „powiewem świeżego powietrza”. Nie trzeba dodawać, że do delektowania się takim powietrzem trzeba mieć specjalnego nosa – ale na to w kręgu „Gazety Wyborczej” chyba nie można narzekać? W tej sytuacji trudno nie przyjąć do wiadomości istnienia „razwiedki” jako czynnika, jeśli nie kształtującego życie naszego nieszczęśliwego kraju, to w każdym razie – bardzo wpływowego. Nie chce przyjąć tego do wiadomości jedynie pan prof. Adam Wielomski, co jest dziwne o tyle, że jest on akurat politologiem. Ten przypadek zdaje się potwierdzać trafność porzekadła, że najciemniej jest pod latarnią – na co zwrócił uwagę jeszcze Jan Kochanowski w słynnej fraszce „Na Matematyka”.

Ale mniejsza już o pana profesora, bo ważniejsza jest oczywiście wspomniana choroba zawodowa, która szerzy się u nas z szybkością płomienia. Ostatnio nastapiła istotna jej eskalacja w postaci oficjalnego zatwierdzenia inwigilacji przez razwiedkę całego społeczeństwa, z tym, że nie od razu, tylko stopniowo. Mam oczywiście na myśli uchwaloną w ubiegłym tygodniu ustawę o monitorowaniu uczniów od przedszkola aż do dojrzałości. Monitorowaniu obejmującym nie tylko sytuację osobistą i rodzinną, nie tylko postępy w nauce, zainteresowania, skłonności, zalety i wady, słowem – cały portret psychologiczny, ale również – stan zdrowia i tak dalej. Może ktoś powiedzieć, że to wszystko „dla dobra dziecka” – i pewnie tak to nasi Umiłowani Przywódcy będą uzasadniali – ale przecież gołym okiem widać, że wykonywali oni tylko rozkaz razwiedki, która idąc na skróty, ułatwiła sobie robotę. Ci uczniowie bowiem dorosną, opuszczą szkołę, a wtedy ich dossier przejmie ABW, CBA, WSI, których oczywiście „nie ma” – ale przecież tajemnicą poliszynela jest, iż ta nieobecność jest tylko wyższą formą obecności – i tak dalej – i po pewnym czasie będą miały na widelcu całe społeczeństwo!

Dzięki temu możliwości szantażowania obywateli i zmuszania ich do agenturalnej i innej uległości przez okupujących nasz nieszczęśliwy kraj tajniaków wzrosną stokrotnie. Na razie, za pośrednictwem kompletnie skorumpowanych, spodlałych, ogłupiałych, a kto wie, czy również nie zwerbowanych posłów, razwiedczykowie hurtem zwerbowali sobie w charakterze konfidentów całe nauczycielstwo – bo to przecież nauczyciele będą musieli te wszystkie informacje zdobywać, gromadzić, opracowywać, archiwizować i wreszcie przekazywać swoim oficerom prowadzącym. Co za upokorzenie, co za hańba! Jakże po czymś takim ktokolwiek może jeszcze mieć choćby cień zaufania do nauczyciela – bo przecież o żadnym autorytecie mowy być nie może, to chyba jasne? Co tu dużo mówić; pani Katarzyna Hall ma już zapewnione miejsce w historii.

Król Midas, jak wiadomo, czegokolwiek się dotknął, zamieniał to w złoto. Razwiedka podobna jest do niego, ale przy tym podobieństwie jest też i różnica. Razwiedka bowiem też wszystkiego się dotyka, a jej dotyk zamienia substancję przedmiotu dotykanego – ale niestety nie w złoto, tylko w gówno. I tak właśnie, na swój obraz i podobieństwo, kształtuje nasz nieszczęśliwy kraj.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton   Gazeta internetowa „Super-Nowa” (www.super-nowa.pl)   20 kwietnia 2011

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=2010

Skip to content