Wszyscy kiedyś pisaliśmy wypracowanie o epikureizmie (zapewne: „w twórczości Jana Kochanowskiego”). Epikureizm to taka życiowa postawa, która wraca w różnych epokach.
Jaka to postawa? Wszystko w niej opiera się na przekonaniu, że celem człowieka powinna być zawsze i wszędzie tylko przyjemność. Na pierwszy rzut oka w niczym to się nie różni od prymitywnej żądzy „wyżycia się” – lub od swawolnego hedonizmu libertynów. Ale to pozór.
Epikurejczyk nie jest naiwnym hedonistą – wie, że nieumiarkowane, nieracjonalne, nachalne mnożenie rozkoszy z zasady rujnuje, degeneruje, a więc obraca się przeciw naczelnej zasadzie: człowiek, który przesadził z przyjemnościami, w końcu ściąga na siebie kłopoty.
Epikurejczyk nie chce kłopotów. Chce więc przyjemności, które nie wiążą się z kłopotami – i które trwają. W konsekwencji staje się człowiekiem bardzo ostrożnym: szuka jedynie takiej przyjemności, która jest tylko brakiem cierpień; woli podobne do siebie dni, w które nic wielkiego się nie wydarza, niż przeskoki między codziennością i świętem; swoje prawdziwe życie zamyka w prywatności, dzieli tylko z najbliższymi – a w sprawy społeczne, „zewnętrzne” angażuje się na zasadzie wyjątku lub na zasadzie „drugiego życia”.
A wszystko to zgodnie z chłodnym rachunkiem: że im mniej namiętności, zmian, zaangażowań – tym mniej cierpień. A jedyna dostępna nam przyjemność – to brak cierpień…
Oto epikurejska logika życia, wbrew pozorom bardzo częsta. Czy z taką logiką można być chrześcijaninem? Chyba z ogromnym trudem – dla epikurejczyka Krzyż zawsze będzie głupstwem, a nie odkupieniem.
Ale można przecież odwrotnie, próbować dostosować chrześcijaństwo do oczekiwań epikureizmu. To takie „chrześcijaństwo”, które stopniowo pozbywa się wszystkiego, co wiąże się z ofiarą, poświęceniem, obowiązkiem – a pozostawia i eksponuje tylko to, co można pokazywać jako „rozsądne”, „zrównoważone”, „pełne umiaru”.
Fałszywe „chrześcijaństwo” epikureizmu wyziera dziś od czasu do czasu z tego czy innego kąta – za zwyczaj jako propozycja „rozsądnego życia” dla tych współczesnych ludzi, którzy uciekają przed hedonizmem, „wyścigiem szczurów”, chaosem „braku wartości” itp.
Takich ludzi zrażonych do bezładnej pogoni za sukcesem i rozkoszą jest coraz więcej, więc atrakcyjność tak pomyślanych epikurejskich „rekolekcji dla biznesmenów” albo „spotkań dla małżonków” gwarantowana: sale szybko wypełniają się tłumem osób chcących tak jak dotąd przyjemności, lecz ostrożniej, z umiarem, „bez kłopotów” – także bez kłopotów z sumieniem. Mam jednak wątpliwość czy warto – właśnie pod firmą chrześcijaństwa – zastępować ludziom jedno głupsze złudzenie (życia w rozkoszach) innym złudzeniem, „rozsądniejszym” (życia bez cierpień).
Chrześcijaństwo nie zbawia złudzeń – wybawia od złudzeń. I tak się składa, że „życie bez cierpień” zawsze musi być także życiem bez Cierpiącego – po prostu życiem bez Chrystusa, tego prawdziwego. Za to być może z poczuciem „chrześcijańskiego umiaru”?
Paweł Milcarek