Aktualizacja strony została wstrzymana

Nikt nie zadzwonił na pokład

„Nasz Dziennik” rekonstruuje, dlaczego żadna z polskich służb nie przekazała załodze Tu-154M ostrzeżenia o nagłym załamaniu pogody na Siewiernym

10 kwietnia ubiegłego roku, godz. 8.25: mjr Henryk G. sygnalizuje Centrum Operacji Powietrznych nagłe załamanie pogody w Smoleńsku. Podpułkownik Jarosław Z. zleca przekazanie tych informacji kontrolerowi na Okęciu, Piotrowi L., i powiadomienie załogi. Nic takiego się jednak nie dzieje. Komunikat ostrzegawczy nie dociera na pokład tupolewa. Dlaczego?

Nikt nie zadzwonił, bo trzeba mieć specjalną zgodę na wykonanie telefonu satelitarnego – to efekt taniej armii Bogdana Klicha. Na dodatek kończyła się zmiana i zaczynała druga. 10 kwietnia ubiegłego roku nie było na wojskowym Okęciu żadnej funkcyjnej osoby – bo zaczynał się weekend. Niepokojąca depesza SYNOP dotarła do Polski po godzinie 8.00. Z uwagi na fakt, że nie było polecenia skorzystania z łączności satelitarnej, informacje o pogodzie utknęły w kraju z nadzieją, że swoje obowiązki należycie wypełnią służby lotnicze obcych państw, nad którymi przelatywał Tu-154M. W efekcie załoga została zdana tylko na enigmatyczne przekazy „Korsarza”.

10 kwietnia 2010 r. ok. godz. 8.20 doszło do zmiany na stanowisku dyżurnego operacyjnego – starszego zmiany dyżurnej Centrum Hydrometeorologii Sił Zbrojnych RP. Przejmujący obowiązki mjr Henryk G. rozpoczął gromadzenie aktualnych danych meteo oraz zwrócił się do chor. Marcina G., dyżurnego meteorologa na Okęciu, z prośbą o pozyskanie od pilota Jaka-40 informacji o warunkach pogodowych panujących podczas lądowania w Smoleńsku. Kilka minut później przekazana mu została informacja o widzialności 2 kilometrów przy zamgleniu i podstawie chmur 60 metrów. Prognoza podawana chwilę wcześniej przez kpt. P. – na odprawie przed przejęciem zmiany – mówiła o pułapie chmur 120-180 m i widzialności 1000-3000 m, przy silnym zamgleniu. Major Henryk G. odczytał też depeszę SYNOP z godz. 8.00, która mówiła o powstaniu mgły w Smoleńsku i widoczności zaledwie 500 metrów. Jako że za niespełna pół godziny na Siewiernym miał lądować Tu-154M, dyżurny operacyjny od razu powiadomił Służbę Operacyjną Centrum Operacji Powietrznych (ppłk. Jarosława Z.) i meteorologa na Okęciu, sygnalizując gwałtowne pogorszenie warunków w Smoleńsku. Major G. dokonał również analizy warunków atmosferycznych dla ewentualnych lotnisk zapasowych i ok. godz. 8.40 przekazał taką informację do COP i służb meteo na Okęciu. Bardzo dobre warunki do lądowania panowały w Moskwie, więc meldunkowi towarzyszyła sugestia, by jeśli to możliwe, przekazać tę informację pilotom Tu-154M.
W tym czasie st. chor. Robert J., specjalista ds. ruchu lotniczego w COP, na polecenie ppłk. Jarosława Z. o zmianie pogody powiadomił dyżurnego wojskowego kontrolera lotniska Okęcie por. Piotra L. Przekazał on również polecenie podania tej informacji („w miarę możliwości”) załodze Tu-154M. Kontroler już wiedział o pogarszających się warunkach. Równocześnie zapewniał, że będzie się starał nawiązać kontakt z załogą, ale sygnalizował, że nawet jeśli nie zdoła przekazać ostrzeżenia na pokład samolotu, to załoga z pewnością otrzyma je od innych służb (informacje te powinny przekazywać służby kontroli obszaru – w tym przypadku kolejno Białorusi i Federacji Rosyjskiej – oraz służby lotniska docelowego, po przejęciu kontroli nad mającym lądować samolotem).

Porucznik Piotr L. z samolotem kontaktu nie nawiązał. Powód? Z nieoficjalnych relacji wynika, że kontroler zwykle utrzymuje łączność radiową z samolotami tylko podczas postoju, a po wykołowaniu z płyty wojskowej samolot przechodzi na łączność z wieżą cywilną. Wprawdzie w Tu-154M jest zarówno telefon satelitarny, jak i GSM, ale podczas lotu nie są one wykorzystywane. W ocenie wojskowych, teoretycznie w czasie lotu kontroler mógłby nawiązać kontakt z załogą za pomocą telefonu satelitarnego (GSM jest wyłączony), ale takiej praktyki w wojsku zwyczajnie nie ma. Co więcej, telefon satelitarny używany jest tylko na polecenie przełożonych. 10 kwietnia 2010 roku polecenia nie było… podobnie jak oficerów, którzy wydaliby taki rozkaz – był sobotni ranek. Jak usłyszeliśmy, gdyby to piloci poprzez telefon satelitarny odezwali się do dyżurnego wojskowego kontrolera na Okęciu z prośbą o uzyskanie danych meteo, z pewnością otrzymaliby aktualne informacje. „Nasz Dziennik” zwrócił się z prośbą do Dowództwa Sił Powietrznych o wyjaśnienie procedur dotyczących łączności satelitarnej. Wciąż czekamy na odpowiedź.
Porucznik L. z „Naszym Dziennikiem” nie chciał rozmawiać, słabo pamięta przebieg swojej służby w dniu katastrofy, nie przekazywał żadnych danych meteo na pokład Tu-154M ani nie otrzymał z Centrum Operacji Powietrznych polecenia nawiązania kontaktu z załogą.

W efekcie prognozy zostały na Okęciu z nadzieją ich autorów, że to rosyjskie służby dopełnią wszelkich obowiązków. Jednak wyraźnego ostrzeżenia i dokładnego meldunku pogodowego dla załogi polskiego samolotu nie było też ze strony „Korsarza”, który ok. godz. 8.23 nawiązał korespondencję z Tu-154M, a o 8.24 przekazał na pokład komunikat „na „Korsarzu” mgła, widzialność 400 metrów”. Piloci otrzymali też informację od załogi Jaka-40: „widać jakieś 400 m około i na nasz gust podstawy są poniżej 50 m, grubo”.

Była jeszcze szansa, że ostrzeżenie trafi na pokład za pośrednictwem Biura Ochrony Rządu. Około godz. 8.30 ppłk Jarosław Z. skontaktował się z mjr. Jarosławem U., zastępcą oficera operacyjnego BOR w Centrum Kierowania BOR, informując o załamaniu pogody w Smoleńsku. Oficer BOR był zaskoczony, bo wcześniejsze prognozy nie zawierały takich sygnałów. Po skontaktowaniu się z podwładnym, dyżurnym oficerem BOR w porcie lotniczym Okęcie, ustalił, że tamtejsza kontrola lotów nie ma kontaktu z samolotem, bo przejął go nadzór rosyjski. Co istotne, oficer operacyjny BOR – w tym dniu był to mjr Waldemar T. – miał możliwość nawiązania łączności z funkcjonariuszami w samolocie przez telefon satelitarny. Nie uczynił tego, gdyż wcześniej takiej potrzeby kontaktu nie było, a po pojawieniu się informacji o złej pogodzie najwyraźniej zabrakło mu zdecydowania. Także służby dyżurne COP nie zdążyły zareagować. Wprawdzie one same nie mogą ingerować w przebieg lotu o statucie „HEAD” i nie mają łączności z samolotem, ale w razie zagrożenia powinny złożyć stosowny meldunek dowódcy COP czy nawet dowódcy Sił Powietrznych. Jak ustaliliśmy, 10 kwietnia 2010 roku tak się nie stało, gdyż ppłk Jarosław Z., starszy dyżurny zmiany dyżurnej COP, nie zdołał na czas zweryfikować otrzymanych informacji oraz przygotować meldunku dla swojego przełożonego, zawierającego alternatywne rozwiązania. Generał dywizji Zbigniew Galec, dowódca COP, był niepokojony dopiero informacją o kłopotach Tu-154M przy lądowaniu i to on zaakceptował pomysł ppłk. Z., by informacji na temat losów samolotu szukać u płk. Ryszarda Raczyńskiego, szefa 36. SPLT. Ten potwierdził fakt katastrofy. Informację o tragedii otrzymał od pilotów Jaka-40. Wiadomość została przekazana do „operacyjnych” BOR, którzy równolegle od swoich ludzi z Katynia otrzymywali już niepokojące meldunki.

Marcin Austyn

Za: Nasz Dziennik, Piątek, 25 marca 2011, Nr 70 (4001) | | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110325&typ=po&id=po02.txt

Skip to content