Aktualizacja strony została wstrzymana

Unia Europoejska na drodze do moralno-ideologicznej dyktatury – Roland Baader

W Unii Europejskiej pojęcie „dyskryminacji” staje się coraz bardziej pojemne, stosuje się je do coraz to nowych sytuacji społecznych i ekonomicznych, cały czas dodaje się nowe kryteria „dyskryminacji”, poszerza obszary, na których musi obowiązywać jej zakaz. We wszystkich krajach europejskich już dziś ustawowo zakazane jest nierówne traktowanie z powodu pochodzenia etnicznego, płci, seksualnych preferencji, religii, światopoglądu, wieku i wszystkich rodzajów niepełnosprawności. Jak wiadomo konstytucje wszystkich demokratycznych państw prawa zawierają (w nieco innych wariantach) nakaz równego traktowania obywateli wobec prawa lub odpowiedni zakaz nierównego traktowania. W Niemczech na przykład artykuł trzeci konstytucji zakazuje jakiegokolwiek uprzywilejowywania lub gorszego traktowania osoby ze względu na pochodzenie, płeć, wyznanie itd. Należy zatem zapytać dlaczego władze w Brukseli tak naciskają na wprowadzanie dodatkowych ustaw, rozporządzeń czy przepisów. Odpowiedź na to pytanie otworzy przed nami, wywołującą autentyczne przerażenie, otchłań totalitarnego pojmowania prawa. Wymienione wyżej zakazy i nakazy umieszczone w narodowych konstytucjach są jak najbardziej potrzebne, wręcz niezbędne. Równość obywateli wobec prawa jest podstawowym filarem państwa prawa.

Państwu jako jedynemu prawowitemu posiadaczowi monopolu przemocy nigdy nie wolno nadużywać tej potencjalnie niebezpiecznej władzy do nierównego – a więc arbitralnego – traktowania swoich „poddanych”. Jeśli już istnieć ma możliwość grożenia użyciem siły, a także – w koniecznych przypadkach – jej realnego użycia, to przynajmniej wobec wszystkich obywateli jednakowo, według takich samych reguł. Ale uwaga! Zakaz nierównego traktowania odnosi się wyłącznie do stosunku państwo (monopolistyczny dysponent siły) – obywatel, a nie do stosunków pomiędzy obywatelami. Jeden człowiek nie ma uprawnień do stosowania przymusu, używania przemocy, panowania nad innymi ludźmi. Ich interakcje musza mieć zawsze charakter pokojowy i – w określonych przypadkach – ograniczać się do dobrowolnie zawieranych umów. Dlatego zasada równości nie obejmuje życia prywatnego ludzi, a w każdym razie nie jako wiążące prawnie, narzucane i sankcjonowane przez państwo reguły.

Ludzie są różni, mają różne upodobania i antypatie, różne życzenia, potrzeby, cele, doświadczenia, wyobrażenia, poglądy, umiejętności itd. Wszyscy podlegają najrozmaitszym koniecznościom życiowym i muszą dostosowywać się do najrozmaitszych okoliczności, różne jest położenie materialne, rodzinne, zawodowe, społeczne. Dlatego zgodnie z naturą rzeczy do istoty człowieczeństwa i do nieusuwalnych składników życia człowieka należy to, że rozmaicie ocenia i odnosi się do innych. Przymuszanie ludzi do tego, aby równo traktowali siebie nawzajem, zdusiłoby spontaniczność życia, zabiło wolność i sparaliżowało wolę działania. Jeśli ludzie mogliby przeżyć w takim systemie społecznym, to tylko jako podobni do mrówek, pozbawieni indywidualnej osobowości i człowieczeństwa niewolnicy. Dokładnie w tym kierunku idą zakazy dyskryminacji forsowane przez brukselskich inżynierów społecznych. Obejmują one takie dziedziny jak zatrudnienie, edukacja, bezpieczeństwo socjalne, opieka zdrowotna, dostęp do dóbr, usług i mieszkania, czyli rozciągają się na płaszczyznę społeczną i zawodową, a tym samym na sferę życia prywatnego i cywilnego. Dąży się ponadto do odwrócenia normalnie obowiązującej zasady, że na pokrzywdzonym spoczywa ciężar dowiedzenia krzywdy: nie rzekomo pokrzywdzony winien udowodnić fakt „dyskryminacji”, ale obwiniony „dyskryminator” musi udowodnić, że nie miał zamiaru dokonać aktu „dyskryminacji”.

Gdyby chcieć niedorzeczną, lansowaną w Unii Europejskiej interpretację pojęcia „dyskryminacji” doprowadzić do absurdu, to okazałoby się, że wybór przez mężczyznę jednej kobiety na żonę oznacza dyskryminacje wszystkich pozostałych, wybór przez kobietę męża – wszystkich pozostałych mężczyzn, pójście do jednej restauracji dyskryminację wszystkich pozostałych restauratorów. Każdy człowiek zawierając umowę z jakimkolwiek innym człowiekiem dyskryminowałby wszystkich innych ludzi. U podstaw praw „antydyskryminacyjnych” leży właśnie taki absurd. Tworzą one na wskroś socjalistyczną konstrukcję myślową, prawną i socjalną, opartą na kompletnie perwersyjnej koncepcji człowieka, grożącą likwidacją prywatnej autonomii i wolności umów czyli jądra indywidualnej wolności. Ich zwolennicy przyznają nawet, że chodzi o ingerencję w sferę prywatną, twierdza jednak, że jest to konieczne, ponieważ „nieograniczona autonomia prywatna” implikuje „prawo silniejszego”. „Decyzja polityczna” ma rozstrzygać, o tym, czy jednostce wolno czy też nie wolno traktować nierówno swoich bliźnich. Jeśli zedrzemy kamuflaż humanitarnych frazesów, odsłoni się prawdziwy sens tych posunięć: kadry partyjne, biurokraci, funkcjonariusze zorganizowanych grup interesów uzurpują sobie -w imię strzeżonej przez siebie „wyższej moralności” – prawo do decydowania o prywatnych stosunkach wszystkich obywateli. Tym samym jednostka ulega kolektywizacji, w miejsce państwa prawa i społeczeństwa obywatelskiego przychodzi totalitarne państwo moralno-ideologiczne. Prawo prywatne bez wolnego wyboru partnera umowy jest prawem tylko z nazwy, nie posiadającym ani treści, ani mocy.

Umowa i własność są dwiema stronami tego samego medalu, to znaczy wolności osobistej (innej wolności nie ma. Tak zwana „wolność polityczna”, jeśli nie zawiera osobistej swobody decyzji, opinii i działania, jest tylko fałszywą etykietą i nie ma żadnej wartości). Istota własności prywatnej (innej własności nie ma; „własność wspólna” nie jest własnością) polega na prawie do swobodnego dysponowania nią, a zatem – co logiczne – na prawie do wykluczenia kogoś z grona osób, z którymi zawieramy umowę obejmującą korzystanie z własności. Prawo do wykluczenia jest fundamentalnym składnikiem prawa własności. O własności możemy mówić tylko wówczas, i tylko wtedy stanowi ona wartość dla właściciela, jeśli wolno mu na mocy własnej decyzji nie dopuszczać innych do korzystania z jego własności. Jeśli nie wolno mi decydować, komu pozwolę jeździć moim samochodem a komu – obojętnie z jakich powodów – nie (czyli kogo „wykluczę”), wówczas moje prawo własności w odniesieniu do samochodu zostaje ograniczone co równa się częściowemu wywłaszczeniu – moja własność traci tym samym na wartości. Jeśli nie mogę już decydować o tym, któremu z zainteresowanych wynajmowaniem mojego mieszkania je wynajmę, a któremu nie, moja własność ulega deprecjacji. Moja własność przechodzi częściowo w ręce innych ludzi.

Własność, łącznie z własnością własnego ciała oraz siły roboczej (umysłowej czy fizycznej) stanowi najtwardszy rdzeń wolności osobistej i indywidualnej tożsamości każdego człowieka. Kryminalizacja i ograniczanie prawa do wykluczenia oznacza przeto – odpowiednio do stopnia tego ograniczenia – pozbawienie osoby jej praw, zniszczenie jej autonomii i wolności, obrabowanie z tożsamości. Dokładnie to: daleko idące ograniczenie prawa do wykluczenia, przewidują nakazane przez radzieckich komisarzy brukselskiego Softjeunion ustawy „antydyskryminacyjne”. Pod władzą tych ustaw zawarcie, zmiana lub zakończenie umów łączy się z trudnym do skalkulowania ryzykiem. Jeśli wynajmujący mieszkanie negocjuje z dziesięcioma zainteresowanymi a następnie z jednym z nich zawrze umowę, to musi się liczyć z tym, że (teoretycznie) dziewięciu pozostałych poda go do sądu, twierdząc, że zostali „wykluczeni” ze względu na płeć, pochodzenie etniczne, wyznanie, światopogląd, wiek, preferencje seksualne, niepełnosprawność. Podobnie będzie w przypadku, gdy przedsiębiorca lub szef działu personalnego przedsiębiorstwa odrzuci podania starających się o pracę. W sytuacji obowiązywania praw antydyskryminacyjnych odrzuceni kandydaci zaskarżą decyzję do sądu wskazując na to, że spełniają jedno z kryteriów kwalifikujące ich do grupy chronionej przed dyskryminacją. O ile już dziś – w warunkach krępowania przedsiębiorcy prawem taryfowym, prawem pracy i prawem socjalnym – zatrudnienie pracownika przypomina lot kamikadze, o tyle dołożeniu do tego gąszczu paragrafów praw antydyskryminacyjnych, zamienia je w taniec na rozżarzonych węglach z prokuratorsko-sądową muzyką w tle. Rozwiązanie jest genialnie proste: nikogo już nie zatrudniać.

Również kościoły chrześcijańskie mogą pakować manatki i się wynosić – o ile oczywiście serio wezmą ewangeliczną Dobrą Nowinę zamiast pełnić rolę dyskotek w społeczeństwie permanentnej rozrywki i dodatku do państwa socjalnego. Kapłan, który zaneguje islam jako drogę do Boga, odmówi ślubu kościelnego homoseksualistom, może pożegnać się ze swoją misją. Dla chrześcijańskich internatów, które nie życzą sobie szamanów voodoo jako wychowawców, dla chrześcijańskich szkół, które nie chcą ateistów jako nauczycieli, ergo „wykluczają ich” i łamią prawa człowieka wyjście może być tylko jedno: zamknąć swoje podwoje.

Prawa antydyskryminacyjne są kolejnymi kamieniami milowymi na drodze, na której Unia Europejska już daleko zaszła. „Soft-socjaliści” w parlamentach i rządach europejskich , od wielu lat , krok po kroku, przekształcali pierwotną wspólnotę prawa we „wspólnotę wartości”, dzięki czemu mogą swoich przeciwników wykluczać z życia publicznego w imię „aksjologicznego konsensusu wszystkich demokratów”.

Po tym jak poniosła fiasko, podjęta przez wszystkie formy i systemy socjalizmu, próba stworzenia „nowego człowieka”, „kulturalni rewolucjoniści, obrali drogę okrężną przez podbijanie instytucji i zawłaszczanie pojęć, a następnie nadawanie im nowego znaczenia. Dokonali takiej reinterpretacji pojęć typu „rasizm”, „faszyzm” i „prawicowy radykalizm”, że obecnie każdy nie-lewicowiec to „faszysta”, „rasista”, „dyskryminator”. Podobnie jak kiedyś ich ideowi pobratymcy – czerwoni socjaliści ze wschodu i brunatni socjaliści Trzeciej Rzeszy – wyżej stawiają „wartości wspólnoty” niż wolność osoby. Podmienili tylko pojęcia: zamiast o „wspólnocie narodowej” mówi się o „wspólnocie wszystkich demokratów”, w miejsce „krwi i ziemi” weszły „wspólne wartości europejskie” (o tym, jakie są to wartości, ustala się zgodnie z regułami totalitarnej „politycznej poprawności”). W ten sposób znika niezbywalny warunek istnienia wolnościowego ładu społecznego – neutralność państwa wobec postaw i systemów wartości wyznawanych przez obywateli. Umieszczone już w Karcie Praw Podstawowych Unii Europejskiej piętnaście zakazów dyskryminacji oraz ograniczenia praw podstawowych i wolności np. wolności słowa („o ile to konieczne” w art.52), są obecnie rozbudowywane i „doskonalone”.

Konstytucje i katalogi praw podstawowych pełniące wcześniej funkcję tarczy broniącej obywatela przed arbitralnością i roszczeniami władzy państwowej, przeobrażają się w broń państwa skierowaną przeciwko własnym obywatelom oraz w amunicję wojny moralno-ideologicznej, którą toczą ze sobą grupy obywateli. Zamiast rzeczywiście chronić prawa podstawowe stają się proklamacjami utajonego totalitaryzmu i narzędziami nowej „walki klasowej”. Marks mówił o nierozwiązywalnym konflikcie pomiędzy klasami socjoekonomicznymi, zaś jego późne wnuki – „politycznie słuszni”, „wielokulturowi” marksiści – o wszechobecnych antynomiach zrodzonych z różnic płciowych, rasowych, etnicznych, seksualnych, wiekowych czy zdrowotnych (pełnosprawni kontra niepełnosprawni). Zgodnie z zasadą „dziel i rządź” dzielą społeczeństwo na przeciwstawne czy wręcz wrogie grupy, aby zapewniając sobie więcej władzy i finansowych fruktów, gdyż na tak przygotowanym terenie łatwiej uzasadniać podejmowanie „kroków zaradczych” i powoływania wysoko dotowanych instancji i urzędów zaludnionych przez liczne zastępy politycznych strażników moralności.

W przypadku tak wychwalanego pod niebiosa przez media i polityków „multikulturalizmu” nie chodzi w żadnym razie – jak zapewniają obłudnie jej zwolennicy i promotorzy – o normalną w otwartym, wolnym społeczeństwie różnorodność perspektyw i o odpowiadające nowoczesności wielość poglądów, ale o to, co amerykański filozof Max Hocutt określił jako „marksistowską melodię ujednolicania, tyle że graną w innej tonacji i na innych instrumentach.” Istotę „multikulturalizmu” stanowi dogmat o tym, że nikt nie może zrozumieć osoby innej płci, innej przynależności etnicznej, innej religii, innej seksualnej orientacji etc. – i dlatego nie wolno mu oceniać i osądzać tych osób i ich zachowania. Istnieje zasadnicza wrogość pomiędzy wszystkimi „Różnymi”. Cała ta koncepcja jest marksizmem w czystej postaci, tyle że z innymi „klasami” i inną „nienawiścią klasową”.

Jeśli państwo polityzuje moralność, transformując reguły prywatnej etyki w normy prawne zapisane w kodeksie prawa karnego, swój łeb podnosi smok robespierre’owskiego terroru cnoty, a państwo staje się totalitarne. Dzisiaj wschodzi smoczy posiew rozrzucany z Brukseli, w całej Europie rośnie totalitarna moralno-ideologiczna dyktatura, z aplauzem witana przez media. Ostrzegał przed nią były dyrektor Instytutu Maxa Plancka Ernst Joachim Mestmäcker wskazując na to, że „wspólnota wartości różni się zasadniczo od wspólnoty prawa”. „Większość społeczeństwa może” – pisał Mestmäcker – „uważać za bardzo pożądane, aby pewne wartości były szanowane i wcielane w życie, ale w wolnym społeczeństwie nie dają się one- w przeciwieństwie do obowiązków prawnych – wymusić. (…) Tam gdzie właściwą świadomość, zwłaszcza świadomość wartości, ustanawia się jako powszechnie obowiązującą, tam poddanemu pozostaje jedyny wybór: zaakceptować ją albo wyemigrować.

Szaleństwo „antydyskryminacji” nie tylko pozbawia obywateli wolności, lecz jest dla nich także ogromnym finansowym ciężarem. Już choćby narzucone towarzystwom ubezpieczeniowym równe premie dla mężczyzn i kobiet, przy których rozerwany zostaje związek pomiędzy premiami a indywidualnymi ryzykami, pochłonie miliardowe sumy. W miarę postępującej polityzacji życia prywatnego oraz ewolucji społeczeństwa cywilnego – i tak już dość zaawansowanej – w kierunku społeczeństwa procesów cywilnych, odszkodowania, zadośćuczynienia, ugody etc. kosztować będą astronomiczne sumy, szczególnie jeśli uda się pewnym grupom nacisku przeforsować w Europie – podobnie jak w USA – prawną możliwość składania pozwów zbiorowych. Byłby to smakowity kąsek dla związkowych bonzów i funkcjonariuszy różnych organizacji, którzy mogliby masowo wciągać do swoich szeregów kandydatów do „dyskryminacji”, a ci – z ich pomocą – pozywaliby przedsiębiorców i kasowali milionowe odszkodowania.

Przez dłuższy czas „soft-socjaliści” Europy i duchowi podpalacze rewolucji kulturalnej 1968 roku koncentrowali się na burzeniu norm „mieszczańskiej” moralności. Dokonali swojego niszczycielskiego dzieła. Teraz przystępują do ustanowienia własnego „moralnego kodeksu”, określającego, co wolno, a czego nie wolno robić, mówić i pisać. A czego możemy się spodziewać po „nowej moralności”, to pokazuje choćby zasada „neutralności płciowej” – przykład kompletnej ideologicznej aberracji. Na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung” napisał Joachin Jahn, że funkcjonariusze Unii Europejskiej w jakimś pedagogicznym amoku chcą wychowywać narody Europy. Według Jahna jest to „kolejny element zakrojonego na szeroką skalę programu reedukacji”, którego celem jest wtłoczenie ludzi w szablony „politycznej poprawności”.

Obecna Unia Europejska, w której polityzuje się życie prywatne, eliminuje wolność umów, niszczy autonomię osoby ludzkiej, glajchszaltuje i ujednolica prawo, zmierza prostą drogą do moralno-ideologicznej dyktatury o totalitarnym odcieniu. Zanika w niej konkurencja koncepcji politycznych i idei, zaś jej organizm dotyka centralistyczny paraliż. A to oznacza wyrok śmierci dla każdego społeczeństwa. Unia Europejska, wysławiana na wszystkie sposoby Europa brukselskich inżynierów socjalnych, zamienia się duchowy, ideowy, prawny cmentarz dla swoich mieszkańców. Każdy, kto chce temu monstrum wejść do legowiska, ten nie wie co czyni.

Roland Baader

Przeł. Tomasz Gabiś

Źródło: „Schweizerzeit”, 2004 nr 20.

Za: Tomasz Gabiś blog (03.18.11) | http://www.tomaszgabis.pl/?p=519

Skip to content