Arabskie dyktatury są koncesjonowane przez Stany Zjednoczone, więc pośrednio przez Izrael. Dziś Izrael jest w strachu. Wicepremier Izraela Sylvan Shalom już zaraz po obalaniu dyktatora Tunezji powiedział, że choć demokratyzacja tego małego kraju nie stanowi bezpośredniego zagrożenia dla państwa żydowskiego, demokratyczna rewolucja może przenieść się bliżej i wtedy „może zdestabilizować nasz system”. To właśnie Izrael, przy pomocy Stanów Zjednoczonych robił wszystko, by arabskie dyktatury trwały jak najdłużej – to był ów „system” regionalnego wpływu, który zapewniał Izraelowi spokój.
Stany Zjednoczone utrzymują reżim Mubaraka już bardzo długo, przesyłając mu miliardy bezzwrotnych dolarów rocznie. Finansując systemy powszechnej represji trzymano całe narody za twarz, by zapewnić Izraelowi królowanie w całym regionie. Można się spodziewać, że Amerykanie nie popełnią takiego błędu jak w Tunezji, zrobią wszystko, by utrzymać Mubaraka przy władzy, lub znajdą odpowiednie zastępstwo – takie, które uspokoi tłum, a jednocześnie nie dopuści do arabskiej solidarności.
Izrael doskonale wie, że spokojne istnienie, dalszą okupację ziem palestyńskich i ich kolonizację może mu zapewnić tylko „stabilizacja” w okolicznych krajach arabskich, czyli krwawe dyktatury, jak do tej pory. Niestety, dotychczasowe reżimy lekceważyły własne opinie publiczne aż do absurdu. Np. dlaczego wakacje w Tunezji i Egipcie były tak śmieszne tanie? Bo pracownicy nie mieli żadnych praw. Przemysł turystyczny nie służył narodom, nie finansował niczego, oprócz rządzącej oligarchii.
Oczywiście nawet gdyby Egipt odzyskał niepodległość i demokrację to jeszcze nie znaczy, że Izrael ma się czego bać. Jego przewaga w uzbrojeniu, technologii i organizacji jest miażdżąca. Ale to jednak wyraźnie postawiłoby pod znakiem zapytania przyszłość państwa żydowskiego. Niewykluczone, że jedynym sposobem przetrwania byłaby rezygnacja z polityki apartheidu, zaboru i okupacji, a to byłoby bardzo bolesne.
Jerzy Szygiel