Aktualizacja strony została wstrzymana

Źycie bojownika – Tomasz Terlikowski

Fascynujące wprowadzenie w życie i duchowość arcybiskupa Marcela Lefebvre’a odbiera nadzieję na widzialną jedność. Tak najkrócej podsumować można książkę „Marcel Lefebvre. Źycie” pióra biskupa Bernarda Tissier de Mallerais.

Monumentalne dzieło przedstawiające sylwetkę arcybiskupa Lefebvre’a wciąga, jak najlepsza powieść. I nie ma się czemu dziwić życie arcybiskupa było pełne zaskakujących wydarzeń, sporów, w które wkraczał, ale także nieoczekiwanych zwrotów akcji. Ten chłopak wywodzący się z rodziny przemysłowca chciał być księdzem parafialnym, spokojnym proboszczem, który prowadzi życie swojej parafii, ale został misjonarzem w Zgromadzeniu Ojców Ducha Świętego (podobnie jak jego starszy brat, siostry zaś zostały jedna duchaczką, a druga karmelitanką).

Przełożeni od razu rzucili go na placówkę seminaryjną, choć sam młody wówczas ks. Lefebvre był przekonany, że temu nie podoła. Później były kolejne placówki w Gabonie, krótki pobyt w Europie i powrót do Afryki, ale tym razem do Dakaru (Senegal), gdzie młody duchowny został biskupem, a z czasem wizytatorem apostolskim. Po drodze są wojny, spory polityczne czy eklezjalne, o których rzadko się już pamięta, a jeśli to wyłącznie w sposób nakreślony przez tych, którzy je wygrali. Biskup Tissier de Mallerais przedstawia zaś często opinie drugiej strony, pokazując, że przyjmowane przez nas racje zwycięzców wcale nie zawsze są jednoznaczne.

Przede wszystkim misje

Obraz ojca, biskupa i arcybiskupa Lefebvre’a jaki wyłania się z tych stron opowieści, daleki jest od propagandowego, czarnego wizerunku, jaki często przedstawiają media, także te katolickie. Lefebvre jest otwartym, dynamicznym duszpasterzem, który ufa swoim współpracownikom, angażuje się w ich sprawy, a przede wszystkim ciężko pracuje. Daleko mu także do jakiegoś tępego integryzmu, który zainteresowany jest jedynie europeizacją Afryki czy ślepym zachowywaniem rubryk.

Jak wynika z biografii arcybiskup opowiadał się za spokojną i przemyślaną afrykanizacją kultu Bożego. „W przedmowie, napisanej w 1956 roku, do zbiorowego dzieła „Des prêtres noirs s’interrogent” (Afrykańscy księża zadają sobie pytania) arcybiskup Lefebvre był przychylny częściowej afrykanizacji liturgii. Przyznał, że nie ma «żadnego obowiązku zachowania europejskich melodii», i że na tym polu jest do «wykonania pewna praca we wszystkich językach i z wykorzystanie muzyki lokalnej»”- przekonuje biskup Bernard Tissier de Mallerais. A dalej wskazuje, że arcybiskup zgadzał się na pewne formy tańców, a nawet na przebadanie lokalnych tradycji pod kątem ich wprowadzenia do obrzędów ślubnych.

To otwarcie, co trzeba bardzo wyraźnie podkreślić, nie oznaczało jednak ślepej akceptacji. Arcybiskup Dakaru  był bowiem przekonany, że nie można pozwolić, by w ramach afrykanizacji utracona została choć cząstka prawdy zawartej w liturgii. To stąd brał się późniejszy sprzeciw wobec wprowadzenia języków narodowych czy ślepej reformy liturgicznej. Nie ma też, co ukrywać, że podobne argumenty stały za ostrożnością arcybiskupa w kwestii błyskawicznej afrykanizacji hierarchii (arcybiskup nie był jej przeciwny, ale wzywał do umiarkowania).

Służyć Kościołowi

Gdy jednak Pius XII takie decyzje podjął, arcybiskup Lefebvre się im podporządkował i wytrwale szukał odpowiednich kandydatów na stanowiska biskupów. Po „przyspieszeniu” Jana XXIII sam zrezygnował ze stanowiska arcybiskupa Dakaru i przyjął zwierzchnictwo nad niewielką, zapomnianą diecezją w Tulle. I to w zasadzie bez sprzeciwu, całkowicie podporządkowując się – wiele wskazuje na to, że niesprawiedliwym – Ojca świętego. Krótko potem został wybrany zwierzchnikiem generalnym Zgromadzenia Misjonarzy Ducha Świętego. Tam próbował poświęcić się odrodzeniu życia zakonnego i seminaryjnego, co mu się – jak sam przyznawał – nie udało, z powodu oporu duchaczy.

Jednocześnie zaangażował się w Sobór Watykański II, gdzie reprezentował opcję konserwatywną (a w wielu kwestiach zwyczajnie ortodoksyjną) przeciwną radykalnym zmianom. Te strony książki biskupa Tissier de Mallerais są zresztą szczególnie ciekawe, dla kogoś, kto Sobór Watykański II zna głównie z opracowań zwolenników „ducha Soboru”. Tu dochodzi do głosu inna perspektywa, pozwalająca lepiej zrozumieć skomplikowaną sytuację konserwatystów, a także brak pewnych decyzji, które wydawałyby się oczywiste. Paradoksalnie jednak strony te (być może wbrew intencjom autora) wcale nie muszą odpychać od Soboru, a jedynie lepiej zrozumieć, skąd bierze się późniejszy „duch Soboru”, który z samym Soborem niewiele ma wspólnego.

Arcybiskup Lefebvre już wtedy był niechętnie nastawiony do soborowych przemian, jednak robił wszystko, by ich zakres ograniczyć i by bronić Tradycji Kościoła. I nie ma co ukrywać, że już wtedy spotykał się z niechęcią, tak części własnych współbraci zakonnych, jak i innych biskupów. Jego biografia uświadamia jednak z całą mocą, że przyczyną takiej postawy nie był ciasny konserwatyzm (co często mu się zarzuca), ale umiłowanie Prawdy i Kościoła. Dzięki takiej jego (i innych biskupów) postawie udało się lepiej zdefiniować wiele soborowych tekstów.

W walce z „duchem” Soboru

Sprzeciw wobec pewnych sformułowań, dokumentów, a wreszcie całego Soboru narastał (i świetnie oddaje to biografia, która nie próbuje mitologizować oporu) w arcybiskupie Lefebvrze wraz z wprowadzaniem dekretów w życie. Widząc, jak rozpadają się seminaria, jak zakazuje się starej liturgii, jak odchodzą zakonnicy i kapłani, jak zaczyna brakować powołań arcybiskup nie potrafił być obojętny. I stopniowo uznał, że odpowiedzialność za to ponoszą nie tyle nieodpowiedzialni komentatorzy czy zmieniająca się cywilizacja, ile sam Sobór, a także papieże Paweł VI i Jan Paweł II.

I tu trzeba się z nim nie zgodzić. To nie Sobór zapoczątkował bowiem kryzys w Kościele. Nie dokumenty soborowe doprowadziły do upadku. Przyczyny były inne, i w znacznej mierze pozostające poza Kościołem. Tylko swoisty zbieg okoliczności sprawił, że tuż po zakończeniu soboru rozpoczęła się gigantyczna rewolucja seksualna, która zmiotła stare społeczeństwa. I wiele wskazuje na to, że gdyby Kościół nie przygotował się na taką rewolucję (może nieświadomie), to kryzys byłby podobny, tyle że nie mielibyśmy broni, by na niego odpowiedzieć. Nie byłoby zatem dzisiejszego odradzania wiary wśród młodzieży, nie byłoby ogromnego ruchu ewangelizacyjnego. A puste seminaria i odchodzący księża, a także cicha schizma w dziedzinie ludzkiej seksualności i tak dopadła by Kościół.

Arcybiskup Lefebvre był jednak innego zdania. W centrum walącego się świata trudno się zresztą dywaguje). I zdecydował się wyruszyć na bój o prawdziwe kapłaństwo i prawdziwą mszę. Stworzył seminarium, potem Bractwo i w nieustannym sporze, a niekiedy próbach dialogu z Episkopatem doprowadził do powstania wielkiego dzieła wierności Tradycji. Te spory, wahania, poszukiwania odpowiednich słów i definicji, przy pełnej świadomości tego, co działo się wówczas we francuskim czy szwajcarskim Kościele – budzą zresztą sympatię dla osamotnionego bojownika, który próbuje zachować to, co uważa za najważniejsze w kapłaństwie i Kościele.

Kolejne przekraczane mosty

Ta sympatia jest jednak ograniczana radykalizującym się przesłaniem arcybiskupa. Kolejne karty książki (czyli także kolejne miesiące i lata życia arcybiskupa) są bowiem przepełnione coraz większym radykalizmem. Hierarcha odrzuca najpierw pewne interpretacje soboru, a z czasem cały Sobór. Podobnie jest  nową mszą. Zaczyna od jej kontestacji, by dojść do zakazu uczestnictwa w niej. Początkowo okazuje ogromny szacunek papieżowi i wstrzymuje się od oceniania go, ale z czasem ociera się (choć nigdy tej granicy nie przekracza) o sedewakantyzm i uznanie, że tron papieski jest pusty, bowiem zasiada na nim heretyk.

Droga ta doprowadza arcybiskupa do święcenia najpierw księży, bez odpowiedniej jurysdykcji (przez co zaciąga pierwsze kary), a potem do wyświęcenia biskupów bez delegacji papieskiej, co doprowadza do ekskomuniki. I choć w książce znajdujemy wyjaśnienie tej decyzji (trudno się temu dziwić, skoro jej autorem jest jeden z czterech wyświęconych wówczas biskupów), to trudno uznać ją za przekonującą, jeśli uznaje się Sobór Watykański za ważny, nową mszę świętą za ważną a Pawła VI, Jana Pawła II i Benedykta XVI za prawdziwych papieży.

Realnie o widzialnej jedności

Problemem jest tu zatem już nie tyle kwestia starej mszy, być może błędnych decyzji w sprawie zakazu starego rytu czy szerzącego się kryzysu, ile kwestia ważności Soboru i Magisterium posoborowych papieży. Arcybiskup, a także autor omawianej książki, wyraźnie uznają, że – jako sprzeczne z Tradycją – to nauczanie nie może być uznane. Hermeneutyka ciągłości zaś, którą zaproponował Benedykt XVI, wcale nie jest odpowiedzią na ten problem, bowiem zakłada ona ważność Magisterium posoborowego, i konieczność jego intepreracji w duchu ciągłości, a nie zerwania. Benedykt XVI więc zamiast przywracać (najlepiej jednym aktem) starą mszę i uznawać nieważność nowej, proponuje reformę reformy.

Propozycja taka, dla kogoś, kto odrzuca ważność decyzji papieskich, kto widzi w Janie Pawle II niebezpiecznego heretyka, a w Soborze źródło kryzysu jest zaś dalece niewystarczająca. Wyjściem byłoby tylko uznanie błedów, posypanie głów papieskich popiołem i powrót do „prawdziwej wiary” przez Stolicę Apostolską. Uwolnienie mszy, przywracanie wielu zwyczajów, konserwatywny zwrot w teologii, to zaś tylko próba stworzenia dla Tradycji Kościoła w Kościele, by spokojnie móc ją spętać. Na to zaś zgody arcybiskupa (a także wielu z jego duchowych synów) nie było.

I nic nie wskazuje na to, by taka zgoda mogła się pojawić. Dlatego, choć dobrze się stało, że Benedykt XVI zdjął ekskomuniki z biskupów Bractwa Kapłańskiego świętego Piusa X, to trzeba mieć świadomość, że jest to tylko pierwszy krok na długiej i trudnej drodze do widzialnej i pełnej komunii, a także uregulowania sytuacji Bractwa w ramach Kościoła. Drogi, która wcale nie musi zakończyć się sukcesem.

Lektura biografii arcybiskupa Marcela Lefebvre,a choć nie daje łatwej nadziei, to równocześnie rozbudza głów takiej pełnej komunii. Nie ulega bowiem wątpliwości, że kapłani tak mocno ogarnięci pasją Prawdy, tak wiele dla niej ryzykujący, a jednocześnie nie obawiający się walki ze światem są Kościołowi niezbędnie potrzebni. I nie można się zgodzić z tym, by pozostawali oni na kanonicznym marginesie.

Tomasz P. Terlikowski

Za: Fronda.pl | http://fronda.pl/news/czytaj/terlikowski_zycie_bojownika | Terlikowski: Życie bojownika

Skip to content