Aktualizacja strony została wstrzymana

Pesymistyczny optymizm – Stanisław Michalkiewicz

Jeszcze nie przebrzmiały echa jęku zawodu, jaki rozległ się po całej Polsce, gdy na nowego prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej został wybrany Grzegorz Lato. Wydaje się, że siły Dobra wiązały swoje nadzieje z kandydaturą Zbigniewa Bońka, ale siły Zła postawiły na swoim, wybierając Grzegorza Latę. Drugie w kolejności miejsce uzyskał kolejny kandydat sił Zła, pan Kręcina, natomiast Dobro znalazło się na miejscu ostatnim. Okazało się, że nawet uruchomienie przez rząd premiera Tuska wszystkich Mocy w postaci niezawisłej policji, prokuratury, skarbówki i sądów, nie potrafiło sił Zła skłonić do ustępstw. Więc kiedy tak po całej Polsce snuły się echa jęków zawodu, w Ameryce wybory prezydenckie wygrał Barack Hussein Obama. Od tego momentu nikt już nie ma głowy do wydawania z siebie jęków zawodu, bo wszyscy rzucili się do wróżenia z fusów, co też wygrana Baracka Husseina Obamy przyniesie Polsce i Polakom.

Nie jest to zadanie łatwe, bo Barack Hussein Obama wprawdzie zapowiadał „wielkie zmiany”, ale starannie unikał konkretów, toteż wiadomo tylko, że będą one „wielkie”. Czy jednak na lepsze, czy na gorsze? Jeśli na lepsze, to niech będą jak największe, ale jeśli na gorsze, to lepiej, żeby były jak najmniejsze, albo nawet – by nie było ich wcale. Pesymiści, których u nas przecież nie brakuje, twierdzą nawet, że nawet zmiany na lepsze powinny być minimalne, bo Lepsze jest wrogiem Dobrego, a skądinąd wiadomo, że jeśli tylko coś może pójść źle, to na pewno tak właśnie pójdzie. Wygląda na to, że „wielkie zmiany” zapowiadane przez Baracka Husseina Obamę mogą już wkrótce odbić się nam czkawką – chyba, że sam prezydent-elekt nie traktował swoich deklaracji serio, a tylko tak mówił, raz – żeby podtrzymać tak zwany dialog społeczny, a dwa – żeby było ładniej. Wiadomo przecież, że politycy pragnący objąć władzę opowiadają niestworzone rzeczy, albo, dajmy na to, jak będą wszystkim przychylać nieba, albo – jak będą dusić ludzi gołymi rękoma. Współczesna publiczność, przyzwyczajona przez przemysł rozrywkowy do takich widowisk, świetnie się bawi, ale niekoniecznie bierze te wszystkie opowieści na serio nawet podczas głosowania, traktując tak zwany akt wyborczy jako kulminację spektaklu, swego rodzaju burzliwe finale.

Tak pocieszają się pesymiści („my jesteśmy pesymiści, naszym hasłem dąb bez liści; źle było, źle będzie w Polsce zawsze i wszędzie, oprócz nas wszyscy są w błędzie”), zwracając uwagę, że wśród nielicznych, zapowiadanych przez Baracka Husseina Obamę konkretów, wszystkie – z powszechnymi „bezpłatnymi” ubezpieczeniami zdrowotnymi na czele – mają charakter socjalistyczny. A budowa socjalizmu, jak poucza nas doświadczenie sowieckie, jest bardzo kosztowna i w końcu prowadzi do bankructwa. Stany Zjednoczone nie wydają się immunizowane na taka przypadłość, więc co będzie, kiedy na skutek socjalistycznych eksperymentów prezydenta Baracka Husseina Obamy amerykańskiemu rządowi zacznie brakować pieniędzy? Może wtedy zacząć poszukiwać ich w innych państwach, zwłaszcza zamieszkałych przez narody słabsze lub głupsze. Zatem nadzieja w tym, że Barack Hussein Obama wprawdzie zapowiadał „wielkie zmiany”, ale będzie tak jak zawsze, czyli bez większych zmian. Kto wie, czy nie mają racji, bo człowiek bądź co bądź tak doświadczony w polityce, jak etiopski cesarz Hajle Selasje, zirytowany molestowaniem ze strony Oriany Fallaci powiedział jej, że „na świecie nigdy nie dzieje się nic nowego”.

Spróbujmy odnieść to do Stanów Zjednoczonych. Czy, dajmy na to, pod przewodnictwem Baracka Husseina Obamy zdecydowałyby się na ogłoszenie desinteressement w konflikcie Izraela z krajami arabskimi? Taka zmiana należałaby niewątpliwie do kategorii „wielkich”, ale nawet najwięksi zwolennicy Baracka Husseina Obamy nie wyobrażają sobie jej nawet w gorączce. A skoro tu nie będzie żadnej zmiany i popieranie Izraela nadal będzie priorytetem polityki amerykańskiej, to znaczy, że po staremu ogon będzie wywijał psem, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Dlatego optymiści, których u nas jest wprawdzie trochę mniej niż pesymistów, ale też się trafiają, twierdzą stanowczo, że na żadne „wielkie zmiany” Barackowi Husseinowi Obamie starsi i mądrzejsi zwyczajnie nie pozwolą. Jak widzimy, różnica między pesymistami a optymistami sprowadza się do tego, że kiedy pesymista powiada: już gorzej być nie może – optymista twierdzi pogodnie, że może, może!

Wybór Baracka Husseina Obamy na prezydenta USA przyćmił trochę nawet konflikt między premierem Tuskiem i prezydentem Kaczyńskim. Ponieważ premier ustąpił panu prezydentowi w sprawie wyjazdu na kolejny szczyt do Brukseli, pan prezydent pojedzie tam sam, ale rząd liczy, że przedstawi jego, czyli rządu stanowisko zarówno w sprawie przyjęcia przez Polskę euro, jak i w sprawie ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego. Przyjęcia euro rząd pragnąłby subitissimo, chociaż, prawdę mówiąc, nie bardzo wiadomo dlaczego. Oto bowiem gospodarka w strefie euro pogrąża się w stagnacji, a kto wie, czy nie pogrąży się w recesji, podczas gdy nasza – ani w tym, ani w tym, bo – jak zgodnie twierdzi rząd i prezydent – oparta jest na solidnych fundamentach. Dlaczego w tej sytuacji przyłączać Polskę do strefy euro i to „jak najszybciej”? Bóg jeden wie i najwyraźniej rację miał kanclerz Oxenstierna, gdy mówił, że „małą mądrością rządzony jest ten świat”. Kto wie, czy nie miał przy tym na myśli Polski, która istnieje jakby na przekór swoim kolejnym rządom. Mogłyby one powiedzieć to samo, co Napoleonowi odpowiedział kardynał Herkules Consalvi. Na pełną irytacji groźbę cesarza Francuzów: „alors, je detruirai L’Eglise Romaine!” (- A więc zniszczę Kościół rzymski!) odpowiedział spokojnie: „Sire, nous y ferrons depuis dix-huit siecles, sans y parvenir” (- Panie, my robimy to już od osiemnastu wieków, i wciąż bez rezultatu.).

Jeszcze zabawniejszy scenariusz przygotował dla prezydenta Kaczyńskiego rząd premiera Tuska w sprawie Traktatu Lizbońskiego. Prezydent miałby wygłosić płomienny apel do wszystkich państw, które dotychczas nie ratyfikowały tego traktatu, by uczyniły to jak najszybciej. Krótko mówiąc rząd chciałby zmusic prezydenta Kaczyńskiego do zademonstrowania wobec brukselskiego szczytu tak zwanego dysonansu poznawczego, bo wiadomo powszechnie, że również prezydent Kaczyński Traktatu Lizbońskiego ratyfikować nie chce.

Jak widzimy, rzad premiera Tuska urządza psoty prezydentowi własnego państwa, podczas gdy wobec unijnych komisarzy składa się jak scyzoryk. Własnie komisarz UE do spraw konkurencji, pani Nellie Kroes rozporządziła, że rząd ma do końca czerwca przyszłego roku sprzedać majątek trwały stoczni w Szczecinie i Gdyni na otwartych przetargach. Minister gospodarki pan Grad uznał to za wielki sukces Polski i złożył deklarację, że „uczyni wszystko”, żeby było dobrze. Jest to obietnica podobna do zapewnień Baracka Husseina Obamy, że zmiany będą „wielkie”, ale oczywiście żadnych konkretów. Zatem w czynie społecznym proponuję ministrowi Gradowi, żeby już teraz stocznie przekształcić w banki. Jak wiadomo, w odróżnieniu od stoczni, mogą one korzystać z pomocy publicznej bez żadnych ograniczeń i pani Kroes nie ośmieli się nawet pisnąć, bo starsi i mądrzejsi zaraz by przypomnieli, skąd wyrastają jej nogi. W ten sposób i rząd miałby troche wytchnienia od protestów związkowców, a przy okazji podreperowalibyśmy sobie poczucie godności narodowej. Jak już ma być goło, to niech przynajmniej będzie wesoło!

Stanisław Michalkiewicz
Komentarz  ·  tygodnik „Goniec” (Toronto)  ·  2008-11-09  |  www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).


Za: michalkiewicz.pl


Skip to content