Długo mnie przekonywał dr Jarosław Flis swoimi tezami o „Poszukiwaniu zaginionej ćwiartki”, aż prawie przekonał. Zgoda – wybory samorządowe nie zostały sfałszowane. Wybory samorządowe sfałszowały się same.
Wybory sfałszowały się same, a przejawem tego fałszu jest ponad 3 miliony nieważnych głosów, w tym prawie dwa miliony nieważnych głosów, oddanych w wyborach do sejmików województw.
Co ciekawe wybory sfałszowały się nierówno – w Warszawie i innych dużych miastach sfałszowały się na około na 3-4 procent głosów nieważnych, a na tak zwanej prowincji na 15-20 procent.
Ludzie szli do lokali wyborczych przez śniegi, zawieje, wicher wiał im w oczy, docierali do lokalu wyborczego, a tam – ciach! – milionami wrzucali do urny nieważne głosy.
Gdyby wybory samorządowe nie sfałszowały się same, ich wynik mógłby być zasadniczo inny. Gdyby nie 19 procent nieważnych głosów w okręgu płockim, PSL mógłby tam dostać nie skromne 49 procent, ale 69 procent głosów i w Sejmiku Mazowieckim rządziłoby samodzielnie, bez pomocy Platformy.
Trzeba coś zrobić, żeby wybory przestały się samofałszować. Dość tego wypaczania demokracji.
Dziś na konferencji prasowej PiS przedstawię propozycje do procedowanego aktualnie w Senacie kodeksu wyborczego, uchwalonego już przez Sejm.
Po pierwsze – lokal wyborczy. Obecnie jest on przygotowany do głosowania jak w PRL-u – bez skreśleń. Pulpit za kotarą trzydzieści centymetrów kwadratowych, a karta do głosowania w wyborach do sejmiku – płachta na półtora metra. Nie da się jej rozłożyć, ani przeczytać, trzeba w powietrzu skreślać. Kartki fruwają, spadają na podłogę, okulary gdzieś zawieruszyły, długopis przerywa… – a, cholera tam, nie głosuję! Tak pomyślał niejeden wkurzony wyborca i wrzucił do urny białą kartkę.
W lokalu wyborczym musi być za kotarą taki stół, żeby kartki swobodnie rozłożyć, przeczytać, zastanowić się – i skreślić.
Po drugie – liczenie głosów musi być obserwowane z zewnątrz, bo cuda się dzieją przy tym liczeniu. Znam przypadek, że po podliczeniu głosów cudownie odnalazła się dodatkowa paczka dla jednego z kandydatów. Albo ją ktoś ukrył, albo dorzucił, tak źle i tak niedobrze.
Sugeruję, żeby liczenie głosów w komisjach obwodowych było obowiązkowo nadzorowane przez obserwatorów Państwowej Komisji Wyborczej, a byliby tymi obserwatorami sędziowie, prokuratorzy, radcowie prawni, adwokaci i notariusze, czyli prawnicy. Byłaby mniejsza śmiałość do kombinowania w ich obecności.
Po trzecie – obwodowe komisje wyborcze nie powinny być powoływane przez wójta, najczęściej spośród podległych mu pracowników. Zależni od wójta i przez niego powołani ludzie liczą temu wójtowi głosy, a od wyników tego liczenia zależy nie tylko wójtowa, ale również ich posada. To i liczą, tak, żeby było dobrze.
Sugeruję, żeby członków obwodowych komisji wyborczych powoływali prezesi sądów rejonowych, co jest dalszym krokiem w stronę poddania wyborów nadzorowi sędziów.
I po czwarte – koniec z wynoszeniem kart poza lokale wyborcze. To jest podobno świetna metoda fałszerstwa – gość wynosi kartę, dostaje butelkę wódki, a następny umówiony delikwent kartkę tę odpowiednio zakreśloną wrzuca do urny wraz z własną. Jest dzięki temu pewność głosu. Policja próbowała to ponoć ścigać, ale co z tego – wolno mieć kartę wyborczą, wolno zabrać ją sobie do kolekcji.
Postuluje, żeby nie było wolno, żeby takie wynoszenie było uznane za przestępstwo.
Składam te propozycje z takim przesłaniem, że w demokracji wybory powinny być jak żona cezara – poza wszelkim podejrzeniem.
Janusz Wojciechowski