Aktualizacja strony została wstrzymana

Co tam panie w Ameryce? – Maciej Eckardt

Niespecjalnie ekscytowałem się wyborami w USA. Z prostego powodu – od czasów Reagana żaden kandydat nie przykuł mojego zainteresowania na tyle mocno, by wzbudzić we mnie sympatię. Wybory wygrał zgodnie z przewidywaniami Barack Obama. Na jego sukces przez dwie kadencje uparcie pracował George Bush, który – co tu dużo pisać – republikańskim orłem nie był. Obamie sprzyjał również Mc Caine, który – z całym szacunkiem dla niego – przypominał raczej robota kuchennego przed recyklingiem, aniżeli pewnego siebie kowboja, który mógłby uwieść amerykańską prowincję, która dotychczas przesądzała o sukcesie republikanów.

Nie pomogło też liczenie na to, że bali wyborcy odkładając na bok poprawność polityczną, przesądzą o porażce czarnego kandydata już przy samej urnie. Białym Obama wcale nie przeszkadzał. Mamy zatem pierwszego w historii czarnoskórego prezydenta USA, który poprowadził demokratów do zwycięstwa także w kongresie i senacie. To zwycięstwo oznacza, że w Ameryce kończy się era neokonserwatyzmu, a nadchodzi era zdecydowanie liberalna społecznie, z tradycyjnymi już znakami rozpoznawczymi w postaci tolerancjonizmu, aborcji czy „małżeństw” homoseksualnych. Tęczowa międzynarodoówka właśnie zaciera ręce.

Lewicowy prezydent USA to dla Polski problem i poważne perturbacje. Dotychczasowa polityka serwilizmu, bezrefleksyjnego angażowania się w konflikty międzynarodowe made in USA bez wymiernego, ekonomicznego i politycznego efektu, zostawia nas z tak zwaną ręką w nocniku. Ma zatem polska dyplomacja niezwykle trudne zadanie, ale i okazję, by na nowo zdefiniować nasze relacje z USA, których zażyłość wyraźnie teraz opadnie. Zadanie trudne także dlatego, że konflikt na linii prezydent – premier skutecznie naszą politykę międzynarodową dezorganizuje, by nie rzec kompromituje.

Zwycięstwo Obamy oznacza, że dla USA Polska stanie się krajem jeszcze bardziej peryferyjnym, istotnym wprawdzie militarnie, ale politycznie marginalnym i niestety  uciążliwym. Nasz permanentny konflikt z Rosją i brak jednoznacznie zdefiniowanej polityki w sprawie Unii Europejskiej, a także „zadyma” wywołana w Gruzji przez Lecha Kaczyńskiego, która poza wzmocnieniem Rosji nic nam nie dała, stawiają nas na arenie międzynarodowej w roli małego Dyzia, który z wystającą procą z przykrótkich portek, co rusz stara się wywoływać burdy na podwórku, na dodatek nie swoim.

Trzeba stwierdzić wyraźnie – zapłacimy rachunek za dotychczasowe żyrowanie neokonserwatywnych pomysłów wojennych i tylko od zmyślności naszej dyplomacji zależy, czy jego cena nie będzie za wysoka. Obawiam się, że Polska znalazła się w dyplomatycznej próżni, ponad którą doskonałe stosunki zadzierzgać będą Rosja-UE i USA-UE, bo taki wydaje się najbardziej logiczny scenariusz. Dokona się to w atmosferze konieczności  ustalenia nowego światowego porządku finansowego, rewizji metod walki z terroryzmem czy ograniczania tzw. efektu cieplarnianego. Wybór Obamy znacznie to ułatwi.

A my? A my na moment wczujmy się w myśli Baracka Obamy i zadajmy sobie jedno pytanie – Polska. Co nam podpowiada wyobraźnia? Ano właśnie.

Maciej Eckardt


Za: eckardt.pl


Skip to content