Aktualizacja strony została wstrzymana

Jak umierano. Świadectwa nawrócenia – Ewa Polak-Pałkiewicz

Polska musi się nawrócić, bo stoi na progu śmierci. Tak jak nawracali się ci, którzy nie mieli już żadnych obowiązków, miłości, namiętności, pokus, bo za chwilę mieli stanąć przed Bożym obliczem

Śmierć kogoś kochanego może być wspomnieniem radosnym. Odchodzenie z tego świata osób wierzących nie musi i nie powinno rodzić rozpaczy. W polskich rodzinach od wieków przechowywano wspomnienia śmierci najbliższych. Ten pietyzm wyrażał prawdziwą katolicką kulturę. Moment śmierci ojców i matek czy ukochanych władców był traktowany jako najważniejszy przekaz od nich – roztrząsany potem wielokrotnie w szczegółach, a jednocześnie jako świadectwo dobroci Boga.

„Prababka Paulina Rusiecka umarła na raka późną jesienią 1909 roku” – wspomina Anna Saryusz-Zaleska. „Gościliśmy wtedy z rodzicami w Pieniążkowej, Władzio, Teklusia i ja… Przypominam sobie ten żałobny dzień, choć miałam dopiero dwa lata… Obrywamy płatki z kwiatów, po czym wkładamy je do ozdobnych koszyczków. Prowadzą nas za rękę do pokoju prababuni. Leży nieruchomo na wysoko spiętrzonych poduszkach. Wszyscy są poruszeni. Prababka błogosławi nas, dzieci. Cofamy się do drzwi. Wtedy wchodzi ksiądz z wiatykiem. Dorośli klęczą, tłumiąc łzy. Władzio ubrany w komeżkę dzwoni prawdziwym ministranckim dzwonkiem – z całą powagą swoich czterech lat. My, dziewczynki, sypiemy przed księdzem płatki kwiatów. Prababunia przyjmuje Komunię Świętą, po czym wyprowadzają nas znowu na werandę. I – od razu – niespodzianka. Co za radość! Wręczają nam prezent od prababci – każde z nas dostaje talię kart do pasjansa, wiedeńskich, ze znanej firmy Piatnika… Przez całe lata wspominać będę ten podarek ofiarowany in extremis…”.
Spowiedź i rozgrzeszenie, Bóg w Najświętszym Sakramencie, to gwarancja nadziei na życie wieczne. Obecność księdza jest pokrzepieniem, widzialnym znakiem służby Kościoła. Obecność bliskich mówi, że więź pokoleń nie jest formalnością, a czyny miłosierdzia wobec umierających są godnym pochwały świadectwem wiary w Chrystusa.

Odejścia heroiczne

Ludwik XIV w dniu swego odejścia był niczym żołnierz, który ma stanąć na posterunku. Zmienił formę mówienia o sobie. „Quand j’etais roi” („Kiedy byłem królem”) – mówił. Maria Czapska, siostra ocalonego z Katynia Józefa Czapskiego, przywołała w jednej z książek moment śmierci francuskiego monarchy. „W obecności najbliższej rodziny, dworzan i służby wysłuchał król mszy św., przyjął sakramenta, pożegnał wszystkich, dziękując i przepraszając za swoje winy. Widząc w lustrze u stóp łoża dwóch paziów we łzach: Dlaczego płaczecie? – spytał. – Czyście myśleli, że jestem nieśmiertelny? Ja co do tego nie miałem złudzeń, a zważywszy na mój wiek powinniście byli przygotować się, że mnie utracicie”. Opis tej śmierci, niejako osobiście celebrowanej przez odchodzącego króla, stał się swoistym wzorcem odejścia z tego świata, z pokorą wobec Boga.

Inny rodzaj heroizmu w obliczu śmierci ukazuje Beata Obertyńska. W jednym z sowieckich więzień w przepełnionej celi spotkała stojącą nad grobem staruszkę, Rosjankę. „Jedyny okaz dawnej inteligencji, z jakim się w tiurmach zetknęłam. Takiej delikatności, takiej dobroci, takiej słodyczy i takiej uczynności nie spotyka się często nawet w normalnych warunkach. Siwiutka jak gołąb, chuda, drobna, a schludna wyjątkowo, myślała tylko o tym, jak by której z nas usłużyć, co by której odstąpić, którą by nakryć swoim pledem, której by swój koc podścielić. Miałyśmy wrażenie, że chce nam nagrodzić choć w części to, co nas ze strony Rosji spotkało. (…) Siedzi za 'religijną propagandę’. Wie, że będzie skazana. Wie, że nie zobaczy już dzieci i wnuków. Wie, że nie przetrzyma więzienia. Nikogo jednak sobą nie zajmuje. Modli się, klęcząc, całymi nocami, wtulona w róg celi jak strzępek uczepionej tam pajęczyny”.
Oto przykład heroicznej wiary. Wiary w Boga, która niweczy lęk, ból, rozpacz i samotność.

Nawrócenia

O tym, że Oskar Wilde był pisarzem i że stał się symbolem dekadencji, wie prawie każde dziecko. O tym, że nawrócił się na katolicyzm przed śmiercią, nie wie prawie nikt. Takie rzeczy z jakiegoś powodu trzyma się w tajemnicy. Wilde, „który sam siebie ogłosił arcygrzesznikiem i archetypowym cynikiem, od dziecka odczuwał wyraźną słabość do katolicyzmu” – pisze jego biograf Joseph Pearce. Trzy tygodnie przed śmiercią wyznał: „Moje zepsucie moralne wynikło w dużej mierze z faktu, że ojciec nie pozwolił mi zostać katolikiem”. Wcześniej stwierdził, że „katolicyzm to jedyna religia, w której warto umierać”. Na dzień przed śmiercią jego przyjaciel zdecydował się sprowadzić do niego księdza pasjonistę. Otrzymał warunkowy chrzest, potem rozgrzeszenie i ostatnie namaszczenie. „I tak na łożu śmierci Wilde spełnił wreszcie proroctwo z własnego wiersza „Rzym nieoglądany”:

Stąd już do domu poszedłbym,
Pielgrzymka ma dobiegła końca.
Choć – zda się –
krwawy płomień słońca
Wskazuje tam, gdzie święty Rzym.

W Wielką Sobotę 2004 r. zmarł 47-letni poeta i pieśniarz Jacek Kaczmarski. Po wieloletniej walce z chorobą, ale nade wszystko po boju, który toczył jego niespokojny duch, to wyrywający się do Boga, to uciekający przed Nim. Świadectwem jego tęsknoty do Miłości i Prawdy są jego piosenki. Ale też wiele w nich ostrych słów potępienia polskiego katolicyzmu (potrafił napisać o Kmicicu: „wierny jest jak topór kata”). Źył pomiędzy fascynacją polskością i pokusą odrzucenia jej. Mawiał o sobie, że jest hedonistą. Na koniec pojednał się z Trójcą Świętą. W Wielki Piątek, dziesięć godzin przed śmiercią, przyjął sakrament chrztu świętego.

Wiele mówi się w tym roku o Fryderyku Chopinie. Niezwykle jednak mało, niemal nic o tym, że ten artysta, pogrążony za życia bez reszty w swojej twórczości i w absorbującym go swoimi sprawami „modnym świecie”, przed śmiercią się nawrócił. Przejmujące świadectwo przedstawił jego przyjaciel, ks. Aleksander Jełowicki, przełożony Misji Polskiej Zmartwychwstańców w Paryżu, w liście do Ksawery Grocholskiej.

„(…) Zawsze słodki i miły, i dowcipem wrzący, a czuły ponad miarę, zdawał się już mało należeć do ziemi. Ale, niestety, o Niebie nie myślał. Miał on niewielu dobrych przyjaciół, a złych, tj. bez wiary, bardzo wielu. (…) Pobożność, którą z łona matki Polki był wyssał, była mu już tylko rodzinnym wspomnieniem. A bezbożność towarzyszów i towarzyszek jego lat ostatnich wsiąkała coraz bardziej w chwytny umysł jego i na duszy jego jak chmura ołowiana osiadła zwątpieniem. I tylko już mocą wykwintnej przyzwoitości jego się stawało, że się nie naśmiewał głośno z rzeczy świętych, że jeszcze nie szydził. W takim to opłakanym stanie schwyciła go śmiertelna piersiowa choroba”.

Ksiądz Jełowicki, przyjaciel z lat dziecinnych, na wszelkie sposoby próbował nakłonić Chopina do przygotowania się na śmierć przez spowiedź sakramentalną. Chopin tłumaczył, że nie może przyjąć sakramentów, „bo już ich nie rozumiem po twojemu”. Ksiądz Jełowicki i współbracia nie ustawali w modlitwie za słabnącego w oczach kompozytora, podczas gdy drzwi jego pokoju zamykano przed księdzem. „Nazajutrz przypadł dzień św. Edwarda, patrona ukochanego brata mojego. Ofiarując za jego duszę Mszę świętą, tak prosiłem Boga: O Boże, litości! Jeżeli dusza brata mego Edwarda miłą jest Tobie, daj mi dzisiaj duszę Fryderyka! Więc ze zdwojoną troską szedłem do Chopina. Zastałem go u śniadania, do którego gdy mię prosił, ja rzekłem: 'Przyjacielu mój kochany, dziś są imieniny mego brata Edwarda. (…) W dzień mego brata daj mi wiązanie’. 'Dam ci, co zechcesz’, odpowiedział Chopin, a ja odrzekłem: 'Daj mi duszę twoją!’. 'Rozumiem cię, weź ją!’ – odpowiedział Chopin i usiadł na łóżku. Wtedy radość niewymowna, ale oraz i trwoga ogarnęły mię. Jakżeż wziąć tę miłą duszę, by ją oddać Bogu? Padłem na kolana, a i w sercu moim zawołałem do Pana: 'Bierz ją sam!’. I podałem Chopinowi Pana Jezusa ukrzyżowanego, składając Go w milczeniu na jego dwie ręce. I z obu oczu trysnęły mu łzy.

’Czy wierzysz?’, zapytałem. Odpowiedział: 'Wierzę’. 'Jak cię matka nauczyła?’. Odpowiedział: 'Jak mię nauczyła matka!’. I wpatrując się w Pana Jezusa ukrzyżowanego, w potoku łez swoich odbył spowiedź świętą. I tuż przyjął wiatyk i Ostatnie Pomazanie, o które sam prosił… Od tej chwili przemieniony łaską Bożą, owszem, samym Bogiem, stał się jakoby innym człowiekiem. (…)
Tegoż dnia poczęło się konanie Chopina. (…) W końcu on, co zawsze był tak wykwintnym w mowie, chcąc mi wyrazić całą wdzięczność swoją, a oraz i nieszczęście tych, co bez Sakramentów umierają, nie wahał się powiedzieć: 'Bez ciebie, mój drogi, byłbym zdechł – jak świnia!’.

W samym skonaniu jeszcze raz powtórzył Najsłodsze Imiona: Jezus, Maria, Józef, przycisnął krzyż do ust i do serca swego i ostatnim tchnieniem wymówił te słowa: 'Jestem już u źródła szczęścia!…’. I skonał. Tak umarł Chopin. Módlcie się za nim, ażeby żył wiecznie”.

On nie umarł, tylko śpi

Karolina Lanckorońska, więźniarka Ravensbrück, przez wiele miesięcy obcowała codziennie ze śmiercią, nieraz zadawaną w sposób bestialski – w przydzielonym jej bloku umierało dziennie 120, 130 kobiet – ze śmiercią odartą z majestatu, godności i szacunku. Będąc przed wojną wykładowcą uniwersyteckim, historykiem sztuki, także tutaj, nie zważając na upodlające człowieczeństwo warunki – po wypełnieniu w ciągu dnia przy ciałach zmarłych ostatnich posług – wieczorami, w baraku, głosiła swoim wynędzniałym towarzyszkom wykłady: o literaturze starożytnej Grecji, o malarstwie religijnym Rembrandta. Wypożyczała ukryte w sienniku tomy Szekspira… W Wielkim Tygodniu 1945 roku zgłosiły się do niej Polki z prośbą, by dostosowała wykłady do tematyki Wielkiego Tygodnia. Sądziły, że to ostatni ich Wielki Tydzień. „(…) Na Piątek i Sobotę wybrałam odpowiednie dzieła i wiersze Michała Anioła wraz z opisem wielkich przeżyć religijnych ostatniego okresu jego życia…” – napisała po latach Lanckorońska we wspomnieniach. To właśnie jest Polska. Taka Polska, która razi bezbożników, niepokoi odarte z szacunku dla Boga i spraw ostatecznych potęgi.

Pogrzeb prezydenta na Wawelu – jakże podniosły, dumny, wspaniały i uroczysty katolicki akt modlitewny, wraz z Ofiarą Chrystusa, podczas Mszy Świętej. Niezwykły akcent w czasie tak wielkiego poniżenia Narodu i państwa. Hołd, należny Bogu, jako dziękczynienie i błaganie zarazem za tego, który zginął podczas pełnienia służby dla Ojczyzny. To był także wielki znak dla Polski. Bo była to nagła odsłona innego świata: piękna, blasku, majestatu i miłosierdzia Boga, pośród morza martwoty, zła, brudu i brzydoty. Dlatego tak zaatakowano to wielowymiarowe duchowe wydarzenie. Ale pogrzeb pary prezydenckiej pozostawił w Polakach ślad, jakby zapisane ręką Boga przypomnienie: „Do Mnie należycie”.

Rozalia Celakówna, krakowska pielęgniarka, mistyczka i apostołka Intronizacji Serca Jezusowego z pierwszej połowy ubiegłego wieku, w jednej ze swych wizji ujrzała symboliczny obraz. W samym sercu Krakowa na przecięciu ulic dostrzegła trumnę przykrytą postrzępioną czarną szmatą. „Kto umarł?” – zapytała. „To nie jest zmarły człowiek, tylko śpi w letargu” – padła odpowiedź. Rozległ się dźwięk dzwonu. Na ten dźwięk człowiek leżący w trumnie powstał. Był piękny, pełen życia. „Tym śpiącym człowiekiem łachmanem okrytym jest Polska. Kiedy odzyska wolność, wtedy będzie o wiele wspanialsza, niż była” – padło wyjaśnienie wizji.

Wiosną 1938 roku Rozalia usłyszała słowa: „Trzeba ofiary za Polskę, za grzeszny świat. (…) Ratunek dla Polski jest tylko w Moim Boskim Sercu”. W lipcu tego samego roku: „Polska nie zginie, o ile przyjmie Chrystusa za Króla w całym tego słowa znaczeniu, jeżeli się podporządkuje pod prawo Boże, pod prawo Jego Miłości. Tylko te państwa nie zginą, które będą oddane Jezusowemu Sercu przez Intronizację, które Go uznają swym Królem i Panem. Państwa oddane pod panowanie Chrystusa i Jego Boskiemu Sercu dojdą do szczytu potęgi i będzie już jedna owczarnia i jeden pasterz”. Tej zapowiedzi towarzyszyła przestroga: „Pamiętaj, dziecko, by sprawa tak bardzo ważna nie była przeoczona i nie poszła w zapomnienie. (…) Jest to ostatni wysiłek Miłości Jezusowej na ostatnie czasy!”.
Wybór, przed jakim dziś stoimy jako Polacy, jest jasny: albo zburzymy dotychczasowy porządek moralny, porządek chrześcijański, który obowiązywał w Polsce od daty jej chrztu w 966 roku – jednym z jego znaków rozpoznawczych jest najwyższy szacunek, jakim otaczany jest człowiek umierający i moment jego śmierci – odcinając się w ten sposób od całej historii naszego Narodu i od katolickiej wiary, albo pozostaniemy wierni Bogu. I będziemy wprowadzać w życie Jego plany względem naszego państwa. Wszystkie wielkie zwycięstwa Polski, także militarne, były zwycięstwami pod sztandarem Jezusa i Maryi.

Dziś, niczym wygłodniały wilk, czai się u progu klęska, finis Poloniae, gotowa, by skoczyć nam do gardła. Klęska związana z odrzuceniem prawa miłości na rzecz prawa nienawiści, z zaparciem się Chrystusa i usuwaniem krzyża. Tych rzeczy jeszcze w Polsce nie było. Nie było zabijania w biały dzień jednych Polaków przez innych Polaków tylko dlatego, że mają inne poglądy polityczne. Jednym ze znaków, jakie towarzyszą wyborom zła dokonywanym przez część prominentnych osób w państwie, są coraz liczniejsze wypadki porzucenia stanu duchownego, apostazja w Kościele. Jeszcze wyraźniej wskazują one, że walka, która toczy się w Polsce, jest walką duchową. Plan sił ciemności jest taki, by zniszczyć to, co jest najszlachetniejsze w Polakach – a co jest bardziej szlachetne niż służba Bogu przy ołtarzu? – i sprawić, by się nawzajem pozabijali. W 1940 roku, cztery lata przed śmiercią, Rozalia Celakówna usłyszała od Pana Jezusa, że najbardziej bolą Go „obojętność, wzgarda i zdrada kapłanów”. „Módl się gorąco za nich i składaj ofiary z siebie, by kapłani byli świętymi… Dlatego jest tyle zła, bo nie ma świętych kapłanów”.

W oczekiwaniu na uzdrowienie

Hasło wysuwane dziś pod adresem polityków: „Przestańcie się kłócić!”, sugeruje, że są tu jakieś niegrzeczne dzieci, które okładają się łopatkami w piaskownicy. To fałsz. Polska potrzebuje wiary w jedynego prawowitego Władcę, w Chrystusa Pana. Musi nawrócić się do Niego, bo stoi na progu śmierci. Tak jak nawracali się – dosłownie, zwracali tylko ku Niemu ci, którzy nie mieli już żadnych spraw, żadnych miłości, namiętności, pokus, obowiązków, bo już za chwilę mieli stanąć przed Jego Obliczem. Zwracając się ku Chrystusowi, całkowicie i bez reszty, rozpoznawali Go. Są ich nieprzeliczone rzesze. Świadectwa ich śmierci wołają: „Bóg jest!”. Oni Go ujrzeli.

Kiedy On będzie uznany, w Jego bóstwie, potędze i miłości, czczony, szanowany, kochany, wtedy łuski opadną z oczu i ci, którzy w polityku z PiS lub obrońcy wiary widzą śmiertelnego wroga, bo zaślepia ich nienawiść i pycha, zobaczą brata. Tego nie uczynią żadne zaklęcia wzywające do zgody, lamenty nad upadkiem norm, kultury, polityki, cywilizacji, demokracji, standardów, żadne argumenty, tylko uzdrawiające działanie samego Boga. W Polsce nie brakuje tradycji, „standardów” i talentów, jak sobie radzić z problemami politycznymi i gospodarczymi. Brakuje wiary w Boga.

Ewa Polak-Pałkiewicz

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Poniedziałek, 30 X - 1 XI 2010, Nr 255 (3881) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101030&typ=my&id=my31.txt

Skip to content