Aktualizacja strony została wstrzymana

Pospolite pułapki utopijnego myślenia – Miłosz Szuba

Powiedzieli: „krzyż nie powinien dzielić”. Jasne, że nie powinien. Dodajmy, że woda w morzu stanowczo nie powinna być słona, róże nie powinny mieć kolców, doba powinna mieć 30 godzin, a wakacje powinny trwać cały rok.

Podczas gdy głównymi motywami teorii spiskowych są domniemane wydarzenia z przeszłości, których prawdziwości nie da się jednoznacznie potwierdzić ani zaprzeczyć, myślenie utopijne z reguły wiąże się że spojrzeniem w przyszłość – rzekomo świetlaną. W pierwszym przypadku paliwem są podejrzenia, w drugim – marzenia. Mimo tej różnicy myślenie utopijne spełnia podobną rolę jak teorie spiskowe – w tym sensie, że zaczarowuje i upraszcza rzeczywistość, aby była bardziej strawna dla odbiorców (a może konsumentów), wyjaśnia tę rzeczywistość pod czyjeś dyktando, a jednocześnie ją wypacza i zatruwa uwodząc zacne umysły.

Rzecz jasna jedna koncepcja nie jest równa drugiej – warto odróżnić teorie spiskowe bzdurne (Kennedy’ego zabili kosmici, a Johnson o tym wiedział, tylko zataił) od teorii spiskowych z pogranicza faktów historycznych, a więc trudniejszych do natychmiastowego odrzucenia przez rozum (np. dotyczących wpływów masonów na konkretne wydarzenia w dziejach Europy). Warto też odróżnić utopie bzdurne (sekciarskie wizje szczęścia i zbawienia) od utopii do pewnego stopnia osadzonych w realiach zmieniającego się świata (rożne koncepcje dotyczące jednoczenia ludzkości, natury człowieka czy technologii).

Przykładem utopijnego myślenia okazało się na przykład mniemanie, że nowe technologie doprowadzą do zwiększenia ilości wolnego czasu. Trudno zauważyć, by społeczeństwo informacyjne dysponowało większą ilością wolnego czasu niż dawne społeczności feudalne czy przemysłowe, mimo, że innowacje miały skutecznie wyręczyć człowieka w jego obowiązkach. Okazuje się także, że podniesienie standardu życia (w Europie) do poziomu nie spotykanego w historii, a zarazem ograniczenie zjawiska biedy, nie doprowadziły do tego że ludzie mniej kradną, lecz raczej kradną większe sumy. Wzrost konsumpcji nie nasyca, tylko skłania do bardziej intensywnej konsumpcji itd. Nie zmienia to faktu, że same idee zaoszczędzenia czasu czy ograniczenia złodziejstwa są wartościowe, nawet jeżeli podszyte utopijnym myśleniem.

W myśleniu utopijnym, oprócz motywu „szczęścia”, przewijają się od wieków dwa nieśmiertelne wątki: jeden dotyczy „dobrej ludzkiej natury”, drugi – „zjednoczenia ludzkości” (w mniejszym lub większym zakresie). Na takiej glebie wyrastają pomysły, postulaty, zaklęcia – powtarzane później jak mantry, przypominane do znudzenia. Regularnie wznoszą one marzycieli na wysokość z której słabo widać ziemię, a ci karmią nas codziennie nową porcją zgniłych owoców.

Ludzie są „dobrzy”, czy tylko lubią słyszeć, że są „dobrzy”?

Adam czyli człowiek sam siebie nie wymyślił, sam się nie zmaterializował ani nie określił samodzielnie swoich praw. Na dodatek swym grzechem ściągnął na siebie gniew Najwyższego Sędziego – sobie i innym zgotował śmierć, zaraził ludzkość dziedziczną skazą znaczącą jego naturę. Zaciągnął więc szczególny dług u Stwórcy, któremu zawdzięczał swoje istnienie i ten dług nie został umorzony bezwarunkowo.

Jeśli chodzi o ludzką ułomność i grzeszność, od czasów Adama niewiele się zmieniło, natomiast w dziedzinie ludzkiej pychy i bezpodstawnego samouwielbienia uczyniono wielki krok naprzód. Można odnieść wrażenie, że tzw. środowiska opiniotwórcze: politycy, publicyści, teolodzy, filozofowie, etycy, naukowcy, pisarze – ścigają się, kto jest bardziej antropocentryczny, kto bardziej porazi optymizmem, kto bardziej poprawi publice nastrój. Stąd zapewnienia: „ludzie są dobrzy”, „bardziej dobrzy niż źli”, „w świecie jest więcej dobra niż zła”, „nie wiadomo, czy istnieje piekło, jeżeli istnieje to może puste, ale za to na pewno istnieje postęp społeczny”. Komu jeszcze mało i chciałby się zupełnie zaczadzić, może zgłębiać popularną teorię prof. Fukuyamy o „końcu historii”: ludzkość osiągnęła szczyt rozwoju, niczego lepszego niż demokracja już nie będzie więc mamy być szczęśliwi i tyle. A te wszystkie nałogi, samobójstwa, zaburzenia psychiczne, cała współczesna anomia – to pewnie z nadmiaru szczęścia.

Ile można ładować tego kadzidła dla bałwanów? Jak daleko można się posunąć w idealizowaniu ludzkiego gatunku i bombardowaniu optymizmem? Oczywiście można się posunąć tak daleko jak kto chce – Ikar też oceniał swe możliwości z dużą dozą optymizmu i leciał tak wysoko jak chciał, zanim upadł.

Pół biedy jeżeli utopijne, przesadnie pozytywne myślenie o ludzkiej naturze występuje tylko w codziennych kontaktach – kto nieustannie dopatruje się u innych szlachetnych intencji i oczekuje od wszystkich życzliwości, zwykle prędzej czy później sam odkryje, że społeczeństwo składa się głównie z pospolitych egoistów z domieszką socjopatów o nienormatywnej tożsamości. Gorzej, jeżeli taki bezpodstawny optymizm wypiera wysiłek obliczony na przeciwdziałanie patologii (np. przestępczości), bo wtedy zamiast działań mamy intelektualny smrodek i dobrotliwe mędrkowanie, którymi usprawiedliwia się własną gnuśność i tchórzostwo. Kto z nas nie zna tej obłudnej troski, gdy się w kółko usprawiedliwia szwarccharaktery, które wcale nie prosiły o wsparcie, gdy się rozgrzesza oprychów hurtem i detalicznie, gdy się naćpanego brudasa utwierdza w przekonaniu, że nic nie musi ze sobą robić, bo jest „fajny”, gdy się szuka usprawiedliwienia dla sprawców przemocy domowej czy agresywnych meneli, jakby wychylenie flachy dawało uprawnienie do łamania cudzych praw? Rozczulanie się nad oprychami jest dlatego godne pogardy, że właśnie m.in. dzięki biernym, poczciwym safandułom bandytyzm może rozwijać się naszym kosztem i jeżeli ktoś dziś jeszcze tego nie odczuwa, to odczuje jutro lub pojutrze.

Ale niezależnie od konieczności rozliczenia oprychów – warto też uważać, żeby nie popaść w drugą skrajność, tj. z utopii w paranoję i zacząć wszędzie doszukiwać się złej woli, oszustw i podstępów. Lepiej trochę „zaczarować” rzeczywistość i starać się lubić innych za to, co w nich dobre, niż koncentrować się na podejrzeniach, tępieniu wrogów i w ten sposób zapracować sobie na opinię monstrum. Dziwne, że często nie rozumieją tego doświadczeni, zaprawieni w bojach politycy, którym na wizerunku powinno szczególnie zależeć.

Szukanie tego co łączy czy dewastacja tożsamości?

„Krzyż nie powinien dzielić” – powtarzali w kółko. Ten slogan-postulat ma dużą wartość dla tych, co „na salonach” zbierają brawa albo w związku ze startem w wyborach chcą roztoczyć wokół siebie sympatyczną aurę. Na tym jednak kończy się rola tego sloganu-postulatu, który zupełnie nie pasuje do rzeczywistości i jest przejawem utopijnego myślenia o „jednoczeniu”.

Symbole takie jak krzyż, Gwiazda Dawida, szahada czy półksiężyc tym się różnią od malowanych dzbanków, że wyrażają konkretne, trwałe idee. Budowano na tych ideach cywilizacje, kształtowały tożsamość pokoleń malarzy, kompozytorów, królów, rybaków i pastuchów, zatem potrafiły tworzyć wspólnoty, ale jednocześnie cechował je zawsze pewien ekskluzywizm: „Nie ma bóstwa ponad Boga Jedynego, a Mahomet jest jego prorokiem”, „Słuchaj Izraelu, tylko Jahwe jest twym Bogiem”, „Nie będziesz miał bogów cudzych…”, „Bogowie pogan to demony” itd. Nie da się np. pogodzić chrześcijaństwa z judaizmem bez sprowadzenia jednego z tych systemów – lub ich obu – do absurdu, wypaczenia ich treści lub przekręcenia historii, gdyż wzajemny antagonizm jest wpisany w ich skomplikowaną genezę. Podobnie nie da się pogodzić islamu z chrześcijaństwem, itd.

To co dzieli, często stanowi o tożsamości jednostek i grup, zarazem czyni społeczeństwo policentrycznym, heterogenicznym, komplementarnym. Tożsamości nie można pozamiatać, zredukować do dzbanka. Uniknąć sporów też się nie da – zarówno tych cywilizowanych, które prowadzą do rozwiązania problemów, jak i tych bezsensownych, w których o nic konkretnego nie chodzi (jeden drugiego nazwał durniem i wszystkie agencje o tym pisały).

Czasy są specyficzne: sztaby ludzi (czasem wraz z księdzem i rabinem, a czasem wbrew nim) starają się budować utopię jedności nie tylko przez unikanie wzajemnej agresji, kłamstw i krzywdzących osądów, ale poprzez zacieranie konturów, unikanie tego, co dzieli – w tym wyznaniowego ekskluzywizmu. Najbardziej popularne pomysły orbitują wokół idei dostosowania religii do współczesności (czyli ich zniszczenia), ograniczenia do wąsko rozumianej prywatności (druga w nocy: piwnica) lub praktycznego zredukowania do ogólników. Oficjalnie wciąż żywa jest też idea „chrześcijańskiej” demokracji, tj. pogodzenia dwóch wzajemnie „niekompatybilnych” sfer. Nazwa wprowadza zresztą w błąd i powinna raczej brzmieć „demokracja z elementami chrześcijańskimi”. Jedność za wszelką cenę, połączona z odsuwaniem na bok konstytutywnych elementów czyjejś tożsamości przywodzi na myśl „wspólną ruinę” jednoczącą przeciwieństwa przepowiadaną przez czcigodnego P12 w kontekście potępienia fałszywego irenizmu (Humani Generis).

Ciągle słyszy się w debacie publicznej hasła będące przejawem utopijnego myślenia na temat „łączenia” i „jednoczenia”. Niedawno znany poseł, na konferencji w Sejmie podkreślał, co mu w polskim prawie przeszkadza (oczywiście przeszkadza mu to, co dotyczy ochrony życia) i postulował konieczność „tworzenia prawa na podstawie wartości akceptowalnych dla wszystkich”. Problem polega na tym, że „akceptowalny dla wszystkich” może być malowany dzbanek, ale nie system wartości. Nie można ułożyć przepisów tak, żeby zadowoleni byli „wszyscy”, chyba że uznamy, że osoby obecne na tej konferencji to już są „wszyscy”, albo założymy, że faktycznie w przyszłości będziemy jednakowi jak stado pingwinów.

Wiele można osiągnąć dzięki zgodzie, nawet jeżeli pokojowa aktywność jest mniej medialna niż przepychanki przed pałacem prezydenckim i dlatego mniej rzuca się w oczy. Warto więc szukać tego, co łączy ale tam gdzie faktycznie ma to szanse powodzenia, tworzy wartość dodaną i nie burzy czegoś wartościowego.

Unikanie skrajności czy stygmatyzacja niezależnych?

Z postulatem „szukania tego co łączy” często idzie w parze inny popularny, pachnący utopią postulat: „unikajmy skrajności” – nadużywany zwłaszcza przez zwolenników tzw. „silnego centrum”, które w założeniu ma gwarantować polityczną stabilizację, przeciwdziałać radykalizacji nastrojów społecznych i oczywiście sprzyjać „jedności” i „spójności”.

Rzeczywiście. Niezależnie od tego, które środowisko czy środowiska w danej chwili w okolicach „centrum” się zagnieżdżą (może to być partia lub jej część, kilka partii, „niezależne” autorytety, itp.) tzw. „ludzie centrum” przeciwstawiają się „skrajnościom”, a ponieważ nie ma precyzyjnej definicji „skrajności” czy „postawy skrajnej” – tylko od fantazji, inwencji i granic percepcji „ludzi centrum” zależy kogo i co do „skrajności” zechcą zaliczyć: w praktyce może to być każdy, kto im się nie podoba lub nie pasuje do ich wizji i koncepcji, zarówno ten, co podkłada bomby (postawa skrajna!), jak i ten, co chciałby obniżenia podatków (też postawa skrajna!). Osoby wyraziste, zaliczane są do „skrajnych” w pierwszej kolejności, no bo kto śmie być wyrazistym, gdy „nic w świecie nie jest czarno-białe, a człowiek jest tajemnicą…”? (brrr!).

Można odnieść wrażenie, że tych najbardziej gorliwych ideologów „centrum”, tych administratorów ludzkich sumień, tych specjalistów od dzielenia ludzi na „słusznych” i „niesłusznych”, różnorodność społeczeństwa po prostu przerasta i w związku z tym próbują przykroić je do swych ograniczonych możliwości poznawczych: fakt istnienia opinii i postaw odmiennych niż ich własne tłumaczą sobie frustracją części obywateli, jakimś anormalnym stanem ich psychiki, jakimś niedorozwojem umysłowym, jakimś zapóźnieniem cywilizacyjnym, cholera wie czym jeszcze. Naprawdę nie wiem, czy rzeczywiście nie radzą sobie z pojęciem wolności sumienia, czy ktoś im płaci za to, żeby udawali durniów. Jak ci „ludzie centrum” chcą z kimś prowadzić dialog skoro „inny” znaczy dla nich tyle co „stuknięty i wybrakowany”?

Mało tego: wokół politycznego „centrum” nastąpiła swego rodzaju sakralizacja. Tzw. „autorytety” (Święte Oficjum?) stoją na straży demokratycznych wartości (dogmatów?) zwalczając skrajności i postawy nieodpowiedzialne (herezje?). Wierni pochlebcy popularyzują hasła typu: „autorytet moralny”, „niekwestionowany autorytet”, „autorytet niepodważalny” (dogmat o nieomylności?). Wokół „autorytetów” wytwarza się taka aura, że zbierają oni oklaski nawet gdy gadają bzdury, a głosy spoza kręgu pochlebców często po prostu do nich nie docierają – można krzyczeć, że król jest nagi, a on nic – dalej dumnie paraduje bez odzieży.

Prawdziwe bogactwo idei i opinii zaczyna się tam, gdzie kończy się oddziaływanie pazernego „centrum” i będzie trwało dopóki żarłoczne „centrum” tego bogactwa nie zniszczy poprzez lansowanie jedynie słusznej opcji i monopolizację wpływu na opinię publiczną.

Miłosz Szuba

Za: Konserwantyzm.pl | http://www.konserwatyzm.pl/publicystyka.php/Artykul/6813/

Skip to content