Koszt niewprowadzenia koniecznych oszczędności z powodu zbliżających się wyborów wyniesie ok. 4 miliardów złotych. Kwotę tę należy doliczyć do oficjalnego budżetu wyborczego Platformy Obywatelskiej
W 2007 roku Platforma wygrała wybory nie tylko ze względu na poparcie korporacji medialnych, lecz także dlatego, że rozbudziła nadzieje na stworzenie sprawnego, kompetentnego rządu. Podczas kampanii nie mówiła o ściganiu przestępców, ale o budowie autostrad. Dynamiczny premier miał zmieniać Polskę na lepsze. Ostatnie wypowiedzi szefa Platformy Donalda Tuska, wcześniej ministra Michała Boniego, a niedawno ministra finansów Jacka Rostowskiego rozwiały ostatnie złudzenia. Rząd nie będzie podejmował reform, które groziłyby spadkiem popularności. Podstawowym celem jest wygranie wyborów parlamentarnych za rok, nawet kosztem poświęcenia finansów kraju.
Jeszcze rok temu przedstawiciele Platformy tłumaczyli, że jej rozsądne reformy są blokowane przez prezydenta. Argumentacja ta, choć fałszywa – bo śp. Lech Kaczyński zablokował jedynie kilka najbardziej szkodliwych ustaw – znajdowała słuchaczy. Obecnie minister Rostowski twierdzi, że za aktualną sytuację odpowiada poprzedni parlament, który na wiosek rządu Prawa i Sprawiedliwości obniżył podatki, co spowodowało ubytek w dochodach. Przyjrzyjmy się tym tezom.
W latach 2006-2007 wprowadzono ulgę prorodzinną w wysokości 1 tys. zł na dziecko, obniżono składkę rentową i stawki podatku dochodowego. Ulga prorodzinna to początek wspierania rodziny. To także dzięki niej przez ostatnie trzy lata osiągnęliśmy minimalny przyrost urodzeń. W Polsce od wprowadzenia podatku dochodowego w 1992 r. nie istniały żadne mechanizmy obniżenia podatków dla rodzin podejmujących zadanie wychowania dzieci. Niższa składka rentowa przyczynia się do względnie nie najgorszej sytuacji na rynku pracy. W latach 2007-2008 bezrobocie mocno spadło, ostatnio wzrosło, ale nadal jest niższe od tego, które PiS zastało jesienią 2005 roku. Ale co najważniejsze, obniżeniu danin towarzyszyły dwie reformy, które przynoszą wpływy do budżetu i poprawiają jakość rządzenia: pierwsza to informatyzacja aparatu skarbowego, a druga to budżet zadaniowy. PiS dawało jasny sygnał: obniżamy podatki, ale trzeba je płacić, dlatego zwiększamy ich ściągalność przez ograniczenie szarej strefy.
Komputery nie szukają pieniędzy
Kilkaset istniejących w Polsce urzędów skarbowych działa w oparciu o systemy informatyczne francuskiej firmy Bull z początku lat 90. XX wieku. Co więcej, każda z tych placówek jest „samotną wyspą”, nie istnieje połączenie z centralnym ośrodkiem, który konsoliduje i zlicza wszystkie wpływy podatkowe. Administracja skarbowa w krajach OECD standardowo jest wyposażona w oprogramowanie pozwalające na wychwytywanie podatników zalegających z podatkami. Działa ono „ślepo”, tzn. system informatyczny zbiera informacje z deklaracji, porównuje je i na podstawie matematycznych kryteriów wskazuje możliwe ukrywanie dochodów, zaniżanie obrotu itd.
W Polsce takie rozwiązanie od lat nie zostało wdrożone, czyli kontrola danego podatnika następuje nie na skutek działania obiektywnego systemu, ale na podstawie indywidualnej decyzji. Tak jak w czasach, gdy krakowska skarbówka ścigała Romana Kluskę, biorąc na cel tego konkretnie przedsiębiorcę.
Jeszcze w 2007 r. rząd premiera Kaczyńskiego przyjął plan informatyzacji państwa zawierający konkretne projekty informatyczne: e-Deklaracje, System Zarządzania Budżetem Zadaniowym, Konsolidacja Systemów Celnych i Podatkowych. Projekt ma formalną rangę rozporządzenia Rady Ministrów, ale co z tego, skoro obecna ekipa go nie zrealizowała. Tymczasem doświadczenie innych krajów OECD pokazuje, że sensowna informatyzacja skarbówki przynosi zwiększenie dochodów budżetu do 5 procent. Po prostu zatykane są wszystkie dziury, przez które wyciekają pieniądze. W naszych warunkach oznaczałoby to 12 mld zł rocznie.
Kpiny zamiast budżetu zadaniowego
Budżet zadaniowy to kolejna reforma, która nie została dokończona. Jej wprowadzenie przygotowała w 2007 r. minister Teresa Lubińska. Realizacja jej projektu została w praktyce zatrzymana, gdyż jest to reforma trudna do wprowadzenia, wymaga bowiem mądrości i determinacji rządu. Polega na tym, że tradycyjny układ budżetu zastępuje się przez konkretne zadania i mierniki wykonania tych zadań, które trzeba co roku doprecyzowywać. Centrum rządu powinno wymuszać na nieruchawej administracji stałe doskonalenie. Po kilku latach można ocenić, które działania są nieefektywne i muszą być zlikwidowane.
A jakie mierniki skuteczności przedstawia rząd w wieloletnim planie finansowym? W przypadku Ministerstwa Spraw Zagranicznych jest to np. zwiększenie poziomu zadowolenia obywateli ze służby dyplomatycznej. Przecież to kpina. W ten sposób nie uzyskamy poprawy rządzenia ani możliwych oszczędności.
Wystarczyło kontynuować działania rozpoczęte przez poprzedników. Zamiast tego premier Tusk skutecznie zniechęcał obywateli do płacenia podatków. Nikt nie lubi ich uiszczać, ale są konieczne do utrzymania wspólnego państwa. Premier dwa lata temu wzywał do niepłacenia abonamentu telewizyjnego, nazywając go haraczem. Kilka tygodni temu sprzeciwił się podatkowi od banków, stwierdzając, że nie będzie ich „łupił”. Szef rządu wzmacnia tym samym antypaństwowe postawy, daje sygnał, że nie wypada terminowo płacić danin. „Haracz”, „łupienie” – takie słowa zapadają w świadomość obywateli.
Wynika to chyba z uproszczonej doktryny liberalnej, widzącej w państwie, które powinno być wspólnym dobrem, jedynie złe strony. Są tego rezultaty – wzrastające zaległości podatkowe. Na koniec 2009 r. kwota niezapłaconych podatków to 21 mld zł, w tym 10 mld stanowią zaległości w podatku VAT, czyli dwa razy tyle niż ma przynieść planowana podwyżka tego podatku.
W zamian rząd proponuje „regułę wydatkową”, która ma ograniczyć wzrost wydatków elastycznych do jednego procenta powyżej inflacji. Projekt reguły miał być złożony w Sejmie do połowy roku, ale do dziś tak się nie stało. Rząd przedstawia natomiast oszczędności, które ma przynieść stosowanie tej reguły. Dziwne to oszczędności, ponieważ przypominają następujące myślenie: Zarabiam 2 tys., chciałbym wydawać 2,5 tys., ale wydam tylko 2,1 tys., bo brakujące 100 pożyczę… Oszczędzam zatem 400!
Cena władzy dla samej władzy
Wartość pieniądza w czasie to podstawowa kategoria finansów. Zastosujmy ją, aby odpowiedzieć na pytanie, jaka jest cena czasu kupowanego przez rząd, czyli zaniechanych reform? Obecna wysokość długu publicznego to 740 mld zł, a jeszcze trzy miesiące temu wynosił on 705 mld złotych. Według rządowej strategii zarządzania długiem do końca 2011 r. wartość zadłużenia wzrośnie do ok. 770 mld złotych. Bardziej prawdopodobna jest jednak kwota rzędu 800-820 mld zł, gdyż każdego dnia dług zwiększa się od 250 do 300 mln złotych.
Dokumentom rządowym trudno ufać, gdyż ostatnio minister Rostowski stwierdził (choć poprzednio milczał na ten temat), że deficyt sektora publicznego w tym roku może być wyższy niż 100 mld złotych. Jesienią 2011 odbędą się wybory, a potem być może rozpocznie się naprawa finansów kraju. Załóżmy, że reformatorsko nastawiony rząd zatrzymałby wysokość długu na poziomie 700 mld złotych. Wobec tego koszt rządów obecnego gabinetu odpowiada odsetkom, które należy zapłacić od kwoty 65-70 mld zł za okres od początku lipca 2010 – kiedy Platforma objęła pełnię władzy – do końca 2011 roku.
Oprocentowanie polskich obligacji skarbowych stanowi obecnie 4-4,5 procent. Jakby nie liczyć, odsetki od 65 mld wynoszą za ten okres około 4 mld złotych. Te cztery miliardy trzeba doliczyć do oficjalnego budżetu wyborczego partii rządzącej, gdyż tyle kosztuje utrzymanie przez nią poparcia.
Paweł Szałamacha
Autor jest prezesem Instytutu Sobieskiego, autorem książki „IV Rzeczpospolita. Pierwsza Odsłona”.