Aktualizacja strony została wstrzymana

W bantustanach świata – Stanisław Michalkiewicz

Ach, co za ulga! W chwili, gdy zasiadam do pisania tego felietonu świat właśnie odetchnął z ulga, niczym po rozładowaniu kryzysu karaibskiego w roku 1962, kiedy to z powodu rozmieszczenia przez Chruszczowa sowieckich rakiet atomowych na Kubie, świat znalazł się na krawędzi wojny nuklearnej. Nawiasem mówiąc, „starzec przestary okrutnej sprośności, o duszy występków pożądającej”, czyli kubański Umiłowany Przywódca Fidel Castro, inaczej Fiedia zauważył ostatnio, że komunizm jest do chrzanu. Lepiej późno, niż wcale, ale czyżby Fiedia rzeczywiście był tak mało spostrzegawczy, czy też może jakiś „Kitajec, straszny Pa Fa Wag” wyłożył mu zalety chińskiej drogi do socjalizmu? Chińska droga, jak wiadomo, polega na tym, by do socjalizmu dochodzić jednak przez kapitalizm. Niech kot będzie sobie biały, albo czarny, byle tylko łapał myszy – zauważył w swoim czasie chiński cesarz Deng Siao Ping, to znaczy – byle rządziła partia. Skoro zatem partia może rządzić i przy kapitalizmie, to co to komu szkodzi, zwłaszcza, że przy kapitalizmie partyjni mogą jednak lepiej wypić i smaczniej zakąsić? Prawdopodobnie ta okoliczność wpłynęła na iluminację i nawrócenie kubańskiego Umiłowanego Przywódcy, bo wprawdzie „socialismo o muerte!”, jakże by inaczej – ale tak naprawdę to przecież kubańcy partyjniacy i razwiedczykowie też chcieliby umoczyć sobie pyski w melasie, podobnie jak ich sowieccy, czy polscy amigos. Nawet Nowa Lewica od pana Słaswomira Sierakowskiego lubi sobie wypić, zwłaszcza na rachunek Rzeczypospolitej, a cóż dopiero stara? Ale do diabła z nimi, bo tu chodzi o świat, który właśnie odetchnął z ulgą z powody odstąpienia pewnego pastora z Florydy od zamiaru spalenia Koranu 11 września, w rocznicę słynnego ataku na Amerykę. Oto do czego doprowadza przesada w zwalczaniu palenia tytoniu; gdyby ludzie mogli bez przeszkód palić sobie papierosy, a zwłaszcza cygara, to nikomu nie przyszedłby do głowy pomysł palenia Koranu, czy, dajmy na to – Talmudu. Skoro jednak nie mogą, a palić przecież coś trzeba, to wreszcie musiało dojść i do Koranu. Rozwścieczony świat muzułmański zapowiedział w związku z tym rozpoczęcie operacji pokojowej, co tak przeraziło eunuchów, że ze strachu omal nie wpełzli do własnych tyłków. Ale jak partia mówi, że spali – to mówi, więc i pastor z Florydy, kiedy tylko zrobił sobie darmową reklamę w skali światowej, ogłosił odstąpienie od swego zamiaru, ku uldze całego świata, który jeszcze jednej operacji pokojowej mógłby przecież nie udźwignąć.

Skoro tedy świat ocalał, możemy powrócić a nos moutons, czyli – jak mówią wymowni Francuzi – do naszych baranów. Odchodzi tu wielka polityka, od której – jak zauważyła już dawno sawantka i literatka Anna Bojarska – „uciec niepodobna”. Nie mówię o rozpaczliwych próbach poszukiwania sławnego „punktu G”, z których zasłynęła pani Joanna Senyszyn, dla swego charakterystycznego głosu obdarzona ksywą „Ropucha”, tylko oczywiście o krzyżu z Krakowskiego Przedmieścia. Ponieważ biskupi poszli po rozum do głowy i naprawili błąd JE abpa Nycza, który dał się sprowokować przydzielonemu prezydentu Komorowskiemu panu Jackowi Michałowskiemu do przeniesienia krzyża w „godne miejsce”, razwiedka wpadła na pomysł, by 10 października urządzić wycieczkę rodzin ofiar do Smoleńska, dokąd zabraliby również krzyż sprzed Pałacu Namiestnikowskiego. Najwyraźniej liczy na to, że rodzinom nie ośmieli się sprzeciwić nawet Jarosław Kaczyński, na którym konfidenci w mediach nie pozostawiliby wtedy suchej nitki. Nie ma jednak pewności, czy taki pomysł wszystkim rodzinom się spodoba, bo niektóre stoją jednak na nieubłaganym gruncie doktryny „krzyż za pomnik”, więc nie jest wykluczone, że próba usunięcia krzyża doprowadziłaby do siłowej konfrontacji między rodzinami ofiar smoleńskiej katastrofy. Okazuje się, że z Jarosławem Kaczyńskim nie jest tak łatwo; wprawdzie pomnika jeszcze nie ma, ale udało się doprowadzić do tego, że siedziba tubylczego prezydenta przypomina gmach Gestapo przy warszawskiej Alei Szucha w okresie okupacji – oczywiście pod względem ilości zapór i wachmanów. „Nieszczęśliwy kraj” – jak zwykł wzdychać Książę w „Lalce” Bolesława Prusa.

Zanim jednak padnie salwa, humory naszym dygnitarzom dopisują. Oto pan Marek Belka obecnie prezes Narodowego Banku Polskiego, a w swoim czasie premier najdziwniejszego rządu, do którego nie przyznawało się żadne ugrupowanie parlamentarne, a który mimo to rządził sobie jak gdyby nigdy nic, aż do końca kadencji Sejmu – co nawiasem mówiąc, stanowi jeszcze jedną poszlakę, iż prawdziwym ośrodkiem władzy w tubylczym, niemiecko-rosyjskim kondominium, nie są żadne konstytucyjne organy, tylko razwiedka (Marek Belka był zarejestrowany jako KO „Belch”) – wyraził zadowolenie ze stanu tubylczych finansów publicznych. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Skoro tak, to warto przyjrzeć się bliżej, jak jest dobrze, żebyśmy i my też się trochę tym wszystkim nacieszyli. „Bo nie jest światło, by pod korcem stało” – przestrzega Norwid – i słuszna jego racja! Warto tedy zauważyć, że w okresie ostatnich 20 lat dług publiczny Polski powiększył się o 1341 procent – z 53,17 mld złotych w roku 1990 (w przeliczeniu na PLN) do 713 397 400 000 złotych w dniu 9 września o godzinie 22.27. Ta dokładność jest niezbędna w sytuacji, gdy polski dług publiczny powiększa się z szybkością 3000 zł na sekundę, czyli 10 800 000 zł na godzinę, co daje prawie 260 mln zł na dobę, a więc miliard złotych długu przyrasta w niecałe cztery doby. Piszę ten felieton 10 września, kiedy do końca roku pozostało 112 dni. Skoro każdego dnia przybywa 260 mln zł długu, to do końca roku powinno uzbierać się co najmniej 29 120 000 000 zł, czyli w sumie (10 września o godzinie 13.08 dług publiczny wynosił już 713 509 620 400 zł) 742 miliardy z groszami. Co z tego wynika dla każdego z nas? Ano to, że koszty obsługi tego długu wynoszą obecnie już 34 mld zł rocznie, co oznacza, że na każdego mieszkańca Polski przypada do zapłacenia tylko z tytułu odsetek prawie 900 złotych. Zatem statystyczna pięcioosobowa rodzina tylko z tego tytułu musi oddać lichwiarskiej międzynarodówce 4500 złotych rocznie – a przecież nie jest to jedyny składnik haraczu, ściąganego z niej przez Naszych Umiłowanych Przywódców. Na przykład w moim przypadku jest to prawie połowa podatku od dochodów osobistych, a przecież to jest zaledwie jeden podatków, jakimi każdy z nas jest obciążony. Nawiasem mówiąc, ta okoliczność tłumaczy przyczyny, dla których poprzebierani za dziennikarzy konfidenci razwiedki w głównych telewizjach, te rozmaite „Stokrotki” i inne „kwiaty zła”, próbują skupiać naszą uwagę a to na dintojrze w PiS-ie, a to na przekomarzaniach, jakie prowadzą między sobą „legendy” Solidarności – bo przecież o sznurze w domu wisielca nie trzeba głośno mówić. Najlepiej wcale – chyba, że tak, jak pan prof. Belka – że jest gites tenteges. Więc nic dziwnego, że świat odetchnął z ulgą na wieść, że Koran jednak nie będzie palony. I tak wystarczająco męczy się i bez tego.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton   tygodnik „Najwyższy Czas!”   17 września 2010

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1765

Skip to content