Aktualizacja strony została wstrzymana

PiS zwiera szeregi przed wyborami – wywiad z prof. Jackiem Bartyzelem

Z prof. Jackiem Bartyzelem, działaczem opozycji niepodległościowej w PRL, wykładowcą na Wydziale Politologii i Studiów Międzynarodowych UMK w Toruniu, publicystą, rozmawia Mariusz Bober

W mediach pojawiły się pogłoski o wycofaniu Jarosława Kaczyńskiego z aktywnej polityki. Jakie miałoby to konsekwencje dla PiS?
– Takie plotki przypominają mi metody Iwana Groźnego, który w podobny sposób lubił „bawić się” z rosyjskimi bojarami. Jarosław Kaczyński mógł mieć przerwę w aktywności politycznej, ale nie odejdzie teraz na trwałe z polityki.

Czyli żadnych istotnych zmian w PiS nie należy się spodziewać?
– Jedynie tych służących dyscyplinowaniu działaczy.

Przykładem tego jest wyrzucenie przez Komitet Polityczny PiS europosła Marka Migalskiego z delegacji PiS w Parlamencie Europejskim za jego krytykę prezesa Kaczyńskiego?
– Na tę decyzję trzeba spojrzeć w szerszej perspektywie. Można ją analizować ze względu na trzy aspekty, które są ściśle ze sobą powiązane. Pierwszy to analiza mechanizmów decyzyjnych funkcjonujących w PiS. Z tego punktu widzenia przytoczona decyzja potwierdza przekonanie, że jest to partia o strukturze mocno scentralizowanej, ma wręcz charakter wodzowski, w której alergicznie reaguje się na każdy przejaw krytyki czy dyskusji. Z drugiej strony ta sytuacja pokazała, że dr Migalski ma problem z określeniem swojej roli. Nie może się zdecydować, czy jest politologiem, czy politykiem. Sam zresztą, przechodząc do polityki, powiedział, że jest ornitologiem, który lubi latać… Miał wtedy wyraźną skłonność do działalności politycznej. Teraz natomiast, gdy został już politykiem, próbuje łączyć tę funkcję z rolą zupełnie niezależnego analityka politycznego. Tymczasem trudno jest pogodzić obie role.
Szersza płaszczyzna to strategia polityczna tej partii. Z tej perspektywy po porażce – choć z dobrym wynikiem – PiS z wyborów prezydenckich wyciągnęło wniosek, że ponieważ perspektywa dojścia do władzy oddaliła się przynajmniej do czasu wyborów parlamentarnych, to trzeba zewrzeć szeregi, i np. w wyborach samorządowych uchwycić pewne przyczółki, przynajmniej na prowincji i w niektórych miastach. W tych wyborach PiS nie musi mieć nawet większości, wystarczy wynik na poziomie 15-20 proc. poparcia, a partia ta może liczyć na stały elektorat. W takiej sytuacji wszyscy wahający się członkowie obozu PiS nie są potrzebni, bo zdobywając funkcje kierownicze, np. na prowincji, mogą prowadzić niezależną politykę…

A jaki jest trzeci wymiar takiego zachowania PiS?
– Jest nią spór ideowy. W tym wypadku – po utracie przez PiS jedynej prawicowej grupy, która naprawdę reprezentowała nurt katolicko-konserwatywny, czyli środowiska dawnego Przymierza Prawicy Marka Jurka, partię tworzą praktycznie dwa nurty. Pierwszy – mowa tu oczywiście o tzw. zakonie PC, czyli najwierniejszych „pretorianach” Jarosława Kaczyńskiego – to nurt, który z emocjonalnego patriotyzmu czyni wręcz religię. W kontekście ostatnich wydarzeń można by nawet nazwać tę formację „partią pomnika”. I ten nurt dominuje w PiS. Kościół patrzył na to zawsze z dystansem, bo to jest mieszanie porządków. Drugi nurt, dopuszczony do wpływów na czas kampanii prezydenckiej, można określić jako nurt „oświeconej”, czy może nawet „oświeceniowej”, nowoczesnej niby-prawicy. Ta część polityków PiS chciałaby, aby ich partia była taką typową „prawicą” w stylu zachodnim, jak brytyjscy konserwatyści, francuska Unia Ruchu Ludowego, z której wywodzi się prezydent Nicolas Sarkozy, czy niemiecka chadecja. Są to jednak ugrupowania pogodzone całkowicie z zsekularyzowanym współczesnym światem. Kilkanaście lat temu właśnie Jarosław Kaczyński głosił takie poglądy, mówiąc, że ZChN to sposób na dechrystianizację Polski. Zgodnie z jego własną tezą, linię podziału między nim a środowiskami katolicko-narodowymi nadal wyznacza stosunek do rewolucji francuskiej. Ale ostatnio nastąpiła zamiana pozycji i to prezes i jego „zakon PC” uderzają w ton „religii ojczyźnianej” z symbolami chrześcijańskimi w roli ornamentu, a PiS-owscy liberałowie opowiadają się za polityką, którą niegdyś głosił Kaczyński. Europoseł Migalski nie krył, że utożsamiał się właśnie z takimi poglądami. Dlatego zabiegał, aby PiS nie było postrzegane jako „partia homofobów”, podobnie czyniła np. inna przedstawicielka tego nurtu – Joanna Kluzik-Rostkowska.

Ale wspólną płaszczyzną obu nurtów było poparcie realizacji reform, zwłaszcza infrastrukturalnych, zaniedbywanych od lat. Co prawda mówiła o nich także Platforma Obywatelska, ale – jak widać – tylko mówiła…
– Dlatego liberalne skrzydło PiS praktycznie nie różni się od PO. Z tego punktu widzenia środowiska, które reprezentują najgłębszą warstwę polskości – Polski chrześcijańskiej, ale bez patriotycznej egzaltacji, nie mają obecnie reprezentacji politycznej po niewątpliwej klęsce Prawicy Rzeczypospolitej. Jest oczywiste, że tzw. otwarcie na centrum daje PiS większe możliwości polityczne i nadzieję na władzę. Ale to sprawia, że formacja ta będzie dryfować w kierunku, który nie ma nic wspólnego z tradycyjną, katolicką Polską. Z drugiej strony zawężenie strategii PiS do „partii pomnika” wprowadza dwuznaczność – co, czemu jest podporządkowane – religia patriotyzmowi czy na odwrót.

A może PiS po prostu odczytało oczekiwania dużej części Polaków, by postawić państwo na nogi, by w sądach można było znaleźć sprawiedliwość, na ulicach – bezpieczeństwo…
– Ale te wszystkie sprawy związane z ratowaniem rozkładającego się państwa i zapobieganiem temu, co może się zdarzyć bez dobrej reformy finansów publicznych, o której PO tylko mówi, nie odnoszą się do wewnętrznego konfliktu w PiS. Jest to bowiem walka dwóch frakcji o zdominowanie partii. Lecz z punktu widzenia rozwiązywania przytoczonych problemów to nie ma żadnego znaczenia, bo ani jeden, ani drugi nurt nie koncentruje się na propozycjach ich rozwiązania, tylko na taktyce wyborczej.

Czyli nikogo tak naprawdę nie interesuje ratowanie państwa?
– Jest w Polsce wielu ludzi myślących, którzy proponują różne ciekawe rozwiązania, ale oni zwykle są poza polityką, a ich głos niewiele w niej znaczy. Zgadzam się, że Jarosław Kaczyński zawsze miał określoną wizję państwa, ale ona w niewielkim stopniu była wyartykułowana, a jeśli już – to bardziej w kontekście rozliczenia przeszłości. Ponadto jego wizja zawsze grzęzła w koleinach taktyki politycznej i różnych zwrotów, którymi zaskakiwał nawet najwierniejszych współpracowników. Gdyby np. trzy miesiące temu jakiemukolwiek działaczowi PiS powiedzieć, że prezes wygłosi pochwałę Edwarda Gierka, zapewne uznałby, że mówi to jakiś „PiS-ożerca” zionący nienawiścią do jego partii.

Wszyscy wiedzą, że był to efekt zabiegów o głosy części elektoratu, który niespodziewanie wykonał ostry manewr w lewo…
– Rzeczywiście, w demokracji, która z natury rzeczy jest „cyfrokracją”, czyli rządem liczby, politycy muszą zabiegać o poparcie mas. Wyjątkowo zdarza się, że większość obdarza zaufaniem polityka pojawiającego się jako „zbawca ojczyzny”, jak swego czasu we Francji przyjęto gen. Charles’a de Gaulle’a. Ale to są zupełnie wyjątkowe sytuacje. Roman Dmowski, który przecież nie znał takich mechanizmów PR, jakie dziś stosują media, mawiał, że najgorszą dla polityka rzeczą jest marnowanie czasu na przekonywanie różnych głupców do oczywistych rzeczy.

Niektórzy uważają, że mamy właśnie szczególną sytuację – państwo jest niewydolne, zagrożone bankructwem…
– Ale ludzie tego nie dostrzegają, bo obecna sytuacja to kryzys pełzający, nieodczuwalny jeszcze przez wyborców. Byłoby to dostrzegalne wtedy, gdyby doszło do całkowitej zapaści finansowej państwa. Z podobnych powodów dla wyborców ciągle niewielkie znaczenie mają wartości narodowo-konserwatywne. Dla wyborcy bowiem znaczenie ma to, jak zmiany przekładają się bezpośrednio na jego życie. Dlatego np. gospodyni zauważy przede wszystkim to, że chleb albo inne produkty zdrożały.

Wyborcy mogą jeszcze przed wyborami parlamentarnymi odczuć skutki podwyżek VAT…
– To prawda. Utrzymywanie się przez tak długi czas poparcia dla PO jest czymś wręcz nieracjonalnym. Nie wiadomo jednak, jakie będą skutki pęknięcia tej bańki. Poparcie elektoratu może bowiem zostać skierowane w stronę całkowicie nieoczekiwaną, np. jakiejś „neosamoobrony” albo SLD. Na szczęście ostatnio Pan Bóg odebrał rozum lewicy i znów wróciła ona do retoryki walki ideologicznej. To spycha na margines „starą” lewicę, która zawsze była „socjalizmem żołądka”, a wysuwa na pierwszy plan „nową” lewicę, której ideałem jest „socjalizm krocza”. Lecz ten ostatni interesuje tylko niewielkie grupy będące „proletariatem zastępczym” nowej lewicy, jak feministki czy „polityczni homoseksualiści”, których głosy praktycznie się nie liczą, choć mają oni poparcie libertyńskich mediów. Natomiast gdyby SLD powrócił do „socjalizmu żołądka”, to partia mogłaby w sytuacji kryzysu zyskać sporo głosów, przynajmniej tyle, by stać się języczkiem u wagi.

Marek Migalski uznał, że powrót prezesa Kaczyńskiego do retoryki konfrontacji z PO grzebie szanse na wygranie przyszłorocznych wyborów parlamentarnych. Mogłoby to doprowadzić do rozpadu PiS, przed czym niektórzy ostrzegają?
– Zapewne tak. W stanowisku Migalskiego była zresztą słuszna uwaga, że należy koncentrować się na krytyce zaniedbań obecnego rządu w realizowaniu reform, co jest rzeczywiście ważne dla wielu wyborców.

Niektórzy komentatorzy uważają, że wobec aktywizacji technokratów, jeszcze w PRL przygotowywanych do sprawowania władzy, potrzebna jest mobilizacja prawicy przed wyborami parlamentarnymi…
– Nie sądzę, by ci technokraci występowali pod jakimś odrębnym szyldem przed wyborami parlamentarnymi. Bo i po co. Przecież mogą wykorzystywać swoje „wejścia” zarówno do SLD, jak i do PO. Klęska Andrzeja Olechowskiego w ostatnich wyborach prezydenckich pokazuje, że plan startu pod własnym szyldem jest skazany na porażkę.

Jednak przyszłoroczne wybory parlamentarne mogą zdecydować o losach Polski znajdującej się w trudnej sytuacji. Czy to nie powinno zmusić prawicy do współpracy?
– Temat „jednoczenia prawicy” jest na wokandzie politycznej już drugą dekadę i niestety ma zabarwienie humorystyczne. Główny problem merytoryczny polega na tym, że społeczno-polityczna przestrzeń prawicy jest okupowana nieustannie przez partie, które nawet nie rozumieją, czym jest prawicowość. Problem zaś tkwi w tym, że takie inicjatywy zjednoczeniowe są stałym przedmiotem debat drobnicy partyjnych płotek, którą i tak na końcu zawsze zżera „większa ryba”, czyli partia hegemoniczna, mająca tę przewagę, że dostaje dotacje z budżetu państwa. Tworzenie politycznej siły autentycznie prawicowej, to znaczy katolickiej nie tylko z szyldu, konserwatywnej i rozumnie patriotycznej, należałoby zacząć zupełnie inną metodą, ignorując ten przegniły układ partii i partyjek, i budować na fundamencie istniejących przecież i mających poważny dorobek oraz istotne przemyślenia stowarzyszeń, klubów, fundacji, czasopism, etc. Na to jednak trzeba i woli, i czasu.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 4-5 września 2010, Nr 207 (3833) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100904&typ=my&id=my21.txt

Skip to content