Aktualizacja strony została wstrzymana

Waszyngton: Nie żyje Zofia Korbońska, bohaterka walki o wolność i niepodległość Polski

Zofia Korbońska, wdowa po Stefanie Korbońskim, bohaterka walki o niepodległość w czasie II Wojny Światowej, zmarła w Waszyngtonie.

Urodzona w 1915 roku działaczka Polskiego Państwa Podziemnego. Źona i najbliższa współpracownica Stefana Korbońskiego – członka Komendy Głównej Armii Krajowej, Szefa Kierownictwa Walki Cywilnej (KWC) i ostatniego Delegata na Kraj Rządu RP na Uchodźstwie w Londynie. Razem z nim zorganizowała w 1941 roku tajną radiostację KWC i radiostację „Świt”, gdzie pracowała jako szyfrantka. Porucznik Armii Krajowej z nominacji Komendanta Głównego AK gen. Tadeusza Komorowskiego „Bora”. Od początku 1941 roku do końca wojny utrzymywała nieprzerwaną łączność z Rządem Polskim na Uchodźstwie w Londynie oraz brała udział w Powstaniu Warszawskim. Aresztowana razem z mężem w czerwcu 1945 roku przez NKWD w Krakowie. Zwolniona po utworzeniu Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, kiedy jej mąż – Stefan Korboński został wybrany prezesem Polskiego Stronnictwa Ludowego w Warszawie, a także został posłem na Sejm. Opuściła Polskę w 1947 r., gdy jej mężowi groziło kolejne aresztowanie i śmierć. Razem uciekli do Szwecji, skąd przez Anglię wyjechali do Stanów Zjednoczonych Ameryki. Od 1948 r. pracowała w polskiej sekcji radiostacji Głos Ameryki, gdzie prowadziła przez ponad 40 lat kilka autorskich audycji. Współzałożycielka Fundacji im. Stefana Korbońskiego. W 2006 roku uhonorowana Krzyżem Wielkim Orderu Polonia Restituta.

Panowie spokojnie
fot. archiwum Fundacji im. Stefana Korbońskiego w Warszawie

Wywiad z Zofią Korbońską, przeprowadzony w 2006 r.

Wywiad Romana Rybickiego, prezesa Fundacji im. Stefana Korbońskiego w Warszawie, z Zofią Korbońską przeprowadzony 17 i 20 listopada 2006 roku. Tematem rozmowy jest tworzenie i funkcjonowanie Polskiego Państwa Podziemnego, a także sytuacja jego działaczy po upadku Powstania Warszawskiego. (fragment)

Proszę Pani, czy zechciałaby Pani nam opowiedzieć o zadaniach, jakie Państwo wykonywali, szczególnie Pani mąż i Pani od 1939 roku, kiedy mąż w październiku zdołał uciec z niewoli sowieckiej i przedostał się do Warszawy. Natychmiast skontaktował się ze znakomitym przedwojennym mężem stanu, jakim był niewątpliwie marszałek Maciej Rataj, z  którym państwo byli zaprzyjaźnieni. I Maciej Rataj wciągnął małżonka natychmiast do organizowania struktur Polskiego  Państwa Podziemnego. Jakie były zadania, które stanęły przed państwem już w ‘39 roku?

Od samego początku chodziło o zorganizowanie takiego czy innego, konspiracyjnego działania w zależności od ustaleń powziętych przez małą grupę założycieli. Jeżeli chodzi o wojsko, to operacje wojskowe były stosunkowo łatwe do zdefiniowania , bo wojsko było dobrze zorganizowane z natury rzeczy. Natomiast jeśli chodzi o społeczeństwo, to trzeba było przede wszystkim wymyślić system, który by działał w warunkach okupacji. W warunkach nienormalnych, niezwykłych, niespotykanych jak dotąd,  po 20 latach niepodległości. Trzeba było społeczeństwo trzymać w ryzach, bo w każdym społeczeństwie znajdują się różne elementy – tak zwane pożądane i niepożądane. Pożyteczne albo szkodliwe. Chodziło o to żeby to funkcjonowało  zgodnie z wartościami, o które walczyliśmy. (…) Przede wszystkim trzeba było stworzyć kodeks postępowania Polaka pod okupacją. To była rzecz najważniejsza. Trudna z uwagi na terror jaki wprowadził okupant i okrucieństwo jakim się cechował. Łatwa, bo ludzie byli skłonni takiego kodeksu słuchać. Byli go spragnieni. Kodeks taki został spisany bardzo ostrożnie, z uwzględnieniem konieczności normalizacji życia, prowadzenia życia pod okupacją tak jakby nigdy nic, w tym dwuplanowym wymiarze – na wierzchu i pod ziemią. Pierwszym punktem nastręczającym największe trudności samym swoim sformułowaniem była kolaboracja. Sprawa kolaboracji została krótko ujęta w pierwszym paragrafie. Kolaborantem pod okupacją był ten, kto dobrowolnie, bez przymusu współpracował z najeźdźcą, współpracował z wrogiem  na szkodę państwa polskiego i jego obywateli, a swoich rodaków. Było to sformułowane bardzo krótko i bardzo ostrożnie, dlatego, że przecież masę ludzi musiało pracować, musiało zarabiać na życie, musiało jeść, mieszkać i udawać że wiedzie normalny żywot. Tak właśnie powstał ten kodeks i to było pierwszym z zadań walki cywilnej. Trzeba zawsze pamiętać o jednym –  podziemie polskie składało się z dwóch członów: z członu wojskowego i członu cywilnego. Oczywiście człon wojskowy był najważniejszy w tym okresie, bo trwała wojna . To bardzo proste – jak jest wojna, to najważniejsze jest wojsko. Ale to wojsko nie istniałoby, w ogóle nie mogłoby zaistnieć w tych warunkach, gdyby nie zdecydowana postawa społeczeństwa. Ciągle nie docenia się tego faktu, tego cudownego fenomenu, że w warunkach takiego okrutnego terroru niemieckiego i sowieckiego powstało państwo. Państwo, w którym władzą rozstrzygającą w kwestii przetrwania narodu była władza cywilna. Ale wracam do Pana pytania, o moje zadanie. Mój mąż musiał rano biegać przez miasto na zebrania KG , gdzie toczyły się wszystkie obrady, dotyczące operacji wojskowych. Musiał wysłuchiwać referatów, musiał sam przygotowywać rozmaite wnioski. Jednym słowem – brał udział w rządzeniu tym państwem podziemnym. Jednak jego pasją była praca łączności radiowej z wolnym światem – z Londynem. Wychodził z założenia, że nie sposób będzie  rządzić tym państwem jeśli nie dostaniemy pomocy z zewnątrz, ani też nie będziemy mogli odpowiednio informować świata. Oczywiście istniała wtedy już, przed naszą, wojskowa łączność z Londynem, ale dotyczyła ona tylko operacji wojskowych [dywersji na tyłach wrogach] (…) a nasza radiostacja poświęcona była głównie informowaniu o losach polskiej i żydowskiej ludności. O tym, co robili z Polską okupanci.

Proszę pani, proszę opowiedzieć mieszkańcom Małego Londynu, o uruchomieniu pierwszej stacji fonicznej. Jaka była różnica w zorganizowaniu stacji fonicznej w porównaniu ze zwykłą? W którym domu w Podkowie Leśnej odbyła się próba uruchomienia tej stacji i jak się powiodła?

To jest dosyć długa opowieść, ale warta przypomnienia. Stacja foniczna to było krótko mówiąc szaleństwo. To był jeden z pomysłów mojego męża, który uważał, że będzie to miało bardzo duże znacznie polityczne dla czasów wojny, jeżeli odezwiemy się bezpośrednio do zachodniego świata. Bez żadnych kodów, szyfrów, tylko tak jakbyśmy rozmawiali ze sobą [pełnym głosem]. Ale to naprawdę było prawie że niemożliwe z uwagi na bezpieczeństwo. O ile przy komunikacji radiowej, tajnej radiostacji, mieliśmy wszystko zaszyfrowane, mieliśmy zorganizowaną obronę i oni [Niemcy] musieli włożyć dużo wysiłku, aby wytropić każde nasze posunięcie, każdą naszą audycję. O tyle, jeśli chodzi o radiostację foniczną, to tak było jakby pan siedział obok w pokoju, wziął nas i poprowadził na szubienicę. Oczywiście zwykle wszystkie projekty związane z dużym zaangażowaniem, z dużym ryzykiem, były dyskutowane z całą nasza załogą. Tym razem mój mąż naradzał się ze wszystkimi telegrafistami, z Ziutkiem – naszym ukochanym dziewiętnastoletnim konstruktorem Ziutkiem Stankiewiczem. Ziutek się do tego szalenie zapalił. Chodziło o to, żeby nadać do Londynu apel o udzielenie pomocy – broni i w paru słowach uświadomić zachód o tym, co się dzieje w naszym kraju. Przygotował te apele mój mąż, przetłumaczone zostały na język angielski również. Aparat był gotowy dość szybko, bo Ziutek wziął się z wielkim zapałem do jego budowy. Muszę powiedzieć, że dotychczasowe aparaty, te, którymi posługiwaliśmy się w naszej tajnej działalności, były niczym w porównaniu z tym nowym, wielkim aparatem, który został wytoczony na powierzchnię, umieszczony w lokalu tak jak normalny aparat, nie wymagający żadnego ukrywania. Ten lokal wynaleźliśmy w Podkowie Leśnej głównej, na ul. Orlej, nie pamiętam dokładnie, który to był numer. Wydaje mi się, że 6. I tam była pierwsza próba. Jak to się odbywało po kolei? Przede wszystkim najpierw próby wstępne musiały wypaść dobrze. Potem zawiadomiliśmy Londyn, że mamy gotową stację foniczną o mocy 300W (to było dużo) i zaproponowaliśmy nadanie z niej audycji wigilijnej dla armii polskiej i rodaków na emigracji, którą brytyjskie radio BBC mogłoby nagrać na płyty i transmitować, tak żeby rozeszła się po całym świecie. Oferta została przyjęta, nawet trochę ku naszemu zdziwieniu, choć niedowierzali nam, że coś podobnego może się udać. Termin ustalono na jeden z dni przedwigilijnych, na późną godzinę wieczorną, a drugi termin – rezerwowy, w razie niepowodzenia, na wczesne godziny ranne następnego dnia – to była taka normalna procedura. Zaczęliśmy od tego, że za kilkoma nawrotami przewiozłam całą zasadniczą aparaturę do Podkowy Leśnej, a resztę tych rzeczy przewieźli Janek – telegrafista i Ziutek – konstruktor.

Janek telegrafista to był kto? Nazwisko?

Janek Kępiński.

Jak Pani to przewoziła? Bo to jest szalenie ciekawe. Kolejka EKD? Przecież to było widać. Jak Pani to robiła?

To jest cały osobny temat. Kolejka EKD była rewidowana bardzo często w poszukiwaniu szmuglu żywności. Ale trzeba przyznać, że cały teren Podkowy Leśnej był przez Niemców raczej zapomniany. I dlatego wybraliśmy sobie ten teren do naszej pracy. Ponadto łatwiej było znaleźć tam lokale. Trzeba było jednak dużego doświadczenia, żeby zdobyć orientację w rozkładzie kolejki i na wyczucie wskakiwać z całym ładunkiem, który nie był wcale mały ani lekki. Ja zwykle miałam swoją metodę – przede wszystkim nigdy się nie przebierałam. W żadne stroje specjalne, chusteczki na głowę, pod brodę i tak dalej. Byłam zawsze ubrana zwyczajnie, przyzwoicie, a nawet powiedziałabym – na swój sposób elegancko. Wiedzieliśmy, że Niemcy inaczej traktują ludzi, którzy przyzwoicie wyglądają, a nie jak oberwańcy. Czekało się na kolejkę, na stacji. Walizki na ogół stały z boku i dopiero w ostatniej chwili się je podrywało. W jedną stronę – do Podkowy Leśnej – to było łatwiejsze, bo w Warszawie, na stacji na Nowogrodzkiej skąd odjeżdżała kolejka, było bardzo dużo ludzi z walizkami, z tobołami, ze wszystkim, tłok czasem większy, czasem mniejszy, ale łatwiej było się przemycić. Natomiast stamtąd, z Podkowy, jak się przewoziło coś, to trzeba było ciągle zmieniać ukrycie tych aparatów i to już była bardzo trudna rzecz. Jak się człowiek dostał do tej kolejki, to trzeba było wybrać „na nos” miejsce, które wydawało się bezpieczne. Konduktorzy często mieli lepsze wyczucie niż my. Obserwowali bardzo uważnie i w wielu przypadkach potrafili ostrzec.
Tak cały sprzęt został przewieziony do Podkowy Leśnej i zbliżał się umówiony termin. Aparatura była wypróbowana, kwarc oscylował, przyrządy rozmaite, pomiarowe wskazywały, że wszystko jest w porządku, działało dobrze. Myśmy oczywiście zdenerwowani, ale staraliśmy się nie okazywać tego, żeby się jeszcze bardziej nie denerwować. Wreszcie nadszedł wyznaczony dzień i telegrafista zaczął wołać Londyn, który natychmiast odpowiedział, że jest gotowy do próby fonii. Nastąpiło przestawienie aparatury  na głos i Ziutek odezwał się do mikrofonu:
– Jak mnie słyszycie?
Londyn odpowiedział niestety, że nie słyszy nas wcale. Konsternacja. Ziutek ponowił próbę, otrzymał tę samą odpowiedź i stało się jasne, że niestety warunki są złe, co przy wewnętrznej, pokojowej antenie (nie mogliśmy anteny wywieszać na zewnątrz), odbierało aparatowi normalną moc. Daliśmy znać, że ponowimy próbę za dwie godziny i bardzo przygnębieni  położyliśmy się gdzie kto mógł, żeby się trochę przespać. (…) Ta sama historia powtórzyła się za dwie godziny. Wobec czego odroczyliśmy audycję do rana – do terminu rezerwowego, który żeśmy zastrzegli, w przekonaniu, że warunki się może polepszą. O świcie wstajemy niewyspani, kości bolą jak sto diabłów. (…) Czas się jednak zbliżał, aparatura znów została włączona, bo była zmontowana i z zegarkiem w ręku ten telegrafista zawołał Londyn. Ziutek z jednej strony starał się, jak najlepiej zestroić aparat i uzyskać najwyższą moc, z drugiej strony następowała stopniowo poprawa warunków w eterze. Tak że sytuacja się poprawiała. Poszliśmy na bardzo duże ryzyko i telegrafista już w biały dzień wyprowadził antenę przez okno, na zewnątrz, na ogród. Przywiązał drugi koniec do pobliskiej szopy, był taki pień. I wreszcie Londyn dał sygnały:
– OK, rozpoczynajcie audycję, jesteśmy gotowi do odbioru.
Z wielką tremą Stefan złapał za mikrofon i głęboko wzruszony odczytał przygotowane przemówienie. Ziutek – czujny skupiony, kontrolował działanie aparatu i jednocześnie podsłuchiwał Stefana na maleńkim aparaciku odbiorczym. Wszystko było w porządku. Skończył przemówienie Stefan i telegrafista zasiadł do odbiornika, by usłyszeć informację, jak audycja została odebrana. Gdy założył słuchawki na uszy, twarz mu się zmieniła momentalnie. Przywołał nas ręką i oddał Stefanowi słuchawki. I co Stefan usłyszał w nim… I myśmy  zresztą to też usłyszeli, mimo że nie mieliśmy tych słuchawek. Usłyszeliśmy w nim monotonny, falujący ryk. Ryk! Telegrafista szepnął, ale właściwie krzyknął nam do ucha:
– Z niewielkiej odległości zagłusza nas stacja nadawcza niemiecka. Wiejmy natychmiast!
Ziutek posłuchał, również był tego samego zdania. Stacja nadawcza, a więc Niemcy oczywiście. Musieli być bardzo blisko, nie było czasu na chowanie stacji, więc wyłączyliśmy aparaturę, przykryliśmy ją kocem i dwiema partiami czym prędzej opuściliśmy Orlą. Każda z tych grupek szła inną drogą na dworzec w Leśnej Podkowie. Dostaliśmy się bez przeszkód, a potem spokojnie dojechaliśmy do Warszawy. Poszliśmy natychmiast na ulicę Rycerską, gdzie był warsztat Ziutka, i tam o umówionej na stały nasłuch porze telegrafista połączył się z Londynem i już po kilku minutach otrzymał depeszę, która brzmiała:
– Natychmiast po rozpoczęciu audycji zagłuszyła was silna stacja niemiecka. Jednak słyszeliśmy pojedyncze zdania. Dziękujemy.
Zanalizowaliśmy na gorąco nasze całe postępowanie. Doszliśmy do wniosku, że Niemcy musieli słyszeć próby fonii, zorientowali się, o co chodzi i przygotowali się z zupełną łatwością do zagłuszenia audycji, po prostu zagłuszenia. Na drugi dzień mieliśmy już wiadomość, że po naszym wyjeździe z Leśnej Podkowy trwały przez cały dzień rewizje na EKD i w Podkowie, co wskazywało na dość dokładne umiejscowienie stacji. Toteż telegrafista przez parę dni obserwował tylko z daleka swój domek na Orlej, w którym się to wszystko działo. I dopiero kiedy nabraliśmy pewności, że nic nie grozi wszedł tam z powrotem. Stefan, mój mąż, zebrał całą ekipę i spytał, czy czują się na siłach powtórzyć audycję przed Sylwestrem, z innego już lokalu. Nie na Orlej, tylko w Międzylesiu. Przeprowadził zmiany w przemówieniu i mieliśmy powtórzyć je jako noworoczne. (…) wszyscy bez wyjątku zgodzili się na nową próbę. Londyn też przyjął tę propozycję. Wobec czego ja i Franek – taki nasz pomocnik, Ziutka pomocnik – przerzuciliśmy kolejką w walizkach i paczkach cały sprzęt do Międzylesia, do tego nowego miejsca, lawirując szczęśliwie wśród żandarmów i bahnschutzów. Bardzo to był trudny powrót. Naprawdę, trudniejszy niż wszystko inne. Przebieg przygotowań i audycji był mniej więcej taki sam jak w Podkowie Leśnej, tyle że rezultat był gorszy, bo były gorsze warunki i Londyn nas nie słyszał, więc na jakiś czas zrezygnowaliśmy z dalszych wysiłków i całą aparaturę przerzuciłam z powrotem do Warszawy, na Rycerską. Mówię, że przerzuciłam, dlatego, że to było moim obowiązkiem przede wszystkim. Jechaliśmy całą gromadą, trochę na wariata. Bardzo przemęczeni i bardzo zawiedzeni. Pewną dla nas pociechą była wieczorna audycja BBC z dnia 10 stycznia 1942 roku. W wygłoszonym w tym dniu przemówieniu ówczesny wicepremier rządu generała Sikorskiego – Mikołajczyk – przemawiając do kraju, podziękował za ten pierwszy głos jaki z Polski doszedł do Anglii. A impreza była otoczona ścisłą tajemnicą, toteż przemówienie Mikołajczyka wzbudziło w kołach konspiracyjnych ogólne zaciekawienie. Pułkownik Rzepecki – szef Biura Informacji i Propagandy, czyli BIPu, pokazał później nam nasłuch audycji i zapytał, czy wiemy coś o tej sprawie. Na marginesie nasłuchu Stefan dostrzegł adnotację uczynioną ręką Rzepeckiego: „to jakaś mistyfikacja”.
(…)

Proszę Pani, może  zechciałaby Pani powiedzieć coś na temat atmosfery podróży kolejką EKD, ale może też Pani powiedzieć, jak w ogóle przemieszczano się w Warszawie. Tramwajami. Szczególnie nam oczywiście zależy na kolejce EKD – tej bardzo wyjątkowej linii podwarszawskiej kolei elektrycznej.

Tramwaje to był bardzo specyficzny sposób podróżowania ze względu na tak zwane „winogrona”.  Tramwaje były oblepione ludźmi i dostać się do nich było trudno, ale zdarzało się mnie i moim pomocnicom, że  naszą walizkę czy koszyk, w którym żeśmy przewozili stację, nadajnik i transformatory, pomagali nam wepchnąć do środka ludzie. A raz jak wsiadałam do tramwaju, to zrobił to pewien Niemiec. Bardzo uprzejmie podał mi całą walizkę, a Ziutek, który ze mną jechał, zaczął się tak dziko śmiać, że bałam się, że nas zdekonspiruje. Kopnęłam go w nogę, żeby się uspokoił, ale on nie mógł się powstrzymać od śmiechu. To taki zabawny incydent.
Kolejka elektryczna była także często przepełniona i zwykle panowało w niej napięcie, z uwagi na ciągły przemyt, szmugiel rozmaitych produktów żywnościowych. Z początku  nie było to tak nasilone, ale później Niemcy się bardzo wprawili i niespodziewanie wypadali zza krzaków na którejś ze stacji, wpadali do wagonu i robili rewizję, która kończyła się zwykle aresztowaniem kilku osób. Tak więc wszyscy byli w ciągłym strachu. Ja osobiście nie miałam obaw. Starałam się nie myśleć o tym. Co będzie, to będzie, trzeba przejechać i wykonać zadanie, ale raz mieliśmy wpadkę w Warszawie kogoś, kto znał adres lokalu naszego w Podkowie wschodniej. Trzeba było ewakuować ten lokal i przewieźć wszystko z powrotem do Warszawy. Byłam wtedy sama, poszłam do lokalu naszego telegrafisty – Władka. Tam parę razy już mnie widzieli, więc nie miałam trudności z wejściem. Jego nie było oczywiście, bo już był uprzedzony o tej wpadce i nie przyjechał. A właściciele tego domu, jak powiedziałam, że jestem siostrą, to się uśmiechnęli bardzo domyślnie i wpuścili mnie. Nie robili żadnej trudności. Zabrałam co mogłam to znaczy nadajnik, kwarce, itd. i wyruszyłam pieszo na stację. Było bardzo gorąco. Przezornie nie wyszłam na samą stację, tylko schowałam się za drzewami i czymś  w rodzaju budki –  małej poczekalni chroniącej od deszczu. Schowałam się tam i czekałam aż przyjedzie pociąg. W końcu przyjechał. Patrzę, a od razu jak wjechał pierwszy wagon, to zrobiło się czarno od mundurów – rewizja w pociągu! Oczywiście w dalszym ciągu siedziałam za krzakiem. Pociąg się zatrzymał bardzo krótko i nikt z niego nie wysiadł. Przejechał dalej. Przejechał drugi pociąg, w którym również była rewizja, bo widziałam przez okna wielki ruch w środku. Przeczekałam tak trzy czy cztery pociągi, co zabrało mi masę czasu. Już słabłam z tego wszystkiego i ze zmęczenia, i z przejęcia, ze zdenerwowania, że będę musiała pieszo. Na szczęście nadjechał pusty pociąg. Wydawało się, że zupełnie nikogo w nim nie ma. Pomyślałam, że zaryzykuję. Wyszłam na peron i wsiadłam do pierwszego wagonu, który blisko podjechał. Byłam sama jedna w tym wagonie, nie wiem czy byli gdzie indziej ludzie. Wszedł do wagonu konduktor, spojrzał na mnie, spojrzał na mój bagaż. Przypuszczam, że nie wyglądałam na szmuglerkę żywności, nie miałam gdzie schować prowiantów. Oczywiste było, że mogłam mieć coś w walizce. I wziął moją walizkę bardzo spokojnie, inaczej ustawił tak, że była zupełnie niewidoczna. Wychodząc uśmiechnął się bardzo miło i powiedział:
-Wszystko w porządku.
Takie to było EKD. Dojechałam szczęśliwie do Warszawy i wszystko przywiozłam.

Aż do narożnika Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej.

Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej, tak. Tam już odniosłam nadajnik, stację gdzie trzeba. Muszę w związku z tym powiedzieć  ciekawą rzecz, że jak jechałam do Podkowy właśnie wtedy, żeby ewakuować ten lokal, to odprowadzał mnie mój mąż. Przechodząc przez jezdnię w Al. Jerozolimskich, tam gdzie było wejście do kolejki, spojrzałam pod nogi i spostrzegła, że coś leży. Schyliłam się – różaniec, stary różaniec. Ten różaniec mam do dziś dnia. Nie rozstaję się z nim nigdy. Uważałam, że to bardzo dobry znak. Dlatego pełna otuchy wsiadłam w ten pociąg. A dzisiaj siedzę w Ameryce.

Czyli nie tylko łut szczęścia, ale Opatrzność działała.

Opatrzność działała absolutnie.

Dziękuję bardzo.

Bardzo proszę.


Wywiad został przeprowadzony w ramach projektu „Opowiedzcie Nam” – www.otwarteogrody.pl
/>
Zdjęcie: Stefan i Zofia Korbońscy w Podkowie Leśnej w czasie okupacji, archiwum Fundacji im. Stefana Korbońskiego w Warszawie.

Za: wPolityce |http://wpolityce.pl/frontend/view/1155/ | Nie żyje Zofia Korbońska, bohaterka walki o wolnośÄ‡ i niepodległośÄ‡ Polski