Aktualizacja strony została wstrzymana

Po co komu biały człowiek – wywiad z W. Cejrowskim

O podróżowaniu i ucieczkach, wyższości Ameryki nad Afryką i brzemieniu białego człowieka rozmawiają Wojciech Cejrowski i Dariusz Rosiak

Dariusz Rosiak: Po co pan podróżuje?

Wojciech Cejrowski: Kiedyś pokazałem moją książkę Indianom w Amazonii i zapadła kompletna cisza. To są na ogół ludzie bardzo hałaśliwi, szczebiotliwi i wciąż robią sobie różne żarty i psikusy, ale tę książkę przeglądali w całkowitym milczeniu – oczywiście rozumieli jedynie zdjęcia, bo tekst był po polsku. I na koniec jeden z nich mówi tak: „Jesteśmy Indianami z krwi, ale ubieramy się tak samo jak ty. A na tych zdjęciach widzimy naszych dziadków tak, jak oni żyli i wyglądali kiedyś. Tu w okolicy nie ma muzeów, gdzie moglibyśmy zobaczyć ubrania naszych przodków czy przedmioty z czasów, gdy żyli w lesie. Nic nie pozostało”. Potem Indianin zaprowadził mnie do niewielkiej osady drwali liczącej jakieś 500 dusz. Weszliśmy do chałupy i zobaczyłem takich samych dziadków jak ci z moich zdjęć, niestety też już w koszulach. I oni na widok obrazków z książki mówią: „To my, to my!”.

Jeżdżę po świecie po to, by ocalać resztki unikalnych kultur. Mnogość kultur buduje, a unifikacja rujnuje. Uważam, że im bardziej upodobniamy się do siebie kulturowo, tym stajemy się ubożsi. Globalizacja psuje ludzkość.

Bardzo to altruistyczne i szlachetne. Pan się czuje altruistą wobec Indian?

Motywacje mam czyste. Gdy spotykam tych ludzi, to się autentycznie wzruszam. W osobistej relacji z człowiekiem, o którym wiem, że jest skazany na zagładę, dostaję gęsiej skórki. No, a przy okazji takie spotkanie jest przygodą z chłopięcych marzeń, z powieści podróżniczej, trochę bajkowe. Gdy robię zdjęcie, nie myślę, czy sprzedam je za milion dolarów, tylko się cieszę. Zdjęcie jest dla mnie osobistą pamiątką bardzo osobistego przeżycia – odpowiednikiem zapisków w pamiętniku. Ale gdy wracam, to oczywiście wchodzę w nasz kontekst kulturowy i te moje zapiski i zdjęcia stają się towarem. Przełączam się wtedy na reguły naszej kultury i staram się spieniężyć dzieło, zarobić na chleb, na kolejną wyprawę. To jest tak jak w przypadku Polaka, który – gdy pojedzie do Anglii – to tam zachowuje się trochę inaczej niż u siebie w domu w Gdańsku czy Szczecinie. W Anglii będzie trochę bardziej elegancki, a gdy wraca do Polski trochę bardziej chamski. To najzwyklejszy mechanizm adaptacji do środowiska. I ja też tak potrafię się przełączać. Gdy jadę do Ameryki, to jestem w 100 procentach Latynosem, gdy wracam do Polski, trochę trudniej przełączyć mi się na 100-procentowego Polaka. Zostaje we mnie latynoska radość życia – dlatego tyle macham rękami, dlatego mówię głośniej niż przeciętnie się w Polsce mówi, stąd te kolorowe kiczowate koszule, chodzenie boso itd.

Fajny ma pan sposób na życie. Zna pan taki wiersz Kawafisa „Miasto”?

Z poezji zatrzymałem się na komediach Szekspira.

To nie będę pana katował cytatami, generalnie przesłanie tego wiersza mówi, że podróżowanie po to, by sobie załatwić życie, jest jałowe i próżne, a jeśli ktoś zmarnował swój czas w najgorszej dziurze, to żeby nie wiem gdzie uciekał, jego miasto za nim pójdzie, żeby nie wiem jak się starał, to i tak życie zmarnował. Pan nie ucieka przed czymś, panie Cejrowski?

Nie, ja jestem spełniony. Syty. Mam pieniądze, osiągnąłem sukces, nie przeżywam frustracji, że czegoś nie zrobiłem i nadrobię to gdzie indziej. Ja mam raczej problem z nadmiarem. Tu mam rodziców, rodzinę i chciałbym tutaj spędzać czas. Ale równocześnie mam silną potrzebę bycia tam. Kiedyś mnie spytano za czym tęsknię, gdy wigilia zastanie mnie w Ameryce? A ja na to: za niczym. Właśnie na tym ta sztuczka polega. Gdy jestem tam, to jem tamtejsze potrawy wigilijne. Nie mam potrzeby chodzić do żydowskiego sklepu i kupować ryby w galarecie. Miejscowa wigilia jest tak samo moja jak ich. Ja już nie wracam do Polski i nie wyjeżdzam do Ameryki – w obu przypadkach jadę do siebie, do swojego domu. Rodziny szlacheckie w dawnej Polsce żyły podobnie: na dwa domy – rezydencja letnia, rezydencja zimowa. I przecież nie uciekały na wieś latem – przenosiły się po prostu. Ja też się przenoszę na zimę – do ciepłych krajów.

A pan, panie Rosiak? Dlaczego pan jeździ akurat do Afryki? Ameryka Łacińska czy Ameryka Północna to są kontynenty miłe, one zasysają imigrantów z innych państw, człowiek szybko czuje się tam jak u siebie. Ale Afryka nie przytula, Afryka odpycha białego. Więc po jaką cholerę pan jeździ na kontynent, który ciągle nam pluje w twarz?

Ja pewnie nie mam wszystkiego tak ładnie poukładanego jak pan. Ja się trochę w tym wierszu Kawafisa odnajduję. Dla mnie wyjazdy, zwłaszcza do Afryki, to są wakacje od normalności. To jest gonienie za tym, czego tak naprawdę nie można pojąć w pełni, tylko jakimiś kawałkami, i zresztą ta szczątkowość jeszcze bardziej nakręca człowieka. Gdy słyszę opowieści polskich turystów o tym, jak doskonale porozumiewają się z czarnymi albo jak wspaniałe przyjaźnie zawierają, to nie wiem o czym oni mówią. Ja uważam, ze w Afryce jesteśmy skazani na brak kontaktu z czarnymi. Jest ciągła podejrzliwość, zresztą z obu stron, jest ściana nie do przebicia. My patrzymy na nich jak na jakieś egzotyczne okazy, oni na nas jak na chodzące bankomaty. Oczywiście ten dystans da się jakoś skrócić, zwykle za pomocą pieniędzy, ale to jest sztuczny skrót. Ja w Afryce czuję się, jakbym był w innym świecie. A gdy wracam do Polski, to tak, jakbym przenosił się z kompletnie innego wymiaru, jakby ten czas w Afryce był zawieszony gdzieś indziej – ot, poszedłem do kina na film ze sobą w roli głównej.

No, ale po co pan tam jeździ?

Bo ja mam w sobie ciągłą potrzebę poznawania. Zmiana mnie fascynuje, a odkrywanie nowych rzeczy jest dla mnie motorem życia. Z jednym zastrzeżeniem – nie mam złudzeń, że gdzieś poza Polską istnieje jakiś świat marzeń, w którym wszystko jest lepsze i życie toczy się jak po maśle. Ono jest wszędzie mniej więcej takie samo. Ten wiersz Kawafisa jest prawdziwy, jeśli można tak powiedzieć o wierszu. Ja w ogóle jestem fanem Polski w przeciwieństwie do pana. Podoba mi się z każda chwilą coraz bardziej…

Ja mam chłodny stosunek, bo o inną Polskę walczyłem z komuną.

…a ja mam gorący. To jest kraj czasem nie do zniesienia, ale jak patrzę na te ostatnie lata po 1989 roku, to mi serce rośnie. Ja tu lubię żyć, stąd wyrastam, przyznaję się do każdej polskiej wady i zalety, do warcholstwa i heroizmu, do wszystkich kompleksów, które nosimy, i piękna, które co jakiś czas się objawia w niecodzienny sposób. Ja mieszkałem długo za granicą, dużo jeżdżę po świecie i nigdzie nie byłem zafascynowany otoczeniem tak jak w Polsce.

Ja się dobrze czuję w Polsce tylko na wioskach, bo w ogóle jestem człowiekiem prowincji. Jak muszę przyjechać do miasta, to troszkę się boczę na Polskę, bo w mieście się koncentrują najgorsze złogi. A już szczególnie do miasta stołecznego Warszawy wysyłamy odpady. Koledzy z Trójmiasta, którzy sobie nie dawali rady po studiach, np. nie mogli zrobić aplikacji, przyjeżdżali do Warszawy i momentalnie ją robili.

Zawsze mnie bawią takie klątwy rzucane na Warszawę, zwłaszcza z ust osób, które tu robią karierę. Skoro pan tak nie znosi Warszawy, to może niech pan wraca do Gdańska?

Nie da się i w tym kłopot. W branży rozrywkowej się nie da. Wszystko się dzieje w stolicy, więc nie mam innego wyjścia.

Jest pan osobą wierzącą, zabiera pan Boga ze sobą w podróże?

W dżungli najłatwiej mi się modlić. To jest takie doświadczenie jak wychodzenie pustelników na odludzie. Ja przeżywam coś w tym rodzaju na rzekach amazońskich. Tam jest totalna deprywacja sensoryczna, bo rzeka meandruje, każdy zakręt jest identycznie zielony, każdy dzień jest identycznie monotonny. Słońce na równiku zawsze wstaje o 6, zachodzi o 6. I jeszcze nie ma co jeść. Człowiek wiosłuje, 40 tysięcy uderzeń pagaja dziennie. W ciągu dwóch tygodni gwałtownie się chudnie, człowiek traci potrzebę jedzenia, pije się trochę rano, wieczorem dużo, piątego, szóstego dnia tracimy łaknienie i trzeba uważać na ten moment. Wtedy pojawiają się różne własne myśli, jakieś dźwięki… I wtedy jesteś najbliżej Boga. Pan to ma?

Ja mam trochę co innego. Lubię chodzić do kościoła i słuchać mszy w języku, którego nie rozumiem. Zresztą do tego nie trzeba żadnych egzotycznych podróży, niedawno byłem na Węgrzech i jedyne słowo, które rozumiałem podczas mszy to było „Jezu”. Ale oczywiście znałem całą liturgię, więc wiedziałem, co się dzieje. W Dar es Salaam wylądowałem kiedyś w kościele, gdzie czarna Matka Boska nosiła na plecach czarnego Jezusa, wszyscy apostołowie, bohaterowie wszystkich stacji Drogi Krzyżowej byli czarni i msza przypominała koncert muzyki etnicznej. A równocześnie to było moje. Dopiero w takich okolicznościach można zrozumieć, na czym naprawdę polega powszechność Kościoła, siła jego tradycji i atrakcyjność. To jest niezwykle wzruszające poza wszystkim.

To, co pan mówi, to jest laudacja na cześć łaciny w Kościele. Ja wiem, że języki narodowe przybliżyły ludziom treści liturgii, ale przecież po kilkunastu czy kilkudziesięciu latach my i tak nie słyszymy, co ksiądz do nas mówi. Powtarzamy pewne formułki mechanicznie, przecież gdy ktoś co tydzień wypowiada credo, to nie dokonuje za każdym razem rozbioru logicznego tego, co mówi, tylko mantruje. To już lepiej po łacinie – tymi samymi słowami na całej planecie.

Nie wiem, czy lepiej. Mnie podoba się, że wszędzie jest inaczej, że Kościół wchodzi w inne kultury i próbuje się w nich znaleźć. Chociaż oczywiście w wielu miejscach nie jest to proste. Kiedyś rozmawiałem z misjonarzem chyba z Tanzanii, który mi opowiadał jak to w buszu, w którym mieszkał, mężczyzna najpierw sprawdza, czy kobieta jest w stanie urodzić mu dzieci, a dopiero potem – jak już mu urodziła, i to najlepiej ze dwóch synów – to szedł do księdza po ślub. I ten misjonarz mi mówi: „Jeśli ja bym próbował ich przekonać do zachowania wstrzemięźliwości seksualnej do czasu ślubu, to by mnie potraktowali jak jakiegoś Marsjanina. Oni żyją tak od wieków i nie widzą w tym nic złego”. Mnie fascynuje postawa takiego księdza, wybory, przed którymi staje.

A dla mnie to jest proste. Ludzie pytają mnie czasem, jak ja, katolik, zachowuję się, gdy spotkam czarownika, skoro religia zakazuje nam wszelkich eksperymentów z czarami, horoskopów, wywoływania duchów, itd. Ja i ten czarownik jesteśmy po prostu na innym etapie rozwoju. Oni najpierw muszą dorosnąć do naszego poziomu kulturowego, muszą z etapu zbieracko-łowieciego, gdzie np. własność osobista nie istnieje, przejść w ten etap, gdy „Nie kradnij” nabierze sensu, bo zaczniemy mieć domy, pola, ubrania. To samo dotyczy pozostałych przykazań. Naród wybrany też nie dostał dekalogu od razu po wygnaniu z raju. Całe wieki żył bez przykazań, dostał je dopiero po ucieczce z Egiptu. Indianie czy wszystkie inne „dzikie” ludy muszą stopniowo dojrzewać do ewangelii, do tego miejsca, w którym my jesteśmy dzisiaj. Może im to zabierze mniej czasu, niż zabrało nam, ale trwać musi. I misjonarze muszą być cierpliwi, wytrwali. W Wenezueli mój kolega ma parafię na sawannach. Tam panuje zwyczajowe dwużeństwo. Jedna żona ma dom na sawannie na rancho, druga gospodaruje w domu w miasteczku. Te żony wiedzą o sobie nawzajem i się kolegują. Ich dzieci się mieszają, bo jak te z rancza idą do szkoły, to mieszkają w mieście z drugą żoną swojego ojca. A potem ten ojciec się nawraca i pyta księdza: „To co ja mam teraz jedną żonę odprawić? Ochrzciłeś mnie, dałeś Pierwszą Komunię, teraz chcę się w wierze katolickiej ożenić. Z którą mam się ożenić?”. No i ten ksiądz nie może go ożenić z dwiema kobietami, więc mu mówi: „Sakramentu nie dostaniesz! Jedyne, co mogę dla ciebie zrobić, to pobłogosławić twoje życie w takim stanie, jakie jest. Jeśli chcesz być dobrym chrześcijaninem, wychowaj swoich synów tak, aby oni mieli po jednej żonie i to jest twoje zadanie na resztę życia”. Ale taka rozterka misjonarza to przecież nic egzotycznego – w Polsce też są duszpasterstwa małżeństw niesakramentalnych i podobne kłopoty etyczne.

Gdy pan o mówi o tym, jak Indianie powinni dorosnąć do naszych wartości, to brzmi pan jak kolonizator. Pan się czuje kolonizatorem?

Ewangelia uczy, że mamy dbać nie tylko o własne dusze, lecz także o dusze innych – troska o zbawienie, czyli o najwyższe szczęście dla bliźniego mego. A ponadto rzeczywiście biały człowiek ma misję, bo dostał od losu prezent, dostał więcej niż inne rasy i to go do czegoś zobowiązuje. Mamy obowiązek się dzielić naszym dobrem, naszym moralnym dobrobytem. Kipling nazywał to „brzemieniem białego człowieka” – obowiązek cywilizowania ludów na niższym etapie rozwoju moralnego, kulturowego. One nie są gorsze, po prostu na ich terenie rozwój przebiegał wolniej lub inaczej i, gdy pojawia się biały, to jest okazja nadrobić zaległości. Cieszą pana dotacje unijne na nadrobienie zaległości komunizmu? No to mnie cieszy misja cywilizacyjna białego człowieka. Jeśli uważam, że nasze wartości są złe, to je zmieniam. Jeśli jednak uważam, że są dobre, to je propaguję wśród innych. To chyba poprawna konstrukcja etyczna, prawda?

I uważa pan, że biały człowiek ciągle ma mandat do narzucania innym swoich wartości, swojego poczucia dobra i zła, swoich systemów politycznych? Czy po XX wieku, wieku, kiedy biali wymyślili dwie najbardziej mordercze ideologie w historii i wyrzynali się nawzajem jak najwięksi barbarzyńcy, mamy mandat moralny, żeby uczyć innych jak żyć?

Narzucać czegokolwiek nie mamy prawa. Dobra się nie narzuca i nigdy przemocą. Dobro się powinno propagować. Co się zaś tyczy systemów politycznych, to chyba raczej pan uważa, że słusznie było najechać Afganistan, Irak, Jugosławię i zaprowadzić tam demokrację. Konkwista rzeczywiście nie była piękna. Ale pamiętajmy, że tam istniały wówczas totalitarne państwa Azteków czy Inków. Biały człowiek przyszedł i był traktowany trochę tak jak dziś armia amerykańska w Iraku – dla części ludności przyszedł wyzwoliciel, dla innych uzurpator i wróg, który chce podbić kraj i przejąć władzę. Tylko, że po konkwiście dość szybko pojawiło się miejsce we władzach dla autochtonów. I tak jest do dziś. Indianie i Metysi skorzystali z naszych wynalazków (takich jak szkoły powszechne czy dekalog) i nastąpił gwałtowny awans kultury.

Panie Wojtku, w Ameryce Łacińskiej miliony Indian ciągle żyją na poziomie wegetacji, są sponiewierani przez Metysów, pozbawieni szans na rozwój…Chce się pan powtrącać? Chce pan jednak wkroczyć z misją cywilizacyjną i przywołać Metysa do porządku? (śmiech).

Jest wiele przykładów tego, że Indianie sami sobie potrafią radzić, mają silne władze lokalne, konkurują z Metysami. Plemię Kuna w Panamie opanowało kraj, mają swoich posłów, mają banki, mają własne wyspy, mają wystawy swojej kultury na Manhattanie, Metysi nie mają tam wiele do powiedzenia. W Boliwii Indianin jest prezydentem, w coraz większej części kraju Indianie trzymają Metysów za twarz. W Gwatemali większość mieszkańców to potomkowie Majów – bardzo zwarte, prężne kultury. Znam miejsce, gdzie ksiądz Metys musi prosić Indian o pozwolenie na odprawienie mszy, bo kościół stoi na gruncie do nich należącym i wieczorem Indianie składają tam swoje ofiary z kóz.

A Afryka? Jak tam się panu podoba spuścizna kolonizacji?

Afryka po wycofaniu się białych kolonizatorów zniszczyła sama siebie. Zniszczyli zasoby, drogi, mosty, szkoły; mordują się milionami, prześladują narodowo, religijnie i rasowo. Potworne zbydlęcenie człowieka. I regres cywilizacyjny. Od roku 1950 w Afryce doszło do 21 wojen, liczba ofiar to prawie 20 milionów. Rasistowska rzeź w Rwandzie – ponad 2 miliony ofiar w ciągu zaledwie kilku dni z powodu oskarżenia o czary!! Afrykanie sami dla siebie są największym zagrożeniem. Uważam, że doskonałym sposobem naprawy tego zła byłoby przywrócenie dyktatury białego człowieka na czas jakiś.

Na jaki?

Nie wiem, może na 200 lat, może na 1000. Biały człowiek ucywilizował Afrykę. Czarny człowiek zniszczył to dobro.

A co zrobić z tymi nielicznymi krajami afrykańskimi, które – nie wiedzieć czemu – nie uległy, jak to pan nazywa, zbydlęceniu i osiągnęły sukces? Np. Botswana. Panuje tam demokracja, ludzie żyją jak na afrykańskie warunki na wysokim poziomie.

Cudnie, to w Botswanie już rządy białego człowieka nie są potrzebne. Ale w Afryce Południowej natychmiast trzeba przywrócić apartheid, bo on separował wrogie sobie grupy i w ten sposób utrzymywał porządek. I pokój.

A jeśli czarni się nie zgodzą, to co pan proponuje?

Pasek i po tyłku. Z bandytami się nie cackamy, obojętne czy bandyci biali, czy czarni, tak? No to podobnie w Afryce – proponuję, żeby w niektóre miejsca powróciły korpusy brytyjskie i zaprowadziły tam taki porządek jak kiedyś.

Akurat w RPA sami Afrykanerzy sobie doskonale radzili. Strzelając np. do uczniów w Soweto w 1976 roku, zabijając 500 nieuzbrojonych uczniów protestujących przeciwko nieludzkim warunkom, w jakich żyli. Wie pan, od kogo nauczyli się czarni w Kongo barbarzyństwa, złodziejstwa, korupcji? Od belgijskiego króla Leopolda i jego ludzi, którzy regularnie i bezkarnie dokonywali tam masakr i kradli wszystko, co się dało. Mobutu Sese Seko tylko kontynuował tradycję białych. Wie pan, ilu czarnych studiowało w Rodezji za czasów rządów Iana Smitha? Pięcioro. Ja rozumiem, że pan chce być wyrazisty, ale z tą bezwarunkową pochwałą białej cywilizacji w Afryce to pan przesadził. To jest obraz świata, w który nie wierzą już nawet sieroty po Imperium Brytyjskim w Londynie.

Bo tacy jak pan w londyńskich gazetach piorą ludziom mózgi, podając efekciarskie argumenty przeciwko koloniom. Zamiast pisać ściskające serduszko powiastki o pięciorgu studentów, niech pan uprzejmie napisze, ile szkół było w Afryce, zanim przyszli biali. Ile było szpitali, ile dróg bitych, którymi do tych szpitali można było szybko dojechać. A potem niech pan łaskawie napisze, że po przejęciu władzy przez czarnych liczba dróg bitych w Afryce spadła o 80 procent. Białe kolonie były doskonałym narzędziem cywilizacyjnego podnoszenia najbiedniejszych rejonów świata. I to nie biały kolonializm zniszczył Indie, tylko Ghandi. Błagam, proszę sięgnąć do statystyk, a potem ze mną rozmawiać o pożytku z wygnania białych.

Pan sobie zdaje sprawę, że pan głosi pochwałę podziałów rasowych?

Nie rasowych, tylko kulturowych, do cholery!!! Jak wam brak argumentów, to próbujecie z oponenta robić rasistę. Niech pan sobie przeczyta, co mówiłem wcześniej, niech pan dodatkowo przeczyta którąś z moich książek o Amazonii, bo rasistą jestem takim samym jak Jan Paweł II. Podał mi pan przykład Botswany, gdzie demokracja działa. I bardzo dobrze, niech działa, niech tamtejsze dzieci chodzą do szkół. Ale z drugiej strony nie ma takiego obowiązku, by wszyscy na świecie umieli czytać i pisać. W starożytnym Egipcie tylko kilku kapłanów czytało, nawet król nie umiał. I wszystko działało. Odgórna zasada, która obowiązuje wszystkich, to „Nie zabijaj” albo „Nie kradnij”. Ale nie ma zasady „Musisz umieć pisać”.

Nie ma też zasady „Musisz jeść”. Z perspektywy ciepłego pokoju w Europie głosi pan poglądy obrażające ludzi, którym los nie sprzyjał tak jak panu, bo urodzili się w złym czasie i w złym miejscu. Czy pana w ogóle interesuje coś takiego jak nędza, bieda na świecie, fakt, że miliard ludzi, między innymi w tych krajach, które pan odwiedza, nie ma dostępu do wody, że matki nie mogą rodzić dzieci w higienicznych warunkach, że dzieci nie mogą iść do szkoły? To jest los dwóch trzecich ludzkości.

Interesuje. Więcej niż połowę życia spędzam wśród biednych i wiem, że najlepiej dają sobie radę, gdy ich się zostawi samym sobie. Owszem, gdy wybucha wulkan, jest powódź, trzeba dać jałmużnę, przysłać jedzenie, koce – interwencja w obliczu katastrofy. Ale żadnych programów pomocy, żadnych długofalowych zasiłków.

Ludzie zostawieni w spokoju sami sobie potrafią ułożyć życie.

Kopacz srebra z Potosi, który przez 40 lat siedzi w rozpadającej się kopalni i zarabia dwa dolary dziennie, też sobie sam życie ułoży?Jest całkowicie wolny, jak mu się nie podoba, to może sobie wyjechać, gdzie chce.

Pan albo ja możemy wyjechać, dokąd chcemy, ale człowiek, który nie ma szkoły, nie ma pieniędzy i którego horyzonty sięgają rogatek miasta, nie może nigdzie wyjechać.

Mało pan wie o Ameryce. Indianie migrują masowo, ciągle zmieniają miejsce zamieszkania. Jak gdzieś znajdą nowe złoto, to połowa tych niepiśmiennych ludzi z Potosi zaraz tam leci. Jakoś wiedzą jak i którędy, i jakoś znajdują na to pieniądze. Kraje Ameryki Łacińskiej podpisały umowę, że „Indios no tienen fronteras”, czyli Indianina nie obowiązują granice państwowe. To jest kontynent wiecznej wędrówki ludów. Jak się rozniesie, że gdzieś jest nowa kopalnia, to na piechotę tam idą z drugiego końca kontynentu.

To jest bardzo atrakcyjny obraz biednych. Traktuje pan ich jak maskotki z przepaskami na biodrach, które dla pana tańczą jakieś swoje tańce wojenne sprzed wieków. Pan na nich popatrzy, porobi notatki, popstryka parę zdjęć i zamyśli się nad upływem czasu. Jeśli się ma mnóstwo kasy i dom nad morzem, to oczywiście w tym obrazie nie ma żadnej rysy, a Ameryka Łacińska jawi się jako jedno wielkie eldorado

Przez większość czasu, który spędziłem w Ameryce Łacińskiej, byłem ubogi, nie miałem grosza, kumplowałem się z żebrakami, spałem na kratkach od metra. Miesiącami żyłem bez pieniędzy i wiem, co to znaczy bieda.

Panie Wojtku, czy pan w ogóle ma dystans do siebie? Niektórzy ludzie się z pana śmieją, inni się pana boją. Ten facet chodzący po Warszawie na bosaka, głoszący jakieś obrazoburcze poglądy. Ta emigracja do Ekwadoru. To strasznie śmieszne jest, czuje pan to?

Proszę się śmiać, wyjdzie pan na głupka, bo z jednej strony taki pan otwarty na los Murzyna, a z drugiej strony taki ciasny umysłowo, że musi wyśmiać bosonoga.

Wie pan, jaki jest dochód narodowy na mieszkańca w Ekwadorze, według pana, idealnego kraju do osiedlenia się? Nieco ponad 3 tysiące dolarów. W Polsce – którą wielu Polaków uważa za zadupie świata – prawie 18 tysięcy.

No i co z tego? Jeśli zacznie pan przeliczać dochód narodowy na głowę i porównywać z innymi krajami, to wyjdą panu różne przerażające zestawienia. Bezsensowne! Indianie rzadko obracają pieniędzmi oraz prawie nigdy nie rejestrują obrotów. Ich dochody się nie pojawiają w statystykach. Jedzenie pozyskują bezpłatnie z puszczy lub pola. Tak samo jak przez wieki.

Jeśli im się nie wiedzie w mieście, mogą wyjść 20 kilometrów za miasto i na ziemi niczyjej postawić dom dla swojej rodziny. W Ekwadorze niepotrzebny jest żaden dochód, żeby żyć przyzwoicie całymi latami. Wystarczy włożyć trochę wysiłku fizycznego. Powoływanie się na pieniądze Polski i Ekwadoru nie ma sensu, bo w Ekwadorze pieniądze nie są niezbędne do życia.

Dopóki pan sobie nogi nie złamie.

Jak sobie złamię, a będę bez grosza, to mi ją złoży baba ze wsi za jajka, albo rodzina pomoże, albo parafia.

A jak wylew pan będzie miał, to też baba pana uratuje za jajka?

Jak będę miał wylew, to umrę. W Polsce na ulicy z pełnym portfelem.

To fajnie brzmi. Pan buduje sobie takimi wypowiedziami wyrazisty wizerunek.

Wszystko, co pan widzi w telewizji czy słyszy w radiu wypowiedziane przez Wojciecha Cejrowskiego, jest prawdziwe. Nie widzi pan całego Cejrowskiego – część jest schowana w spodniach – ale to, co wystawione na pokaz, jest prawdą. To są moje poglądy, naprawdę tak myślę i tak samo się zachowuję i w domu, i w telewizji. Jestem spójny.

Tylko po co spędzać życie na obsesyjnym zainteresowaniu sobą. To jest dobre, jak się ma 18, 19 lat i człowiek myśli, że jest pępkiem świata. Potem albo grzęźniemy w jakichś mgławicowych maniach, albo zaczynamy interesować się światem. Tym, jaki jest, co nam daje, co zabiera, co możemy z niego wziąć i ile mu dać. A co pana obchodzi w życiu, panie Cejrowski?

Jedna jedyna rzecz – zbawienie duszy. Dlatego nie mogę pozostawać obojętny na cierpienie ludzkie, co mi pan zarzuca. Pan patrzy na świat kolektywistycznie, trochę ideologii w tym jest, wszystko podparte liczbami, a ja patrzę na świat indywidualistycznie. Nie interesują mnie masy i jakieś statystyki, tylko jednostka wobec Boga. Zbawienie duszy – mojej, pańskiej, afrykańskiej, amerykańskiej, każdej duszy po kolei. Amen.


Za: Rzeczpospolita | Dariusz Rosiak 12-09-2008, ostatnia aktualizacja 13-09-2008 00:56


Skip to content