Aktualizacja strony została wstrzymana

Dokazujmy z rozeznaniem – Stanisław Michalkiewicz

Czyśmy się trochę nie zanadto ostatnio rozdokazywali?” – zapytywał w swoim czasie Wojciech Młynarski. I rzeczywiście – pan prezydent jakby się zapamiętał w gruzińskości swojej, jakby nie nazywał się Lech Kaczyński, tylko jakiś, dajmy na to, Lechidze Kaczyszwili. Nie to jest jednak najgorsze; najgorsze jest to, że pan prezydent jest bardziej gruziński, niźli sami Gruzini. Nie tylko gotów „walczyć” w sytuacji, gdy 1 września Unia Europejska najprawdopodobniej groźnie pokiwa Rosji palcem w bucie, to znaczy – nie wyjdzie poza energiczną, ale pozbawioną jakiejkolwiek mocy sprawczej retorykę, ale w dodatku – w sytuacji, gdy już wiadomo, że prezydent Michał Saakaszwili zlekceważył amerykańskie ostrzeżenia, zaś opozycyjni politycy gruzińscy domagają się rozliczenia z ostatnich fatalnych decyzji, które doprowadziły Gruzję do klęski wojennej i rozbioru państwa. W szczególności zaś – w sytuacji, gdy sama Nino Burdżanadze, podobnież poleciała do Waszyngtonu na konsultacje, a jak złośliwie twierdzą ruscy szachiści – na „oględziny przedślubne”.

Oczywiście w twierdzeniach ruskich szachistów nie ma ani słowa prawdy. Pani Burdżanadze bowiem, pochodząca z porządnej, nomenklaturowej gruzińskiej familii, ukończyła moskiewski Uniwersytet im. Łomonosowa, będący, jak wiadomo, kuźnią kadr, co to „decydują o wszystkim” i wkroczyła do polityki pod skrzydłami Edwarda Szewardnadze, który, jak wiadomo, z poręki Moskwy zastąpił na stanowisku prezydenta Gruzji Zwiada Gamsahurdię. Aliści od września 2001 roku, kiedy to po ataku na Amerykę, prezydent Bush, za namową Pawła Wolfowitza zmienił priorytety polityki zagranicznej, pani Burdżanadze zaczyna się od Szewardnadzego coraz bardziej „dystansować”, aż w końcu w 2003 roku z nim zerwała, a podczas słynnej „rewolucji róż”, nadała przeprowadzonemu z inicjatywy i za pieniądze „filantropa”, czyli Jerzego Sorosa zamachowi stanu, pozory legalności. Jako szefowa parlamentu, stanęła na czele państwa i rządu, a potem przekazała władzę demokratycznie wybranemu, „charyzmatycznemu”, ma się rozumieć Michałowi Saakaszwili. Wygląda na to, że musiała przewerbować się najpóźniej wczesną jesienią 2001 roku, więc żadne „oględziny przedślubne” w jej przypadku nie są potrzebne. Dopiero jak wróci z Ameryki, będziemy więcej wiedzieć na temat dalszych demokratycznych przemian w Gruzji, więc czy w tej sytuacji prezydent Kaczyński powinien tak kurczowo trzymać się ustaleń poczynionych w maju, podczas rozmów z szefem Mosadu, panem Meirem Daganem, zwłaszcza, że niezależnie od tych ustaleń, „Gazeta Wyborcza” jeździ mu po głowie jakby nigdy nic? Czy naszą duszeńką musi być koniecznie pan Saakaszwili i będziemy bronić go „do upadłego” również przed Gruzinami?

Tymczasem „Gazeta Wyborcza” nie tylko jeździ panu prezydentowi po głowie, do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić, ale w dodatku przejmuje inicjatywę w zakresie polityki zagranicznej. Właśnie ogłosiła apel, żeby jak najszybciej ratyfikować Traktat Lizboński. Podobnież apel ten podpisali wszyscy byli ministrowie spraw zagranicznych, a nawet minister aktualnie urzędujący, co jest jeszcze jednym dowodem na istnienie życia po życiu, przy pomocy którego „drogi Bronisław” nadal z zaświatów steruje polską polityką zagraniczną. Jej istotnym elementem jest ustawianie Polski na pierwszej linii frontu walki z Rosją, co w sytuacji, gdy Unia Europejska, to znaczy dyrektoriat niemiecko-francuski najwyraźniej nie życzy sobie żadnej otwartej wojny z Cesarstwem Rosyjskim, w której Cesarstwo Amerykańskie znowu wystąpiłoby w charakterze arbitra, a może nawet dyktatora rozejmu, musi zakończyć się niedobrze, zwłaszcza, że Polska wobec Rosji pręży muskuły amerykańskie, co w Moskwie musi wzbudzać skrywaną wesołość. Nacisk na ratyfikację Traktatu Lizbońskiego z punktu widzenia lobby żydowskiego, którego ekspozyturą jest „Gazeta Wyborcza”, może mieć zatem na celu przyśpieszenie utworzenia Żydolandu na tej części terytorium polskiego, do której Niemcy nie roszczą sobie żadnych pretensji.

No dobrze, ale co naprawdę dzieje się w Rosji? Jak wiadomo, pierwszą ofiarą każdej wojny jest prawda, więc i w naszej prasie patriotycznej pojawiają się pod adresem Rosji oskarżenia o kontynuowanie sowieckiego imperializmu. Stanowią one powtórzenie bałamutnych tez, kolportowanych dzisiaj w charakterze naukowych ustaleń m.in. przez Ryszarda Pipesa, że niby Rosja jest kontynuacją ZSRR, a ten z kolei – kontynuacją caratu. Jak już pisałem, te mądrości wielokrotnie wyśmiewał Józef Mackiewicz, przytaczając m.in. taki oto przykład na różnicę między „caratem” a bolszewią. Oto za panowania Aleksandra III, na fali rusyfikacji, w guberni kowieńskiej władze odebrały w jakiejś wsi kościół z przeznaczeniem na cerkiew. Chłopi parafianie stanęli w obronie świątyni i przedstawicieli władz poturbowali, co zostało uznane za bunt. W obronie oskarżonych chłopów stanął kwiat adwokatury rosyjskiej i kiedy w charakterze świadka przed sądem stanął kowieński gubernator Klingenberg, a jeden z adwokatów zadał mu pytanie: „świadku Klingenberg…” – gubernator zwrócił się do sądu: – „proszę pouczyć obrońcę, że dla niego nie jestem żadnym „świadkiem”, tylko Jego Ekscelencją Gubernatorem, tajnym radcą i szambelanem Jego Cesarskiej Mości”. Sędzia przewodniczący na to: „tutaj, przed sądem, nie ma żadnych ekscelencji, gubernatorów, tajnych radców, ani szambelanów, tylko strony i świadkowie. Świadku Klingenberg – proszę odpowiadać na pytania obrońcy!” Warto i dziś tę różnicę zauważać, zwłaszcza, że nie mamy pewności, czy w Rosji rzeczywiście odradza się bolszewizm, czy tylko – samodzierżawie. Miedzy jednym a drugim bowiem jest istotna różnica, również z naszego punktu widzenia. Bolszewizm już dwa razy doprowadził Rosję do zapaści, więc z naszego punktu widzenia, jego recydywa w Rosji byłaby korzystna. Samodzierżawie natomiast Rosję wzmacniało, zwłaszcza po reformach cesarza Aleksandra II, kiedy to Rosja stała się państwem praworządnym i pomijając brak demokracji politycznej – liberalnym.

Na rozwój sytuacji w Rosji nie mamy żadnego wpływu zwłaszcza teraz, gdy wojna z Gruzją praktycznie skonsolidowała rosyjskie społeczeństwo wokół Kremla. Pomstowanie na to nic nie da, bo to po prostu fakt, a w polityce fakt, to jak w religii dogmat. Zamiast pomstowania lepiej pracować nad alternatywą, o której bodaj w 1995 roku mówiłem delegacji rosyjskiej Dumy, której miałem przedstawiać punkt widzenia prawicy polskiej na różne sprawy. W pewnym momencie jeden deputowany zapytał, dlaczego Polska „pcha się” do NATO. Odpowiedziałem, że naszym celem jest zachowanie niepodległości i albo nam się to uda, albo nie. Może nam się nie udać, np. dlatego, że Rosja zrobi coś, co pozbawi nas niepodległości. To byłoby przykre, ale to jeszcze nie musi być tragedia, bo wszystko zależy od tego, co będzie w Rosji. Jeśli Rosją kierowałby ktoś taki, jak Sergiusz hr. Witte, albo Piotr Stołypin, to jakoś byśmy to przeżyli. Natomiast gdyby Rosją kierował ktoś taki, jak Józef Stalin, to wy sami najlepiej wiecie, że trzeba trzymać się od was jak najdalej. A ponieważ nawet wy nie wiecie, kto będzie Rosja kierował, to my chcemy w razie czego mieć gdzie od was uciekać.

Dlatego opowiadam się za opcją amerykańską w polskiej polityce zagranicznej, ale ponieważ na amerykańską politykę i na sposób rozumienia przez Amerykanów ichniego interesu państwowego żadnego wpływu też mieć nie będziemy, powinniśmy nauczyć się – po pierwsze – harmonizować polski interes państwowy z amerykańskim, a po drugie – tak go formułować, by za nasze współdziałanie z Ameryką można było brać wynagrodzenie z góry, bo z uwagi na zmienność amerykańskiej polityki, „dołu” może już nie być. Wymaga to oczywiście kierowania się polskim interesem państwowym, chociaż w sytuacji przeżarcia naszego kraju agenturą, „rzadkość to wielka i obrosła mitem”.

Stanisław Michalkiewicz
Felieton  ·  tygodnik „Najwyższy Czas!”  ·  2008-09-05  |  www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Skip to content