Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wprawdzie Polskę dotknęła powódź jakiej świat nie widział, to znaczy – jakiej świat nie widział od 1997 roku, powodując miliardowe straty, ale coś za coś – ta klęska żywiołowa może stać się zalążkiem upragnionej „zgody polsko-polskiej”, o której piszą wynajęci na kampanię wyborczą Wieszczowie Narodowi Czasu Powodzi oraz wzdychają stada moralnych autorytetów. Rzecz w tym, że jeszcze raz sprawdziło się spostrzeżenie o przyczynach niechęci Pana Boga do zsyłania na ziemię drugiego potopu – że mianowicie przekonał się o całkowitej bezskuteczności potopu pierwszego. Powódź tysiąclecia, to znaczy – drugiego tysiąclecia, z roku 1997 zmyła premiera Włodzimierza Cimoszewicza z premierowskiego fotela, ale co z tego, kiedy wkrótce potem jego miejsce zajął charyzmatyczny premier Jerzy Buzek dwojga pseudonimów „bez swojej wiedzy i zgody”? Charyzmatyczny premier Jerzy Buzek, stojąc na czele rządu tworzonego przez AW„S” i UW, wprowadził cztery wielkie reformy, polegające na wprawieniu w zewłok Rzeczypospolitej mnóstwa klamek, żeby zaplecze polityczne koalicyjnego rządu miało na czym się uwiesić – ponieważ inne klamki były już zajęte przez zaplecze polityczne SLD i PSL. „Kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”, więc kto w sytuacji, gdy trzeba łapać klamki, miałby jeszcze głowę do jakichś zabezpieczeń przeciwpowodziowych? To znaczy przepraszam – głowę to oczywiście miał, bo natworzono urzędów od gospodarki wodnej co niemiara i w budżecie prace nad zabezpieczeniami wyglądały nawet imponująco, tyle, że na skutek cudownego rozmnożenia stosownych urzędów i służb, większość środków budżetowych została przekształcona w tzw. wydatki wegetacyjne, to znaczy – zwyczajnie przejedzona przez rozdęte biurokracje. Sprawozdań naprodukowały one ile dusza zapragnie, więc zarówno rząd charyzmatycznego premiera Buzka, jak i postkomunistyczny rząd premiera Leszka Millera, podobnie jak oryginalny rząd premiera Marka Belki, do którego nikt nie chciał się w Sejmie przyznawać, a który mimo to rządził bez najmniejszych problemów, podobnie jak następny rząd premiera Kazimierza Marcinkiewicza, tego od „yes! yes! yes!”, rząd premiera Kaczyńskiego, co to upadł na skutek potknięcia się o własne nogi oraz wreszcie – rząd premiera Tuska – wszystkie one mają solidne, to znaczy – udokumentowane na papierze podstawy do urzędowego optymizmu: „radosna twórczość kipi wszędzie wbrew opozycji niecnym krzykom; niedługo wydać trzeba będzie letnie mundury urzędnikom”.
Gorzej w terenie. Tam na dobrą sprawę nie zrobiono wiele, by zabezpieczyć tereny położone wzdłuż rzek przez następną powodzią, a prawdę mówiąc – nie zrobiono nic. Dlatego wystarczy dłuższa ulewa, ot, właśnie taka, jaka nawiedziła Polskę w połowie maja, byśmy stali się świadkami powodzi trzeciego tysiąclecia – bo powódź z roku 1997 należała jeszcze do tysiąclecia drugiego. W tej sytuacji kocioł nie bardzo może przyganiać garnkowi, więc chociaż poszczególne ugrupowania będą się między sobą przekomarzały, które chciało lepiej przygotować, albo – które przygotowałoby lepsze zabezpieczenia przeciwpowodziowe, to żadnych poważnych oskarżeń, ani – tym bardziej – żadnego egzekwowania odpowiedzialności za dopuszczenie do klęski o takich rozmiarach i takich stratach, nikt od nikogo nie będzie wymagał. Przeciwnie – tylko patrzeć, jak ze wszystkich stron popłyną zgodne nawoływania, żebyśmy w obliczu klęski znowu „byli razem”, że co tam było, to tam było, ale przecież tak naprawdę „wszyscy Polacy to jedna rodzina, czy to Komóra, czy to Kaczyna” – co zresztą podobno nawet rzeczywiście się zgadza, bo powiadają, że obydwaj Umiłowani Faworyci pochodzą od generała Jaruzelskiego, no a generał Jaruzelski – wiadomo: z Informacji. Można zatem powiedzieć, że z punktu widzenia jedności moralno-politycznej narodu, o którą tak zabiegał Edward Gierek i do której – poprzez linię porozumienia i walki – spoza gór i rzek dążył generał-premier Wojciech Jaruzelski, powódź trzeciego tysiąclecia okazała się prawdziwym darem Niebios zwłaszcza, że wszystkie straty i tak pokryją przecież podatnicy.
Dzisiaj szlajający się po zalanych miejscach premier rządu naszego państwa, z którego nie wiedzieć czemu mielibyśmy „być dumni”, zachęca powodzian do „ucieczki bez zbędnych dyskusji”, ale jak się tylko trochę odkują, to przecież oskubie ich bez litości, jak skubał dotychczas – i wszystko zakończy się wesołym oberkiem. Można się tylko zadumać, że gdyby tak Polska nie należała do Eurokołchozu i nie wpłacała tam corocznie 11 miliardów złotych tytułem składki, to może starczyłoby nam i na poprawienie wałów przeciwpowodziowych, pamiętających jeszcze poczciwe czasy rozbiorowe, a nawet – na budowę autostrad – bo za 11 miliardów można wybudować około 500 kilometrów autostrady. Oczywiście tylko się zadumać – bo na opuszczenie Kołchozu nie pozwoli nam przecież za żadne skarby Nasza Złota Pani Aniela, mająca względem nas swoje rachuby, ani – tym bardziej – Nasi Umiłowani Przywódcy i Przedstawiciele, którzy z samego kurzu, jaki powstaje przy przeliczaniu pieniędzy wypłacanych tytułem składki i częściowo powracających jako „subwencje”, potrafią położyć solidne fundamenty pod jakże wiele starych rodzin!
Tymczasem w Kołchozie „trup baronowo, grób baronowo, plajta, klapa kryzys, krach”! Były charyzmatyczny premier Buzek, który, na wszelki wypadek czmychnął do Brukseli, gdzie mu przygotowano „legowisko faszystowskie”, właśnie ćwierka o funduszu solidarnościowym. Kołchozowa egzekutywa stworzyła go w celu umożliwienia Europejskiemu Bankowi Centralnemu wykupywania obligacji zbankrutowanych państw. A od kogo? Wróbelki ćwierkają, że posiadaczami tych obligacji są w większości banki niemieckie, no bo komuż najbardziej zależało na zabawie w jedność europejską? O Jerum, Jerum! Znaczy się, frajerstwo z całego Kołchozu będzie się składać na haracz dla niemieckich banków! Ładny interes! Pewnie dlatego kilka państw zachodnioeuropejskich zaczęło ostatnio gwałtownie zwiększać zapasy dla oddziałów obrony cywilnej i to takie zapasy, które umożliwią szybkie ich rozwinięcie. Widać spodziewają się jakichś dużych rozruchów, bo wprawdzie niewolnicy już są wytresowani, że to niby „wszyscy ludzie będą braćmi” i w ogóle – ale na wszelki wypadek lepiej dmuchać na zimne, zwłaszcza, gdy ludziska są dmuchani tak bezczelnie. Najwyraźniej zbliżają się ciekawe czasy.
W oczekiwaniu tedy na nie – kilka uwag do artykułu pana Krzysztofa Mazura „Między Sasem a Lasem” z numeru poprzedniego. W ogóle nie mam ja jakoś szczęścia do realistów. W połowie lat 90-tych, gdy optowałem za udziałem Polski w NATO, realiści chłostali mnie bezlitośnie za sprzeniewierzanie się geopolitycznym koniecznościom. W szczególności tajemniczy „lej kontynentalny” wprost nakazywał, by łączyć się z ruskimi szachistami. Kiedy jednak 1 maja 2004 roku nastąpił Anschluss, okazało się, że sławny „lej kontynentalny” nie ma już dawnego znaczenia, bo teraz nakazuje amikoszonerię z Prusakami. Obawiam się tedy, że ten cały „realizm” to w najlepszym razie – mrzonki. Oto pan Krzysztof Mazur pisze, że jednym z filarów naszej polityki, winna być „zdroworozsądkowa polityka zagraniczna”, której powinniśmy uczyć się od Czechów, a zwłaszcza – od Benesza, który „za każde pośrednictwo brał skromne 5 procent”. Toż przecież zaniechanie brania wynagrodzenia za dywersję Z GÓRY uznałem za podstawowy błąd prezydenta Kaczyńskiego, kiedy próbował politykować z Amerykanami. Bo z ruskimi szachistami o żadnych procentach nie ma mowy. Kiedy Ojciec Narodów postanowił zrobić w Czechosłowacji porządek, Klement Gottwald nie dał Edwardowi Beneszowi nawet halerza, uważając zapewne, że naturalna śmierć wystarczy mu aż nadto.
Stanisław Michalkiewicz
Felieton • tygodnik „Najwyższy Czas!” • 28 maja 2010
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.