Aktualizacja strony została wstrzymana

Podsuwam wersję wariantu – Stanisław Michalkiewicz

Niewiarygodne, ale wygląda na to, że „świat” zupełnie zignorował rewelacje na temat Lecha Wałęsy, zawarte w książce doktora Sławomira Cenckiewicza i doktora Piotra Gontarczyka. Tak się akurat składa, że bawię w Sajgonie, gdzie oczywiście gorąco jest, jak w Sajgonie. Motocyklistę, który omal nie zabił mnie na przejściu przez ulicę i z tego powodu taktownie się zatrzymał, żeby się wyekskuzować (bo Wietnamczycy, przynajmniej w Sajgonie, są szalenie, rzekłym nawet – uprzedzająco uprzejmi, chociaż wyglada na to, że żadne zasady ruchu ulicznego do końca tu nie obowiązują), zagadnąłem, co sądzi o posądzeniu sławnego na całym świecie Lecha Wałęsy o współpracę z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa. Motocyklista ów najpierw zawstydził się, bo – aczkolwiek trudno w to uwierzyć – zupełnie nie słyszał o Lechu Wałęsie, więc kiedy mu łamaną wietnamszczyzną wytłumaczyłem, że powinien i o co właściwie chodzi, rozgladając się na boki, tonem mentorskim, bardzo głośno pouczył mnie, że współpraca z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa jest obowiązkiem każdego obywatela, więc Lech Wałęsa musiał być obywatelem wzorowym, a poza tym, to on bardzo się spieszy i życzy mi miłego dnia, którego przeżycie jest tym bardziej prawdopodobne, że właśnie uniknąłem śmierci, a on – zniszczenia motocykla, więc widocznie wszystko jest w najlepszym porządku, z Lechem Wałęsą, kimkolwiek by on nie był, na czele.

W tej sytuacji wygląda na to, że autorytety moralne, a w szczególności redaktorzy pisujący do żydowskiej gazety dla Polaków, troche przesadzają, twierdząc, że powinniśmy się konfundować z powodu książki wydanej przez Instytut Pamięci Narodowej o Lechu Wałęsie, bo okrywa ona nas, to znaczy tubylczych Polaków „wstydem” przed całym „światem”. Uwzględniając wrodzoną a nawet, kto wie, czy nie rasową skłonność do pewnej przesady (Stefan Kisielewski opowiadał, jaka jest różnica między pielegniarką polską i żydowską; pieleniarka polska rano rzeczowo relacjonuje lekarzowi dyżurnemu, jak pacjenci spędzili noc, podczas gdy żydowska rozpoczyna swoja relację od słów: „panie doktorze, co ja przeżyłam!”), chyba nic nie wskazuje na to, jakoby „świat” oczekiwał, byśmy wstydzili się z powodu współptacy Lecha Wałęsy z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa. W Wietnamie uważają, przynajmniej oficjalnie, że każdy powinien tak właśnie robić, podobnie zresztą, jak redaktor Adam Michnik. Wprawdzie na temat współpracy z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa ostatnio nie wypowiadał się zdecydowanie, ale przecież szefa tejże Służby, czyli generała Czesława Kiszczaka uznał za „człowieka honoru”, a czyż współpraca z człowiekami honoru może być powodem do jakiegości wstydu?

Więc jeśli Jarosław Kaczyński utrzymuje, że „widział” wszystkie donosy „Bolka” i to jeszcze w 1990 lub 1991 roku, kiedy już za jego poręką Lech Wałęsa został prezydentem Polski, to oczywiście nie wypada nam zaprzeczać, a tylko najwyżej pytać, w jakim celu w takim razie lansował konfidenta na prezydenta Polski. Oczywicie takie pytania, jako retoryczne, muszą pozostać bez odpowiedzi, podobnie jak pytanie o przyczyny, dla których prezydent Lech Kaczyński, ulegając perswazji senatorów w osobach Kazimierza Kutza (dawniej Kuca), Krzysztofa Piesiewicza i Zbigniewa Romaszewskiego, zablokował lustrację poprzez przywrócenie procedur które miały ją hamować, a które uwalił ostatecznie Trybunał Konstytucyjny w swoim zagadkowym orzeczeniu. Na tym tle kuriozalnie wyglądają zaprzeczenia Andrzeja Milczanowskiego, że nie przekazywał Lechowi Wałęsie „oryginałów”, tylko jakieś kserokopie. Dlaczego w takim razie Lech Wałęsa publicznie przechwalał się, że kupił sobie „same oryginały”? Oczywiście nie od Andrzeja Milczanowskiego, skądże by znowu; Andrzej Milczanowski prędzej by sobie obciął – no mniejsza z tym, niż by Lechowi Wałęsie wydał „oryginały”, to jasne, ale skoro nie od niego – to od kogo? Andrzej Milczanowski do końca 1995 roku był ministrem spraw wewnętrznych i jeśli ktoś za jego plecami sprzedał Lechowi Wałęsie takie oryginały, to dlaczego minister Milczanowski odwrócił się plecami, względnie przymknął na taką transakcję oko? Czy aby nie za cenę gwarancji bezkarności za oskarżenie Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji? Ten Józef Oleksy, szczerze mówiąc, ani mi brat, ani swat, ale jeśli minister spraw wewnętrznych z trybuny sejmowej oskarża swego premiera o szpiegostwo, to są dwie możliwości: albo premier gnije w lochu lub zawisa na linie, albo taki sam los staje się udziałem ministra. A tu – patrzcie Państwo – ani jeden, ani drugi – i to w demokratycznym państwie prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej! Czyżby i w tym przypadku zadziałała zasada: „my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych”? Na to wygląda, ale w takim razie rodzi się pytanie, do których należy Lech Wałęsa – czy do „naszych”, czy do „waszych” – bo to, że jest nie do ruszenia, to widać przecież gołym okiem.

Niezależnie bowiem od ministra Milczanowskiego, również minister Krzysztof Kozłowski ze świętej rodziny krakowskiej, właśnie przypomniał sobie, że akta „Bolka” były „fałszowane” i to jeszcze w 1990 roku, kiedy to on przecież został ministrem spraw spraw wewnętrznych, a od 11 maja 1990 roku – również szefem Urzędu Ochrony Państwa! Co za samokrytyka, co za szczerość! Czy jednak nie jest to aby „zbrodnia komunistyczna”? Wprawdzie Krzysztof Kozłowski jest członkiem jednej ze świętych rodzin krakowskich i z tego tytułu chodzi in odore sanctitatis, a kiedyś na pewno będzie santo subito, ale czy członek świętej rodziny nie może dopuścić się „zbrodni komunistycznej”? Oto temat do rozważań dla doktryny i orzecznictwa, zwłaszcza, że tenże Krzysztof Kozłowski, będąc przyjacielem Tadeusza Mazowieckiego, przeciwko któremu w roku 1990 kandydował na prezydenta Polski Lech Wałęsa, miał tak zwany motyw. Skoro fałszywie oskarżył innego kandydata, Stanisława Tymińskiego o konszachty z libijskim Muammarem Kadafim, to dlaczego nie mógł posłużyć się fałszem w stosunku do drugiego kandydata? Podsuwam tę „wersję” Lechowi Wałęsie, który sprawia wrażenie, jakby mu kolejne „warianty” ostatnio trochę ze sobą kolidowały. Wprawdzie oskarżenie Krzysztofa Kozłowskiego może narazić go na jego dąsy, nie mówiąc o dąsach świętych rodzin, ale jestem pewien, że były minister spraw wewnętrznych może nawet nadstawi drugi policzek, jeśli oczywiście taki rozkaz wyda razwiedka, która niedawno kupiła sobie „Tygodnik Powszechny”. Jeśli razwiedka zatwierdzi, to ten wariant takiej wersji zostanie zatwierdzony do wierzenia i „świat”, łącznie z moim sajgońskim motocylkistą, nie będzie miał innego wyjścia, jak przyjąć to kłamstwo do wiadomości – oczywiście ku chwale naszej ukochanej ojczyzny, której „skarbami narodowymi” są Lech Wałęsa, „drogi Bronisław” i Władysław Bartoszewski, jako Rus, Czech i Lech.

Tymczasem z perspektywy sajgońskiej wygląda na to, że „świat”, niezależnie od targających nim paroksyzmów, związanych z oceną kontaktów Lecha Wałęsy z „komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa”, pogodził się już z modelem wielobiegunowym, w którym Stany Zjednoczone nie są już hegemonem, tylko jednym z walczących cesarstw, które właśnie przystępują do dzielenia stref wpływów na świecie. Oto Korea Północna obiecała Chinom, że przedłoży im dowody zakończenia swego agresywnego programu nuklearnego, po czym Chiny pokażą te Ameryce, która przyjmie to do wiadomości. Czy właśnie wtedy Izrael otrzyma razrieszenije na dokonanie ataku na irańskie instacje nuklearne? Wykluczyć tego się nie da, bo podział świata na strefy wpływów czasami wzbudza niezrozumiały opór rozmaitych sobiepanów, nie uznających przyjętej kolejności dziobania. Za to właśnie, jak pisał zapomniany poeta w wierszu „Lalka: – „każdy ich łaje, każdy kijem kropi”.


 Stanisław Michalkiewicz
Komentarz  ·  tygodnik „Goniec” (Toronto)  ·  2008-06-30  |  www.michalkiewicz.pl


Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
Skip to content