Aktualizacja strony została wstrzymana

Drzewa z mgły – choć z „korzeniami” – Stanisław Michalkiewicz

Wielkie święto dziś u Gucia…” To znaczy nie tyle „dziś”, co 28 maja, kiedy to do Polski zawitał „z dawna niebieskim oznajmiony cudem i poprzedzony głuchą wieścią między ludem” francuski prezydent Mikołaj Sarkozy. „Gazeta Wyborcza” rozpływa się w zachwytach, kwitując wizytę Mikołaja Sarkozy’ego tytułem „Vive l’amitie!” na pierwszej stronie – prawie tak samo wielkim, jak w swoim czasie tytuł „JEROZOLIMA NASZA!” przy artykule relacjonującym posiedzenie Knesetu, na którym zapadła uchwała o włączeniu Jerozolimy do terytorium państwowego Izraela. Ale bo też prezydent Sarkozy ma „korzenie” – „GW” pisze, że „środkowoeuropejskie”, ale tylko takie „korzenie” aż tak by „Gazety Wyborczej” przecież nie zachwycały. „Korzenie” francuskiego prezydenta są bowiem takie same, jak Beniamina Disraeliego, który był nawet chrześcijaninem, chociaż niektórzy złośliwcy utrzymują, że chrzest wcale mu się nie przyjął, co miało się wiele lat później powtórzyć w Polsce literatowi i konfidentowi SB, Andrzejowi Szczypiorskiemu.

Ale mniejsza już o te „korzenie”, bo dla polskich dygnitarzy, którzy w cztery lata po Anschlussie i w przededniu ratyfikacji traktatu lesbońskiego mogą sobie tylko od czasu do czasu groźnie pokiwać palcem w bucie, przyjazd prawdziwego prezydenta i to w dodatku z najlepszymi „korzeniami”, stał się znakomitą okazją do poświecenia odbitym światłem i przydania sobie znaczenia. Toteż przed przyjazdem francuskiego gościa rozpoczęły się rokowania między prezydentem Kaczyńskim i premierem Tuskiem, który z nich będzie miał Francuza na śniadanie, a który na obiad, słowem – który będzie mógł się nim więcej nacieszyć i przy nim ponadymać. Te negocjacje były bardzo trudne, podobno znacznie trudniejsze od rozmów pokojowych na Bliskim Wschodzie, ale ponieważ godzina przylotu francuskiego prezydenta nieubłaganie się zbliżała, zakończyły się kompromisem; najsampierw Francuzem nacieszy się prezydent, potem – premier a potem będą się nim nacieszali obydwaj.

Mikołaj Sarkozy, jak to Francuz, przyjechał do Polski z prezentem elegancko opakowanym. Chociaż, jak to mówią, darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, to przecież dobrze jest pamiętać słowa poety, że „francuskie drzewa, choć najpiękniejsze, to drzewa z mgły”. I rzeczywiście. Mikołaj Sarkozy przywiózł zgodę Francji na pracę dla polskich imigrantów i aprobatę dla tak zwanego „Wschodniego Partnerstwa”. Jeśli chodzi o imigrantów, to najwyraźniej sprawdzają się przewidywania, że przywódcy krajów „starej Unii”, które według prognozy demograficznej ONZ, w ciągu najbliższych 50 lat będą musiały importować około 100 milionów robotników, żeby przynajmniej utrzymać socjal na obecnym poziomie – będą raczej preferowali robotników z chrześcijańskich narodów Środkowej i Wschodniej Europy, niż coraz bardziej krwiożerczych Arabów, bezczelnych Senegalczyków, czy ukrywających pod czarnym włosami ponure azjatyckie myśli Annamitów.

Biedni Francuzi już dzisiaj nie bardzo mogą zmrużyć oka, a cóż dopiero, gdyby mieli u siebie dwa razy tyle Algierczyków, Senegalczyków, czy Annamitów, którzy nie tylko wcale nie chcą się „integrować”, ale w dodatku coraz krócej zadowalają się haraczem, wypłacanym im przez francuski rząd w postaci „zasiłków” z pieniędzy ściąganych od ogłupionych polityczną poprawnością podatników. Toteż chrześcijańscy robotnicy ze Środkowej i Wschodniej Europy są dla Francji prawdziwym błogosławieństwem, ale co to komu szkodzi udzielić im pozwolenia na pracę jako swego rodzaju łaski? Prezydent Sarkozy, jak rzadko który, taką właśnie umiejętność posiada i tak potrafił oczarować naszych mężyków stanu, że mało nie pocałowali go za to w rękę, nie mówiąc o spłaceniu około 300 milionów euro, pozostałych z kredytów, jakie na cud gospodarczy zaciągnął we Francji jeszcze nieboszczyk Edward Gierek. Nie tylko wysyłamy robotników, ale i dopłacamy. Co tu dużo mówić; „der alte Jude der ist ein Mann!” – jak powiedział Bismarck o Disraelim.

Tak zwane „Wschodnie Partnerstwo” to inna sprawa. W przededniu proklamowania Cesarstwa Europejskiego, jego polityczni kierownicy, tzn. niemiecko-francuski dyrektoriat, pragnie ułożyć sobie poprawne stosunki z Cesarstwem Rosyjskim, unikając zarówno pośrednictwa, a jeszcze bardziej – ewentualnego arbitrażu Cesarstwa Amerykańskiego. Tymczasem Cesarstwo Amerykańskie ekscytuje Gruzję i Ukrainę obietnicą przyłączenia do NATO, a za pośrednictwem Polski – również złudzeniami członkostwa w Eurosojuzie. To jednak podważyłoby strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, będące fundamentem europejskiej polityki, której zasadą jest respektowanie stref wpływów ustalonych według linii Ribbentrop-Mołotow, skorygowanej o linię Curzona. Dlatego też Niemcy nie chcą słyszeć o Ukrainie w Cesarstwie Europejskim, a Francja, która uzyskała właśnie niemiecką zgodę na własne kieszonkowe imperium w postaci Unii Śródziemnomorskiej, daje Niemcom wolną rękę w Europie Środkowej i Wschodniej, bo na aktywną politykę w tym rejonie nie ma ani siły, ani chęci. Na osłodę dla naszych mężyków stanu wykombinowano jednak makagigi w postaci „Wschodniego Partnerstwa” – że to niby Polska też będzie mogła pobawić się w regionalne mocarstwo z Ukrainą, Gruzją i Białorusią – jeśli oczywiście Amerykanie dadzą na to pieniądze. Bardzo to ze strony niemieckiej sprytne – bo jeśli w razie czego trzeba będzie robić ruskim szachistom dywersję – to rękami polskimi. Tak właśnie 150 lat temu kombinował wróg naszego narodu kanclerz Otto Bismarck mówiąc, że „Polacy są rozżarzonym żelazem, ale gdybyśmy mieli wojnę w Rosją, to chwycę za to rozpalone żelazo, aby Rosje porazić”. Ale Ukraińcy i Białorusy też o tym wiedzą i obawiam się, że zamiast „Wschodniego Partnerstwa” z wysługującą się Niemcom Polską będą woleli dogadywać się ze strategicznymi partnerami bezpośrednio.


 Stanisław Michalkiewicz
  www.michalkiewicz.pl


Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
Skip to content