Aktualizacja strony została wstrzymana

Huki i trzaski na scenie – Stanisław Michalkiewicz

Ludwik Hieronim Morstin wspomina, że gdy jako młody autor sztuki „Lilie”, osnutej na kanwie mickiewiczowskiej ballady o pani, co to zabiła pana, przekazał ją reżyserowi Ludwikowi Solskiemu – ten szybko przygotował przedstawienie. Jednak, gdy już wszystko było gotowe do próby generalnej, wyłoniła się niespodziewana trudność ze strony austriackiego cenzora. Chodziło o to, że na głowę wiarołomnej żony miała zawalić się cerkiew, a cenzor dopatrzył się w tym obrazy uczuć religijnych. O zmianie decyzji nie było mowy, wobec tego Solski zdecydował: „pogasimy światła i takie piekielne huki i trzaski zrobimy na cenie, aż pomyślą na widowni, że się teatr wali, nie tylko cerkiew”.

– Ale trzeba zmienić słowa: „cerkiew zapada w głąb” – zauważył Morstin.

– Nie trzeba – odparł Solski. – Cenzora się później zaprosi na scenę i pokaże się, że się nic nie zawaliło, że wszystko stoi – a później zaprosi się go na wódkę.

Przypominam sobie zawsze tę scenę na widok posłów, którzy w Sejmie, czy to na posiedzeniach, czy w komisjach śledczych , sprawiają wrażenie, że utopiliby się nawzajem w łyżce wody – ale kiedy nikt nie widzi, to w sejmowej restauracji chętnie się przy kielichu bratają, a w krakowskim teatrze „Groteska” – zgodnie błaznują ponad podziałami. Słowem – te straszliwe huki i trzaski na scenie, że wszyscy myślą, iż nie tylko Polska, ale cały świat się wali – to tylko pozór, bo tak naprawdę chodzi przecież o to, by władzą podzielić się sprawiedliwie; raz rządzisz ty, a raz ja – i tak na przemian, dopóki Polska nie zginęła.

Ciekawa rzecz, że obyczaj ten przenosi się również na arenę międzynarodową. Nie chodzi mi już o Ukrainę, gdzie dogorywająca pod ciśnieniem strategicznego partnerstwa „pomarańczowa rewolucja” znajduje właśnie swój epilog w pieniactwie Julii Tymoszenko, najwyraźniej lękającej się o utratę rosyjskich alimentów – ale o wojnę propagandową, jaką Polska prowadzi właśnie z Białorusią. Rzecz dotyczy tamtejszego Związku Polaków, którego członkowie rzeczywiście stali się obiektem szykan, może niezbyt srogich, niemniej irytujących, ze strony białoruskich władz. Źeby jednak lepiej rzecz zrozumieć, warto przypomnieć, jak do tego doszło.

Wszystko zaczęło się wiosną 2005 roku, kiedy w Gruzji na stanowisku prezydenta od z górą roku osadzony został Michał Saakaszwili i kiedy na Ukrainie dopiero co „pomarańczowa rewolucja” została uwieńczona prezydenturą Wiktora Juszczenki. Do Wilna przyjechała Kondoliza Rice, sekretarz stanu w administracji prezydenta Busha i na fali sukcesów „kolorowych” rewolucji, kazała „zrobić porządek” również na Białorusi, której przypadł w udziale kolor niebieski. Minister Adam Daniel Rotfeld poderwał więc do walki z nienawistnym reżymem Aleksandra Łukaszenki tamtejszy Związek Polaków, który nie tylko znalazł się w ten sposób w pierwszym szeregu wrogów prezydenta Łukaszenki, ale w dodatku okazał się wrogiem jedynym, bo żadnej zorganizowanej opozycji na Białorusi dobrze, jak nie było.

Tego właśnie prezydentowi Łukaszence było potrzeba. Nie tylko przedstawił Związek Polaków jako zagraniczną agenturę, nie tylko zmontował konkurencyjny Związek Polaków, nie tylko zmusił Polskę, żeby na oczach całej Europy zwalczała na Białorusi ten drugi Związek Polaków – ale zniwelował zarazem polskie wpływy na Białorusi do gołej ziemi. Krótko mówiąc – minister Adam Daniel Rotfeld rozpoczął walkę o demokrację na Białorusi do ostatniego Polaka. Już sobie wyobrażam, jak na widok takiej determinacji muszą zacierać ręce zarówno ruscy szachiści, jak i ich strategiczni partnerzy z Berlina – bo z punktu widzenia strategicznego partnerstwa nie tylko polskie wpływy, ale nawet sama Polska nie jest do niczego potrzebna.

Gdyby Związek Polaków przyłączył się do potężnej białoruskiej opozycji demokratycznej tak, żeby zdążyć na defiladę zwycięstwa nad pokonanym prezydentem Łukaszenką, to jeszcze można by to zrozumieć. Jak jednak wiemy, sytuacja jest całkiem inna, a w dodatku, na domiar złego, po 17 września ubiegłego roku, kiedy to amerykański prezydent Obama dał do zrozumienia, że na razie żadnych dywersantów nie potrzebuje – nie można tej akcji nawet wkomponować w jakąś szerszą, sensowną całość. W rezultacie jedynym, który na tym skorzystał, jest pan Adam Daniel Rotfeld, wynagrodzony stanowiskiem w Radzie Mędrców Sojuszu Północnoatlantyckiego.

Ale inni też próbują i to nie tylko dlatego, że z groźnego kiwania palcem w bucie przeciwko białoruskiemu reżymowi uczynili sobie sposób na życie, ale również dlatego, ze wymyślając Aleksandrowi Łukaszence można najtańszym kosztem wskoczyć do pierwszego szeregu płomiennych obrońców polskiego interesu narodowego. Najtańszym – bo wszystko skrupi się na białoruskich Polakach, którym prężąca cudze muskuły Polska nie jest w stanie skutecznie pomoc.

Ale – jak zauważył Franciszek Maria Arouet – „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”. Akurat minister Sikorski wystawił się w charakterze kandydata na kandydata w wyborach prezydenckich i na gwałt potrzebował sukcesu. Ponieważ od 1 grudnia ubiegłego roku, kiedy to wszedł w życie traktat lizboński, zajmowanie się poważnymi sprawami ma zakazane, postanowił rozpocząć „małą zwycięską wojnę” ze znienawidzonym Aleksandrem Łukaszenką. Został jednak sromotnie ośmieszony, ponieważ jaki ten Łukaszenka jest – to jest – ale przynajmniej na tyle spostrzegawczy, by wiedzieć, że minister Radosław Sikorski może mu, jak to mówią – „skoczyć”. I rzeczywiście – pogróżki polskiego ministra sprowadzały się w gruncie rzeczy do tego, co to prezydentowi Łukaszence zrobi Unia Europejska. Tymczasem Unia Europejska zrobi to, co zdecyduje Nasza Złota Pani Aniela, być może nawet po naradzie z zimnym ruskim czekistą Putinem – bo przecież to on jest strategicznym partnerem Naszej Złotej Pani Anieli, a nie minister Sikorski. Takie rzeczy wiedzą również na Białorusi, więc nic sobie z pogróżek ministra Sikorskiego nie robią – ale za to w mediach krajowych – pełna mobilizacja i niemal z godziny na godzinę widać, jak „cały naród” jednoczy się wokół ministra Sikorskiego i rządu premiera Tuska. I tylko nie bardzo wiadomo, co robić dalej, bo przecież po ratyfikacji traktatu lizbońskiego Polska może tylko groźnie kiwać palcem w bucie – a właśnie cały repertuar już wyczerpała.

W tej sytuacji nie pozostaje chyba nic innego, jak pogasić światła i sprokurować na scenie jakieś straszliwe huki i trzaski, jakby już cały świat się walił – a potem zgodnie pójść na wódkę – ale oczywiście dopiero po wyborach prezydenckich, bo inaczej mogłaby nie dopisać frekwencja, a przecież walczymy o demokrację!

Mówił Stanisław Michalkiewicz

Stanisław Michalkiewicz

Felieton   Radio Maryja   18 lutego 2010

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza z cyklu „Myśląc Ojczyzna” jest emitowany w Radiu Maryja w każdą środę o godz. 20.50 i powtarzany w czwartek. Komentarze nie są emitowane podczas przerwy wakacyjnej w lipcu i sierpniu.

Tu znajdziesz komentarze w plikach mp3 – do wysłuchania lub ściągnięcia.

Skip to content