Aktualizacja strony została wstrzymana

Niemcy chcą rewizji obecnego porządku międzynarodowego

Wywiad z prof. Mariuszem Muszyńskim – wykładowcą Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, byłym pełnomocnikiem MSZ ds. stosunków polsko-niemieckich oraz były prezes Polsko – Niemieckiej Fundacji „Pojednanie”

MARCIN IWANOWSKI, BARTŁOMIEJ KRÓ­LIKOWSKI: – Czy Polska jest dla Berlina part­nerem czy też konkurentem w ramach Unii Europejskiej? Czy realny jest sojusz Polski i Niemiec?

MARIUSZ MUSZYŃSKI: – Zacznijmy od puenty. Na razie długofalowy sojusz polityczny Polski i Nie­miec nie jest możliwy. Możliwa jest jedynie taktycz­na współpraca w ramach pojedynczych wspólnych in­teresów. I nie chodzi tu wcale o naszą tragiczną histo­rię. Wbrew sielankowej wizji stosunków polsko-nie­mieckich, jaka dominuje wśród nadwiślańskich ger­manofilów, Warszawę i Berlin dzieli dziś geopolity­ka i interesy narodowe. Problemem jest również jed­noznacznie egoistyczna postawa rządu Niemiec oraz brak zdolności do kompromisu przy osiąganiu celów politycznych.

Od końca lat 90. XX w. Niemcy dokonały znaczącej redefinicji swej polityki. Dziś celem Berlina jest osią­gnięcie formalnego statusu mocarstwa. Nie wystarcza mu faktyczny udział w sprawowaniu władzy, co za­pewnia jedna z najlepszych gospodarek, czy udział w wielu politycznych gremiach (np. G8). Niemcy chcą rewizji obecnego porządku międzynarodowego, co na forum światowym symbolizować będzie uzyskanie stałego członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.

Tym celom służyć ma także Unia Europejska. Dziś Berlin nie zasypuje już Brukseli koncepcjami służą­cymi pogłębieniu procesów integracji europejskiej, a francusko-niemiecki motor UE spowolnił obroty. W zamian za to Niemcy coraz silniej artykułują swoje partykularne interesy m.in. w zakresie polityki ener­getycznej UE, wspólnej polityki zagranicznej i bezpie­czeństwa UE, czy nawet w kwestiach gospodarczych. W płaszczyźnie unijnej jedynym punktem ich zainte­resowania jest jedynie dążenie do potwierdzenia sta­tusu najsilniejszego państwa UE. Stąd parcie na taką rewizję unijnych podstaw prawnych, które dadzą Niemcom realnie większe wpływy nie tylko na kształt UE, wytwarzane przez nią normy prawne, ale i poli­tykę zewnętrzną.

Nie zapominajmy, że UE to nie jest stan błogiej koegzystencji, ale nowa płaszczyzna re­alizowania (często drogą ścierania się) interesów na­rodowych. W porównaniu do przeszłości zmieniły się tylko narzędzia. Dziś nie ma wojen, ale „walczy się” o objęcie kluczowych stanowisk wspólnotowych, mak­symalnie korzystną liczbę głosów w instytucjach i or­ganach itp. To „polityczna amunicja” umożliwiają­ca następnie kształtowanie europejskiej rzeczywisto­ści zgodnie z własnym interesem narodowym – kie­rowanie strumienia pieniędzy na określone inwesty­cje, czy odpowiedni kształt norm prawnych warunku­jących przyszłość całej Unii. Jak bezwzględnie budu­ją swą pozycję Niemcy, widać praktycznie codziennie, choć najbardziej drastycznym dla nas przykładem był okres negocjacji traktatu lizbońskiego.

– Jakie są główne kierunki niemieckiej poli­tyki historycznej i czy zagraża ona interesom Polski?

– W Polsce postrzega się niemiecką politykę histo­ryczną przez finansowanie działalności Związku Wy­pędzonych. To uproszczenie. W rzeczywistości jest ona we wszystkich sferach aktywności tego państwa. Stanowi także ważny element polityki zagranicznej. Dziś niemieccy politycy krytykują wypędzenia jako zbrodnie na niemieckim narodzie, obowiązujące usta­wodawstwo federalne neguje powojenne wywłaszcze­nia Niemców na cele reparacyjne jako sprzeczne z prawem międzynarodowym, historycy pracują nad stworzeniem historii wewnątrzniemieckiego ruchu oporu, a nauczyciele, dziennikarze i filmowcy takie wizje upowszechniają.

To nie przypadek, że dziś postać Hitlera ogląda­my poprzez dramat przywódcy narodu w filmie „Upa­dek”. Równolegle znajdujemy w niemieckich mediach porównanie zamachu na Hitlera do walki Resistance we Francji, czy antykomunistycznego powstania ro­botników w Berlinie Wschodnim w 1953 r., a nawet powstania na Węgrzech w 1956 r. Takie działanie to praca nad mentalnością nowych pokoleń.

Na rzecz niemieckiej polityki historycznej adopto­wane są również infrastruktury pierwotnie przezna­czone do rozliczeń z nazizmem. Fundacja „Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość”, której ustawowym celem była realizacja wypłat dla ofiar nazizmu, ukie­runkowuje się na realizowanie zadań politycznych. Powstały w jej ramach Fundusz „Pamięć i Przyszłość” dysponuje dziś kapitałem ok. 500 mln euro, co daje ok. 15 mln rocznych odsetek do finansowania jego za­dań. Fundusz ten nie ma ustawowo skonkretyzowa­nych zadań. Kierunki jego aktywności określa się na poziomie wykonawczym. Z analizy pragmatyki wyni­ka jasno, że jest on ukierunkowywany na kontrolowa­nie europejskiego dyskursu historycznego. I to na cele polityki zagranicznej. Symbolem tego jest przeniesie­nie w niemieckim MSZ nadzoru nad Funduszem z ko­mórki prawnej do departamentu politycznego.

W niemieckim dyskursie historycznym ważne miej­sce zajmuje Polska. Z jednej strony Berlin chce nas wciągnąć w legitymizację niemieckiej polityki histo­rycznej. Dlatego proponuje udział w europejskiej sie­ci wypędzeń, czy pisaniu wspólnego podręcznika do historii. Z drugiej pojawiają się ukryte próby rozwad­niania polskiego statusu ofiary wojny. To nie przypa­dek, że jedyny polski pomnik w Berlinie, będący sym­bolem zwycięstwa Polaków nad niemieckim nazi­zmem, Marcus Merkel, deputowany SPD, proponuje przerobić na symbol Solidarności. Sypią się też z Ber­lina koncepcje uhonorowania aktywności Polaków z różnych okresów historycznych: Wiosny Ludów, Soli­darności itp. Ich wspólną cechą jest brak związku z II wojną światową.

Także nadaktywność samej kanclerz Merkel w sfe­rze wojennej pamięci to świadoma praca Niemiec nad redefinicją przeszłości, nowa taktyka, w którą dajemy się wmanewrować. Punktem wyjścia obecnej polity­ki historycznej Berlina jest bowiem zmiana podejścia do II wojny światowej. Tu miejsce wstydliwego tabu zajęła akceptacja. Przecież konflikty zbrojne były, są i będą nieodłącznym elementem relacji międzynarodo­wych. Fakt wywołania wojny przez Niemcy sam zatrze się w pamięci narodów pod patyną nowych wyzwań światowych. Berlin musi jedynie zadbać o elimina­cję z publicznego dyskursu najbardziej wstydliwych jej elementów – zbrodni ludobójstwa. Dlatego Merkel chętnie rozmawia o rekonstrukcji Westerplatte, czy budowie Muzeum Wojny i Pokoju w Gdańsku. Ekspo­nując tradycyjny element wojen – działania zbrojne – wyciera z pamięci publicznej te wizerunkowo szkodli­we dla Niemiec. Inni dodają PR-owską sieczkę – po­mnik Solidarności, Wiosny Ludów.

Politykę historyczną uprawiają też liczne insty­tucje niemieckie funkcjonujące w Polsce od począt­ku lat 90. XX w., począwszy od fundacji partyjnych, a skończywszy na delegaturach instytutów nauko­wych. Niemcy działają nawet poprzez struktury eu­ropejskie (krytykowana przez prasę w Polsce koncep­cja Pötteringa – przygotowania w Brukseli Muzeum Historii Europy). Prowadzą one i finansują badania ukierunkowane na nowe definiowanie najnowszej hi­storii, najchętniej przy współpracy z niektórymi pol­skimi naukowcami, co daje pozór obiektywizmu. Ich pracownicy występują w polskich mediach jako nieza­leżni eksperci, komentując zdarzenia z zakresu relacji polsko-niemieckich.

To wszystko zagraża interesom Polski. Historia Polski i Niemiec to zestawienie przeciwieństw. To konfrontacja dobrego i złego, ofiary i sprawcy. Im bardziej wizerunek Niemiec będzie wygładzany, tym bardziej polska historia będzie zakłamywana. A histo­ria to nie tylko popularyzacja wiedzy o własnym kraju, kulturze i przeszłości. Ma również zadanie politycz­ne. Świadoma polityka historyczna pozycjonuje pań­stwo w bieżących relacjach nadając mu silny moralny fundament. Utrzymuje też spójność narodu i utrwala jego tożsamość. Wniosek jest prosty – niemiecka po­lityka historyczna szkodzi Polsce, naszym interesom narodowym. Szkoda więc, że struktury państwa jej nie przeciwdziałają.

– Duży rozgłos medialny mają działania or­ganizacji rewizjonistycznych na czele z Eriką Steinbach. Czy można uznać je za reprezenta­tywne dla całych Niemiec?

– W Polsce nie do końca rozumiemy, skąd płynie za­grożenie. Nie wiąże się ono bezpośrednio z osobą E. Steinbach, lecz z ciągle żywą samą doktryną tzw. „wy­pędzenia”, która jest częścią tożsamości państwa nie­mieckiego. Problem w tym, że – zgodnie z nią – za krzywdy Niemców odpowiedzialni są Polacy.

Pojęcie „wypędzenia” ma w RFN szerokie konotacje prawne i polityczne. Jego fundament stanowi ustawa federalna o prawach wypędzonych i uchodźców (Ver­triebenengesetz). Na „wypędzenie” natykamy się kil­kakrotnie, nawet w konstytucji RFN. Jego konfron­tacyjny charakter wzmacnia ustawa o świadczeniach wyrównawczych (Lastenausgleichgesetz); podważa ona prawomocność utraty majątków pozostawionych na dawnych terenach wschodnich Niemiec. Wagę „wypędzenie” dla życia Niemców pokazują nawet akty emerytalno-rentowe niskiego rzędu, które przy obli­czeniach świadczeń odwołują się do wysokości podat­ku płaconego z przedwojennego majątku utraconego w wyniku wysiedleń.

Niemieckie ustawodawstwo czyni też „wypędze­nie” elementem niemieckiej tożsamości, nakazując jego pielęgnację jako dziedzictwa kulturowego. Dlate­go Związek Wypędzonych jest finansowany z budżetu państwa, organizowane są święta, zjazdy, na których bywają prominentni niemieccy politycy, a w parla­mencie funkcjonuje grupa robocza ds. wypędzonych. I nie jest ważna ich reprezentatywność, bo liczący ok. 2 mln członków Związek nie jest duży z perspektywy ponadosiemdziesięciomilionowego narodu. Problem w tym, że status „wypędzonego” dziedziczą też po ro­dzicach kolejne pokolenia.

Dziś w Berlinie planuje się wybudowanie pomni­ka właśnie tej doktrynie. Chodzi mi o ideę „muzeum wypędzeń”. Stworzenie takiego muzeum, niezależnie od nazwy, jest nie tylko działaniem politycznym, ale i wzmocnieniem powojennego dziedzictwa narodowe­go Niemców. Problem w tym, że z punktu widzenia Warszawy taka konstrukcja niemieckiej tożsamości jest nie do przyjęcia. Jest bowiem konfrontacyjna do polskiej historii. Od 1945 r. nasza państwowość opar­ta jest postanowieniach konferencji poczdamskiej. Z Poczdamu wywodzimy przebieg polskich granic, jak i prawo do wysiedlenia Niemców i nacjonalizacji pozo­stawionego przez nich mienia.

Doktryna „wypędzeń” służy deprecjacji znaczenia decyzji poczdamskich. Opiera się na prawnomiędzy­narodowej ocenie „wypędzeń” Niemców jako zbrodni przeciwko ludzkości, która nie podlega przedawnie­niu. Do 1990 r., czyli momentu zawarcia polsko-nie­mieckiego traktatu granicznego, służyła za uzasad­nienie dla rewizji granicy na Odrze. Jak można było przeczytać w niemieckim ustawodawstwie, „wypę­dzenie” dotyczyło niemieckich terenów znajdują­cych się „pod obcą administracją”. Dziś nadal ne­guje polskie prawo do przeprowadzenia wysiedleń i tworzy fundament wszelkiego rewizjonizmu. Bez takiej doktryny nie byłoby Steinbach. Tej prostej prawdy nie rozumie Władysław Bartoszewski. W efekcie działa zgodnie z niemieckim scenariuszem – zamiast walczyć z tą ideą, boksuje się z panią Ste­inbach. 

– Często mówi się, w dłuższej perspektywie czasowej, o groźbie dyfuzji Niemiec w kie­runku tzw. Ziem Zachodnich w postaci co­raz liczniejszych inicjatyw politycznych i go­spodarczych. Czy jest to uzasadniona oba­wa i czy w porządku prawnomiędzynarodo­wym ziemie te mają odpowiednie zabezpie­czenie?

– W porządku prawnomiędzynarodowym tzw. Zie­mie Zachodnie są wystarczająco zabezpieczone. Przypomnę, że międzynarodowe decyzje o ich przy­łączeniu do Polski znalazły w latach 90. XX w. po­twierdzenie w dwustronnych aktach prawnych mię­dzy Polską a RFN.

Zgadzam się jednak z twierdzeniami, że dla na­szej spójności narodowej, a w dalszej perspekty­wie i terytorialnej, mogą być szkodliwe inicjatywy polityczno-gospodarcze Niemiec. Myślę jednak, że w sukurs Berlinowi przychodzą tu ogólne tenden­cje światowe: globalizacja i regionalizacja. W szcze­gólności ten ostatni proces odgrywa znaczącą rolę w Unii Europejskiej. Budowanie niezależnych re­gionów opartych o więzi geograficzne i historyczne, a negujących granice polityczne, musi wpłynąć na osłabienie tych ostatnich. Kiedy jeszcze regiony bu­dują własne struktury administracyjne, a prawo UE próbuje nadać im podmiotowość, tylko krok do za­istnienia ich jako samodzielnych podmiotów w po­wszechnym porządku prawnomiędzynarodowym.

Oczywiście procesy te są charakterystyczne dla całej zjednoczonej Europy. Inny wydźwięk mają jednak w relacjach hiszpańsko-francuskich, a inny w niemiecko-polskich, napiętnowanych wielolet­nim sporem o granicę.  Kiedy do tego dołożymy błędy PRL-owskie, tj. brak powiązania infrastrukturalnego Ziem Zachod­nich z centrum, efektem regionalizacji może być nie tyle wykształcenie regionu, ile gospodarcze powią­zanie z silniejszą ekonomicznie stroną.

Po ekono­mii przyjdą elementy kulturowe – w tym parcie na tworzenie tzw. kultury europejskiej – i w perspek­tywie pokolenia lub dwóch naturalna więź łączą­ca mieszkańców z polską osłabnie na rzecz sąsiada. Pytanie jednak, czy nie jest to zjawisko naturalne, czy w całym projekcie Unii Europejskiej nie cho­dzi o redefinicję więzi społecznych – tj. poluźnienie więzów łączących jednostkę z państwem, a wzmoc­nienie więzów regionalnych i ponadpaństwowych, z Europą jako kluczowym punktem odniesienia.

– Jakie cele stawia sobie polityka niemiecka w odniesieniu do kwestii wschodniej, czy są one zbieżne z polskimi ambicjami w tym regionie?

Minister Radosław Sikorski nie przesadził aż tak bar­dzo, kojarząc przed dwoma laty relacje niemiecko-rosyj­skie z paktem Ribbentrop – Mołotow. Dziś dowodzi tego wiele konkretnych przykładów, choćby stosunek Niemiec do rosyjskiej agresji na Gruzję, blokowanie Ukrainie i Gruzji drogi do NATO.

Ale dziś takie stanowisko Niemiec nikogo nie powin­no szczególnie dziwić. Berlin przez ostatnie 10 lat kon­sekwentnie buduje szczególnie partnerstwo strategicz­ne z Moskwą. Jego inicjatorem był w końcu lat 90. XX w. Gerhard Schröder, a w tym dziele pomagali mu właśnie obecny minister spraw zagranicznych Frank Walter Ste­inmeier i jego zastępca Gernot Erler. Po symbolicznym odejściu pierwszego z nich ze stanowiska kanclerza, dwaj ostatni kontynuują przyjętą linię nowej Ostpolitik, będąc gwarantami ścisłego sojuszu obu państw, za cichą zgodą Merkel.

Najbardziej namacalnym symbolem niemiecko-rosyj­skiego partnerstwa jest słynny gazociąg północny. Sta­nowi on przede wszystkim przedsięwzięcie polityczne, a nie biznesowe. I nie chodzi tu wcale o koszty, kilkakrot­nie przekraczające budowę rurociągu drogą lądową. Po prostu jego budowa ma przeciwdziałać próbom unieza­leżnienia się krajów środkowoeuropejskich od ewentu­alnego dyktatu energetycznego Rosji. Z punktu widzenia tych właśnie państw ocena polityki Berlina wypada jedno­znacznie. Niemcy przedkładają interesy swojego sojuszni­ka – Moskwy – ponad interesy partnerów, z którymi wią­że ich wspólne członkostwo w NATO i Unii Europejskiej.

Taka polityka ma głębokie korzenie. Sięga bowiem pierwszego kanclerza zjednoczonych Niemiec Ottona von Bismarcka. To Źelazny Kanclerz widział w sojuszu z Rosją fundament polityki zagranicznej Niemiec i główną gwa­rancję stabilizacji na kontynencie europejskim. Po zjed­noczeniu w 1991 roku polityka niemiecka prędzej czy póź­niej musiała powrócić na bismarckowskie tory, ponie­waż logika geopolitycznych uwarunkowań jest nieubła­gana. Polski problem polega na tym, że w tak skonstru­owanej konstelacji nie ma miejsca na podmiotowe trak­towanie Europy Środkowo-Wschodniej.

Podstawą soju­szu niemiecko-rosyjskiego jest bowiem podział wpływów w tym regionie. Niemiecki problem z kolei to fakt, że dziś nie da się łatwo zmarginalizować krajów Europy Środko­wo-wschodniej, a w szczególności Polski i Czech. Głów­ną przeszkodą jest ich członkostwo w Unii Europejskiej. Przed 2004 rokiem Warszawa i Praga uważane były ra­czej za satelitów Berlina, aniżeli za równoprawnych part­nerów. Jednak zaraz po ich przystąpieniu do UE, stosun­ki polsko-niemieckie i czesko-niemieckie zaczęły się psuć. Główną przyczyną narastających rozdźwięków był wła­śnie brak gotowości Berlina do uznania podmiotowości państw tego regionu jako samodzielnych graczy w polity­ce europejskiej.

Niemiecko-rosyjski sojusz jest nie do pogodzenia z pol­skimi interesami na wschodzie, ale i z polską wizją wspól­nej europejskiej polityki wschodniej. Problem w tym, że dzisiaj kreatorzy polskiej polityki zagranicznej wobec Nie­miec i wobec Rosji nie dostrzegają, albo nie chcą dostrzec, tych sprzeczności.

Źródło: Wywiad ukazał się w kwartalniku Mysl.pl, numer 13, wiosna 2009

Za: Myśl.pl | http://www.mysl.pl/?module=content&m=11&art_id=1375&more=more

Skip to content