Aktualizacja strony została wstrzymana

Marcowe semikalia – Stanisław Michalkiewicz

Ach, jak ten czas leci! Jeszcze niedawno, to znaczy 19 lutego, „cała Polska” obchodziła jubileusz 86. urodzin Władysława Bartoszewskiego. Z tej okazji jubilat otrzymał mnóstwo gratulacji, ale jakoś nie było słychać, by dostał jakąś nagrodę. Pewnie dlatego powiedział, że wprawdzie warto być przyzwoitym, co do tego nie ma żadnych wątpliwości, ale „nie zawsze się to opłaca”. Czy ktoś wreszcie zrozumie tę aluzję? Przyzwoitość musi w końcu zacząć się opłacać, bo jak tak dalej pójdzie, to przyzwoitego człowieka trzeba będzie szukać u nas ze świecą. Co prawda płk Józef Rybicki mawiał, że przyzwoitych ludzi skrywa ziemia, ale widać zdarzają się wyjątki. Natychmiast zresztą zauważyła to Magdalena Albright, która mając specjalnego nosa do skarbów, od razu spenetrowała, że jednym z dwóch naszych skarbów narodowych jest właśnie Władysław Bartoszewski, a drugim – oczywiście sam „drogi Bronisław”, czyli Bronisław Geremek. Czy pani Albright tylko omyłkowo przypuszczała, że Władysław Bartoszewski, podobnie jak Bronisław Geremek, jest Żydem, czy też skomplementowała go autentycznie – tego oczywiście nie wiemy, chociaż niczego wykluczyć nie można, bo ona sama też do końca nie była pewna, kim naprawdę jest. Raz na przykład była Czeszką, innym razem „czuła się” Serbką – zupełnie jak mickiewiczowski Konrad, co to „nazywał się Milijon, bo za milijony kochał i cierpiał katusze”.

Więc jeszcze niedawno, bo 19 lutego, „cała Polska” obchodziła 86. urodziny Władysława Bartoszewskiego, a tu już następny, oczywiście znacznie ważniejszy jubileusz – 40. rocznica tak zwanych wydarzeń marcowych, kiedy to znowu doszło do wybuchu organicznego „polskiego antysemityzmu”, wskutek czego liczne skarby narodowe wraz z rodzinami zostały „zmuszone do emigracji”. Rzeczywistość była jednak trochę bardziej skomplikowana niż jej interpretacja, preparowana aktualnie zarówno przez „prasę międzynarodową”, jak i organizacje „przemysłu Holokaustu” oraz „światowej sławy historyków”, zatem – incipiam. Po śmierci Chorążego Pokoju i Nauczyciela Ludzkości, która, jak wiadomo, nastąpiła 5 marca 1953 roku, coraz bardziej paląca stawała się kwestia, kto będzie odpowiadał za ludobójstwo. Wiadomo przecież, że sam Stalin osobiście nie zamordował 100 milionów ofiar – nie zatłukł ich na śledztwach, nie zrywał im paznokci i tak dalej. Ktoś przecież musiał mu pomagać.

Kto? Kogo teraz wskaże nieubłagany palec? W takich momentach liczysię refl eks, którym w Polsce wykazali się stalinowcy pochodzenia żydowskiego, zarówno na wysokich, jak i na niższych szczeblach. „Szef, co mu dawał dyrektywy, uderzył zaraz w ton płaczliwy, (…) więc choć sam kazał łamać kości, najmniejszych nie miał stąd przykrości, po latach zaś oklaski zbierał, że humanista i liberał” – wspomina Janusz Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku”. Nieubłaganym palcem wskazali na tubylców, którzy z tego powodu zachowali w pamięci głęboką urazę. Śmierć Chorążego Pokoju miała też i inne następstwa, m.in. to, że komunizm zaczął jakoś więdnąć. Jeśli chodzi o „wrogów ludu” z „ciemnogrodu”, to wiadomo – ale problem polegał na tym, że smak do komunizmu zaczął tracić również „proletariat”, a nawet „młodzi”.

W tej sytuacji znany internacjonalista Mikołaj Diomko, używający też ksywy „Moczar”, wpadł na pomysł, by komunistyczną ideologię zaszczepić na ciągle żywym pniaku nacjonalizmu. Nacjonalizm jednak potrzebuje wroga. Wróg w postaci Sowietów oczywiście był, każdy mógłby go bez trudu wskazać – ale sęk w tym, że akurat jego Moczar wskazać ani nie chciał, ani nie mógł. Musiał zatem znaleźć wroga zastępczego. Akurat nastręczyła się okazja: 6 czerwca 1967 roku Izrael przeprowadził zwycięski Blitzkrieg przeciwko Egiptowi i innym krajom arabskim wspomaganym przez Sowiety. W Polsce wywołało to nastrój Schadenfreude, co z Moskwy dostrzegła argusowym okiem caryca Leonida i obsztorcowała Władysława Gomułkę, który 19 czerwca na zjeździe związków zawodowych zaczął się odgrażać, że rozgoni „syjonistyczną piątą kolumnę”. Wprawdzie teraz nikt się do tego nie przyzna, ale entre nous „kolumna” istniała rzeczywiście, podobnie zresztą jak i dzisiaj – i ze swej strony też dążyła do konfrontacji. 30 stycznia 1968 roku, podczas przedstawienia „Dziadów” w Teatrze Narodowym, miała miejsce demonstracja przeciwko cenzurze, a więc przeciwko jednemu z twardych jąder komunistycznego reżimu. W jej następstwie minister Jabłoński kazał wyrzucić z Uniwersytetu Warszawskiego Adama Michnika i Henryka Szlajfera. W odpowiedzi 8 marca 1968 roku na dziedzińcu UW odbyła się demonstracja studentów w obronie wyrzuconych. Podwiezieni na miejsce milicjanci i ormowcy rozpędzili demonstrantów pałami, więc zamieszki przeniosły się na ulice, a już następnego dnia ogarnęły inne uczelnie w Warszawie oraz pozostałych miastach.

Oczywiście zostały spacyfikowane, zaś pod tym pretekstem „partyzanci” – bo tak właśnie nazywano partyjną frakcję dowodzoną przez Moczara – rozpoczęli czystkę w partyjnym i administracyjnym aparacie według kryteriów rasowo-politycznych. Nie każdy Żyd bywał bowiem prześladowany. Żydem niekoniecznie był ten, co nim był, tylko ten, kogo wskazała partia. W rezultacie wielu Żydów skorzystało z okazji i opuściło cudny komunistyczny raj, którego Polska, z łaski Roosevelta i Churchilla, była „nierozerwalnym ogniwem”. Ta emigracja, szacowana na 15 tys. osób, obejmowała w większości dawnych komunistycznych funkcjonariuszy, często zbrodniarzy, którzy przedłużyli sobie okres dobrego fartu i nie wyjechali – wzorem 25 tys. innych żydowskich stalinowców – w roku 1957. Wtedy właśnie pojawiła się anegdotka o Aaronku, którego pan nauczyciel wyrzucił z klasy, bo się zesmrodził. Tę myśl dosadniej wyraził Roman Zimand, też były stalinowiec, mówiąc, że „nikt nie ma prawa uciekać z miejsca, w którym nasrał”. Jedną z takich emigrantek była Helena Widerszpil, wspominana przez Szpotańskiego jako „upiorna stalinówa”, ale oczywiście z męczeńską palmą „biednej ofi ary reżymu”. Naturalnie o żadnym „wypędzaniu” nie było mowy – któż nie chciał wtedy wyjechać z Polski na Zachód? Jak wspomina Antoni Zambrowski, kiedy Międzynarodówka Socjalistyczna chciała potępić Gomułkę za „antysemityzm”, obroniła go Gołda Meir, tłumacząc, że on tylko pozwala Żydom wyjechać do Izraela. Warto dodać, że znaczna część tych stalinowców, zwęszywszy kasy pełne, zaraz wynajęła się do demaskowania „polskiego antysemityzmu” i „upokarzania Polski na arenie międzynarodowej”. No a teraz wiceparszałek Stefan Niesiołowski utrzymuje, że przywrócenie im polskiego obywatelstwa jest „sprawą honoru Polski”.
Jest to ten sam Stefan Niesiołowski, który 28 lutego głosował za uchwałą blokującą możliwość przeprowadzenia referendum w sprawie Anschlussu Polski do Eurokołchozu. Stefan Niesiołowski był kiedyś jednym z liderów Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Czy to aby nie jego miał na myśli autor spostrzeżenia, że „żadne wyznanie tak nie pierdzi jak katolickie”?

Stanisław Michalkiewicz

Za: Najwyższy Czas!

Skip to content