Aktualizacja strony została wstrzymana

Marnotrawstwo z naszej kieszeni – Marek Jan Chodakiewicz

Socjalizm to totalna gospodarka nakazowa wywodząca się z wojny. W Stanach Zjednoczonych po raz pierwszy socjalizm pokazał się na dużą skalę podczas I wojny światowej, gdy administracja prezydenta Woodrowa Wilsona zmobilizowała potencjał gospodarczy USA na rzecz zwycięstwa. Potem podobną totalną mobilizację przeprowadził Franklin D. Roosevelt w latach 30. i 40. – wzorując się zresztą eklektycznie na włoskim faszyzmie, sowieckim komunizmie i niemieckim narodowym socjalizmie. Ostatnim wcieleniem socjalistycznego totalizmu był program „Great Society” prezydenta Lyndona B. Johnsona. Wydano w jego ramach 306 miliardów dolarów. I nic. To małe piwo. Według portalu boycottliberalism.com, w ostatnich latach rząd zmarnował 1.230.956.867.592 dolarów z kieszeni podatnika na rozmaite badziewia i fanaberie (http://www.boycottliberalism.com/Governmentwaste.htm). Pamiętam, jak w latach 80. najostrzejsi przeciwnicy Pentagonu załamywali ręce nad rzekomo nadchodzącą wojną nuklearną z Sowietami, ale aby wzbudzić gniew ludu, przywoływali przykłady wojskowego marnotrastwa – młotek za 500 dolarów czy siedzenie na toaletę za 1000.

Ten młotek stał się symbolem, młotem na Pentagon. I nieważne, że lewacy do tego czasu zmarnowali setki miliardów dolarów na rozmaite programy realizowane na koszt podatnika – w świadomości publicznej pozostawał wojskowy młotek. A przecież można przytoczyć tysiące przykładów, przy których pentagoński młotek blednie. Na przykład w 2003 r. Departament Skarbu przyznał, że w transakcjach rządu federalnego zniknęło prawie 25 miliardów dolarów – po prostu nikt nie wie, na co poszły. A przez pięć lat Pentagon zamówił i zapłacił około 100 milionów dolarów za komercyjne bilety lotnicze, z których nikt nigdy nie skorzystał. Zresztą o szczegółach tych i innych transakcji, w tym państwowych ubezpieczeń medycznych, można sobie przeczytać na http://www.heritage.org/Research/Budget/bg1840.cfm. Władze stanowe i miejskie niekoniecznie są lepsze od federalnych, chociaż marnują pieniądzę na mniejszą skalę. Przy tym prześcigają się tutaj Demokraci z Republikanami. Naprawdę nie ma różnic partyjnych. I tak Republikanie Don Young i Tom Coburn z kolegami zafundowali nam za jedyne 200 milionów „most donikąd” na Alasce. Most połączy 50 mieszkańców wyspy Gravina z lądem stałym. Mieszkańcy podobno skarżyli się, że muszą po
15 minut czekać na prom. A demokratyczni ojcowie miasta Waszyngton, stolicy imperium, „zapomnieli” przez kilka lat kontrolować pracowników fi skusa. Aż w listopadzie 2007 r. wyszło na jaw, że jedna z kierowniczek działu i jej podwładna rąbnęły jakieś 20 milionów dolarów na podstawie fałszywych oświadczeń podatkowych.

Przy takich ekstrawagancjach rachunek na 50 tysięcy dolarów za rządowy program usuwania tatuaży w mieście San Luis Obispo w Kalifornii to po prostu betka. Wiele takich przypadków podaje grupa Obywatele przeciw Rządowemu Marnotrawstwu (http://www.cagw.org/site/PageServer). O co chodzi? Budżety: wioskowy, miejski, powiatowy, stanowy oraz federalny często ułożone są w taki sposób, że jeśli nie wyda się pieniędzy na określony cel do końca roku budżetowego, to fundusze te władze skarbowe zabierają sobie z powrotem. I dlatego często widać, jak pod koniec roku fiskalnego robotnicy na przykład pokrywają asfaltem dobrą drogę, która żadnej reperacji nie wymaga.

Co więcej – jeśli środków się nie zużytkuje, biurokraci wykreślają te pieniądze z funduszu na następny rok. Po prostu gospodarka planowana ma swoje ograniczenia. Biurokraci zakładają, że pewne fundusze będą im potrzebne, żądają ich, ale potem okazuje się, że wykorzystać ich nie mogą; czasami marnują się zupełnie. Karzą też za gospodarność, bowiem gdy jakimś cudem uda się oszczędzić pewnego roku na inwestycjach, to różnica ta zostanie obcięta w budżecie na rok przyszły, nawet jeśli nadchodzące potrzeby są dużo większe. W dodatku biurokraci częstokroć biją się o pieniądze podatnika, aby zagarnąć jak największą pulę dla siebie. Mają wtedy większą władzę. To się nazywa the golden rule, czyli „złota
zasada”: ci, u których jest złoto, ustanawiają zasady gry (them that gots the gold make the rules) – jak kolokwialnie lubił powiadać jeden senator z Komisji Budżetowej. Mojego ulubionego przypadku marnotrawstwa nie odnotowuje publicznie chyba żadna agencja. Opowiedział mi o nim mój kolega, była „foka” Marynarki Wojennej, a potem prawnik, którego poznałem w ramach konserwatywnego Antient and Honourable Edmund Burke Society na University of Chicago. Otóż pewnego razu, pod koniec lat 90., farmerzy postanowili skosić trawę u siebie na wsi w pewnej dolinie w Kalifornii. Zjawiła się natychmiast na miejscu pewna agencja rządowa i zawyrokowała, że być może w trawie chowa się będący pod ochroną gatunek szczura. Zabroniono ścinać trawę metodą mechaniczną. Zbroniono też kosić. W końcu, aby dogodzić biurokratom, samolotami przewieziono ponoć 10 tysięcy owiec ze stanu Montana. Owce zjadły trawę. Żaden szczur nie zginął. Zresztą nikt żadnego szczura tam nie widział – jak mi przysięgał mój kolega, który jako prawnik brał udział w negocjacjach. Za
owce-kosiarki naturalnie zapłacił podatnik amerykański. To nie jedyny absurd z mego prywatnego podwórka. Jakiś czas temu w ramach pracy społecznej dawałem korepetycje z matematyki skinheadowi z gangu Nazi Low Riders. Chodziło o wyciągnięcie tego 17-latka z gangu i wysłanie go do wojska. Ale przedtem musiał zdać egzamin z matematyki. W ramach doglądania i odszukiwania drania czasami ganiałem z jego matką po całej Dolinie San Fernando.

Raz zabrała mnie do tzw. schroniska (safe house). Wyglądało to jak zwykły dom, ale przystosowane było do goszczenia kilkunastu delikwentów – w większości wypuszczonych z więzienia albo ośrodków rehabilitacyjnych dla narkomanów, jak też osobników wysłanych przez władze sądownicze w celu izolacji od gangów. Szefem schroniska był były członek gangu motocyklowego. Na lodówce wisiały zasady i przykazania rzekomo obowiązujące schroniskowiczów. Teoretycznie nie można było pić, palić, brać narkotyków, wracać do schroniska po dziesiątej wieczorem oraz odbywać seksu na miejscu. Jak szef schroniska dowiedział się, że jestem wykładowcą historii z lokalnego Pierce College, to zawiódł mnie do swego pokoju, gdzie wisiał portret dziadka w mundurze belgijskiego SS, a obok zdjęcia Leona Degrelle’a i kolekcja bagnetów. Potem szef stuknął w sufi t nad łóżkiem i zwisł z niego komplet łańcuchów i kajdanek. Pod łóżkiem, w specjalnie wysuwanej szufladzie, były inne sprzęty do sadomasochizmu. Potem szef pokazał mi rozmaite pokoje zabudowane półkami,
które się wysuwały, umożliwiając wejście do ukrytych sypialni i rozmaitych skrytek. Był bardzo z siebie zadowolony. Opowiadał, że chciałby z nami dłużej gadać, ale przygotowuje się do zjazdu pracowników pomocy społecznej na Hawajach i nie ma czasu.

Na moje zdumienie odparł, że wysyła go tam stan Kalifornia, bo on sam jest pracownikiem opieki społecznej. Dlatego płacą mu za wynajem jego własnego domu oraz za wszystkie inne rzeczy. Facet nie był już formalnie w gangu, ale w rzeczywistości nigdy z życia tego nie wyszedł i dalej brał w nim udział – tylko tym razem pod legalną przykrywką, za pieniądze podatnika. Może Kalifornia to socjalistyczna ekstrema, bo najzamożniejsza, ale pamiętam, jak całkiem niedawno jedna kobieta opowiadała, że została aresztowana kilka lat temu za posiadanie narkotyków na Florydzie. Twierdziła, że stan (czyli podatnik) ten wydał 400 tysięcy dolarów na opiekę psychiatryczną dla niej przez pół roku. Ale ćpa nadal. I z trzema różnymi facetami ma dzieci. Zajmuje się nimi opieka społeczna. Czyli na koszt podatnika szerzy się w USA socjalistyczna patologia. Ostrzegał przed nią tuż po wprowadzeniu programu „Great Society” liberatarianin Charles Murray (którego udało nam się sprowadzić do Polski dzięki prześwietnej koleżance konserwatystce Verze Lichtenberg z fundacji IREX, za co jej cześć i chwała). Jednak moi koledzy etatyści twierdzą, że socjalizmu trzeba przynajmniej w obronności – i są z tego korzyści dla wolnego rynku. Bez państwowej mobilizacji Pentagon nie stworzyłby wspaniałych rozmaitości, w tym kamery wideo czy laserów, które potem skomercjalizowały firmy prywatne. Tylko państwo może pozwolić sobie na Research & Development (R&D) na tak potężną skalę. Wcale mnie to nie pociesza, bowiem czy ceną za przygotowanie kraju do obrony przed wrogami zewnętrznymi powinna być montowana przez państwo patologia wewnętrzna?

Jan Marek Chodakiewicz

 

Skip to content