Aktualizacja strony została wstrzymana

Grube ryby i małe rybki

Łączna kwota, jaka wpłynęła na Fundusz Wydawnictw Niezależnych, opiewa na ponad 380 tys. dolarów. Nie wiemy, jak została rozdysponowana. Tymczasem stanowi to kwestię o charakterze po trosze moralnym, zważywszy, że w odniesieniu do całego podziemia zdarzały się przypadki defraudowania pieniędzy.

Wraz z krzepnięciem po nieudanej próbie likwidacji, która miała miejsce 13 grudnia 1981 r., i dalszym rozwojem pozacenzuralnego ruchu wydawniczego część jego uczestników zaczęła dostrzegać konieczność ustalenia pewnych zasad współżycia i zistytucjonalizowania współpracy. W efekcie, z inicjatywy Grzegorza Boguty stojącego na czele Nowej, w 1985 r. narodził się Fundusz Wydawnictw Niezależnych.

Zasady organizacji

Jego główne zadania to dokonywanie rozdziału napływających do kraju środków finansowych i maszyn poligraficznych oraz czuwanie nad dochowywaniem przez drugoobiegowe oficyny zasad fair-play, w tym zwłaszcza dotyczących respektowania praw autorskich i płacenia honorariów, przestrzegania formalności związanych z robieniem przedruków, w końcu stosowaniem określonych norm edytorskich. Wśród pierwszych członków konsorcjum, czyli grona decyzyjnego, składającego się z największych w tym czasie firm, znaleźli się reprezentanci warszawskich wydawnictw: CDN, Krąg, Nowa, Przedświt, WSKos oraz krakowskiej Oficyny Literackiej. Na jego potrzeby miało trafiać 45% wszystkich pieniędzy, drugie tyle – na inne, także prowincjonalne inicjatywy, a pozostałe 10 % stanowiło tzw. rezerwę. Decydenci ulegali rokrocznej weryfikacji, stawali się nimi ci, którzy mieli w danym okresie najpokaźniejszy dorobek.

O dotacje mógł ubiegać się każdy, kto legitymował się dwunastoma książkami lub/i numerami czasopism, działał co najmniej dwanaście miesięcy i bez przerw dłuższych niż dziewięć. Za postawieniem tak wysokich wymagań przemawiały obawy, aby kwoty nie trafiały, jak mówił Andrzej Rosner, „na piękne oczy, w ciemno”, do osób niepotrafiących wykazać się żadną konkretną pracą. Wsparcia nie otrzymywali wydawcy niewielcy lub stawiający pierwsze kroki; poniekąd nie mijał się więc z prawdą Jerzy Giedroyc, kiedy mówił, że grube ryby zjadają środki przeznaczone dla małych rybek. Przeczy temu przykład Krzysztofa Wasilewskiego z Lublina, założyciela Wolnej Spółki Wydawniczej: przyznanej mu pożyczki o równowartości rocznej pensji nie musiał spłacać, ponieważ uległa umorzeniu. Przez pierwsze cztery lata istnienia FWN udzielił wsparcia ponad stu inicjatywom wydawniczym z całego kraju.

Drugi pokój

Dyskusje członków konsorcjum odbywały się w atmosferze pełnej napięcia. „Walka odbywała się często na ostre słowa” – przyznawał jeden z uczestników książkowego podziemia. Reguły gry nie zawsze okazywały się do końca przejrzyste. „Miałem to poczucie, i mówiłem to Grzesiowi [Bogucie] w oczy […], że jest drugi pokój. Czy on się radzi [Adama] Michnika, czy on się radzi [Jana] Kofmana [redaktor naczelny >>Krytyki<<, JB] – mnie było wszystko jedno. Był jakiś drugi pokój, w którym różne decyzje, które myśmy decydowali, on rozważał w innym gronie i nagle przychodził z jakąś propozycją” – opowiadał Czesław Bielecki, stojący na czele CDN-u.

Dlatego zdarzały się koalicje; zawiązywał je z PoMostem Marka Krawczyka, Przedświtem Wacława Holewińskiego i Jarosława Markiewicza oraz wydawnictwem Grup Politycznych Wola Macieja Zalewskiego, choć ten ostatni nie dotrzymywał niekiedy wcześniejszych ustaleń. Tymczasem, jak relacjonował w 1987 r. ppłk Wiesław Hryniewicz, naczelnik Wydziału III-1 Służby Bezpieczeństwa w Krakowie, „dzięki zastosowaniu określonych przedsięwzięć operacyjnych udało się osiągnąć możliwości rozpoznawania zamierzeń FWN oraz ograniczonego wpływania na kierunki jego działalności. Pozwala to na preferowanie oficyn wydawniczych, których profil należy do bardziej umiarkowanych”, czyli realizować wytyczne ministra Czesława Kiszczaka. Chodziło zapewne o wejście do konsorcjum Henryka Karkoszy z Oficyny Literackiej, TW „Monika”. Zachowanie przybysza z Krakowa było dość charakterystyczne: jak przypomniał Rosner, przychodził on zawsze z dużą torbą, stawiał ją przy jakimś fotelu, ale bliżej środka pokoju… Zaufaniem nie darzył go Bielecki: „Uważałem, że jest tak niechlujny w uzupełnianiu uzębienia, że po prostu mi się to nie podobało. Bałem się, że jest niechlujny w innych sprawach”.

Paradoksalnie, obrane przez FWN zasady po pewnym czasie zaczęły działać antyefektywnościowo. Przyczyniały się do patologii w postaci drukowania książek w niskich nakładach, a nawet bez zamiaru rozkolportowania. „Firma dotowana potrafi produkować tytuł nawet tylko w 500 egz., zysk dla niej jest mało ważny, złośliwie mówiąc, interesuje ją tylko kolejny, zaliczony tytuł ku chwale firmy i ku satysfakcji sponsorów” – skarżył się w liście do Giedroycia Grzegorz Eberhardt z niewielkiej oficyny LOS, która, mimo otrzymania łącznie 400 tys. zł, musiała zakończyć działalność, ponieważ nie sprostała konkurencji potentatów. Pomoc, jaką dostawały największe wydawnictwa, powodowała ich rezygnację z kalkulacji finansowej, m.in. podbijano czarnorynkową cenę papieru. Tym samym te mniejsze traciły możliwość funkcjonowania i zawieszały działalność albo popadały w zadłużenie i zazwyczaj ogłaszały bankructwo.

Problemu wielokrotnie sygnalizowanego, w tym na łamach paryskiej „Kultury”, zdawał się nie dostrzegać przedstawiciel FWN: „Oczywiście że monopolizujące akcje wywołują sprzeciw. Mam jedną właściwie radę dla każdego wydawcy, który chce się liczyć i mieć dostęp do funduszy – musi założyć dużą firmę”. Bez odzewu pozostawały także propozycje zmian w przyznawaniu dotacji, m.in. zastąpienia podmiotowych – przedmiotowymi, tj. na konkretne pozycje znajdujące się w sprzedaży.

Polityczna cenzura?

Część uczestników drugiego obiegu, zwłaszcza ta niekorzystająca z powyższego wsparcia – czy to ze względu na własny wybór, czy niechęć, jaką się cieszyła – oskarżała konsorcjum o stosowanie kryteriów politycznej cenzury. „Było sposobem na uzależnienie od jednej myśli, od myśli socjalistycznej, żeby Polska, ta nowa Polska, budowała eurosocjalizm i była socjalistyczna. I dla mnie to jest znienawidzona instytucja” – wyrażał swój radykalny pogląd kierujący Officyną Liberałów Janusz Korwin-Mikke. – „Miała (poprzez dofinansowywanie, sponsoring wyjazdów, nacisk intelektualny i nie tylko) starać się, by wszystkie »niezależne« wydawnictwa były wydawnictwami socjalistycznymi”.

Wbrew pozorom opinie świadczące o preferowaniu określonego kierunku politycznego nie są ani odosobnione, ani chyba całkowicie niedorzeczne. Na wsparcie nie mógł liczyć niezwykle zasłużony, bo założony jeszcze w latach 70., „Głos” Antoniego Macierewicza. „Nie dostawaliśmy żadnych pieniędzy. […] To było upiorne po prostu, bo obgryzaliśmy paznokcie […] z głodu rozumianego jako brak środków na druk […] oczywiście na to wszystko wściekli, ale […] też bezradni, bo to było zmonopolizowane i można było głową w ścianę bić i tyle” – mówił. Eberhardt, którego LOS posługiwał się żmudną i pracochłonną techniką sita. Skierowany przez Giedroycia do Bieleckiego opowiadał, że ten ostatni przedstawił mu możliwość przekazania nawet trzech powielaczy, aczkolwiek pod pewnym warunkiem: „Musi akceptować nasze plany wydawnicze. A gdybyśmy mieli z nimi problemy, to on jest w stanie nam podpowiedzieć odpowiednie pozycje. Nie daliśmy mu tej okazji” – relacjonował zainteresowany.

Niektórzy, bojąc się ewentualnego ostracyzmu, woleli zrezygnować z „kontrowersyjnych” tytułów. Współpracownik „Pokolenia” opowiadał: „Pamiętam jakieś takie dyskusje […] czy wydać […] [Romana] Dmowskiego coś, »Myśli nowoczesnego Polaka« czy coś takiego, były […] właśnie takie głosy jak to »[inni] wydawcy nas zajebią«”. Pojedyncze książki tego autora, łącznie około 10 wydań, ukazywały się albo nakładem szerzej nieznanych oficyn, albo wręcz całkowicie anonimowo.

Głos wołającego na puszczy

Łączna kwota, jaka zdaniem Boguty wpłynęła na fundusz, opiewa na ponad 380 tys. dolarów. Nie wiemy, jak została rozdysponowana. Tymczasem stanowi to kwestię o charakterze po trosze moralnym, zważywszy, że w odniesieniu do całego podziemia zdarzały się przypadki wykorzystywania pieniędzy niezgodnie z przeznaczeniem czy wręcz defraudowania.

O przedstawienie odpowiednich sprawozdań zwróciła się jesienią 1989 r. do beneficjentów udzielanej przez siebie pomocy Irena Lasota. „Rozpętało się piekło, i to właśnie tych starszaków […], tej pierwszej ligi, która krzyczała, że i tak nikt nie powie prawdy, co było bardzo zastanawiające. Ja powiedziałam: to nawet nie ma znaczenia, […] czy ktoś ukradnie, czy nie ukradnie, tylko chodzi o to, żeby wiedzieć, czy ukradł, czy nie ukradł” – wspominała.

W rezultacie niektórzy z jej dawnych podopiecznych, uznając tego typu żądania za utopijne, a nawet nieprzyzwoite, drastycznie ograniczyli czy wręcz zerwali z nią wszelkie kontakty. Przez wiele lat sprawę – bez rezultatu! – kilkakrotnie próbowała podnosić tę sprawe, w tym podczas spotkania z okazji V Dni Wolnego Słowa w 2007 r.: „Mówimy o setkach tysięcy dolarów, kurs dolara był wtedy taki… […] Za tysiąc […] można było zrobić »[Archipelag] Gułag«, ale za dwa tysiące […] kupić kawalerkę na Ścianie Wschodniej, a za pięć tysięcy dom w Podkowie Leśnej. Więc my mówimy o sumach, które gdzieś się rozeszły”. Swe wystąpienie komentowała w nieco późniejszym programie „Pod prąd” Jerzego Zalewskiego: „spytałam […] może byśmy dostali te rozliczenia w końcu? No i oczywiście jak zawsze pół sali albo więcej była zachwycona, a parę osób było wściekłych”.

Justyna Błażejowska
Historyk, współpracownik „Encyklopedii Solidarności”

Za: niezalezna.pl | http://www.niezalezna.pl/article/show/id/28517

Skip to content