Aktualizacja strony została wstrzymana

„Teraz Stalin będzie waszym dobrodziejem”

Z Wiesławem Haciskim, emerytowanym felczerem medycyny wywiezionym 10 lutego 1940 r., w wieku 10 lat, wraz z rodziną z Baranowicz w głąb ZSRS, rozmawia Justyna Wiszniewska

Pochodzi Pan z miejscowości Stołowicze na dawnych Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej. Jak Pan wspomina rodzinne strony?
– To było niewielkie, spokojne miasteczko słynące z targów koni. Leżało na trakcie Nowogródek – Baranowicze. Zamieszkiwali je głównie Białorusini, Żydzi i Polacy – raczej zgodnie. Tamtejsi ziemianie, a wśród nich mój dziadek Aleksander Haciski, wybudowali w Stołowiczach w 1911 r. neogotycki kościół, który stoi do dziś – bardzo ładny, wyremontowany dzięki pracującym tam obecnie księżom werbistom.

Kim byli Pana rodzice?
– Rodzina mojego ojca – Zdzisława Haciskiego, pochodziła z rodu Dachnowiczów. Król Zygmunt Stary nadał im herb szlachecki – Roch. (Tym samym herbem pieczętował się Tadeusz Kościuszko). Nadał im też dość duży majątek, zwany Haciszcze, liczący ok. 600 ha, stąd nazwisko Haciscy. Moja mama – Kazimiera, pochodziła ze starego ziemiańskiego rodu Czarnockich. Przed wojną skończyła z wyróżnieniem ogrodnictwo na SGGW w Warszawie. Ojciec podobnie jak dziadek był oficerem wojska polskiego, artylerzystą, a z zawodu inżynierem agronomem. Walczył u Dowbora-Muśnickiego, a potem przedostał się do Legionów Piłsudskiego. Marszałek chciał koniecznie zatrzymać tatę w wojsku, ale on poznał już moją mamę i to przesądziło sprawę. Po odrodzeniu się państwa polskiego w 1918 r., zarówno ojciec, jak i dziadek otrzymali za zasługi wojskowe po 40 ha ziemi. A ponieważ nasza rodzina utrzymywała stosunki towarzyskie z Radziwiłłami z Nieświeża, po częściowej parcelacji ich dóbr Stołowicze przypadły nam w udziale.

Jak potraktowali Pana rodzinę żołnierze Armii Czerwonej po napaści na Polskę 17 września 1939 roku?
– NKWD przeprowadziło w naszym dworze rewizję, podczas której zrabowało wiele rzeczy. Widać było, że to już nie są żarty i że następna wizyta skończy się aresztowaniem albo czymś gorszym. Trzeba więc było wyjechać. Państwo Janina i Mieczysław Wysoccy z pobliskich Baranowicz zaproponowali nam, byśmy zatrzymali się u nich. Mama znalazła pracę w żłobku. Ja i moje dwie starsze siostry: Oleńka i Zosia, chodziliśmy w Baranowiczach do szkoły. Była też z nami babcia – Julia Haciska, mama mojego ojca.

Co się wydarzyło 10 lutego 1940 roku?
– Tego dnia rano NKWD obstawiło cały dom państwa Wysockich. Powiedzieli, że mamy się ubierać, wziąć ze sobą trochę rzeczy, ale nie za dużo, bo tam, dokąd pojedziemy, niczego nie będzie brakować. Dali nam pół godziny na spakowanie się, po czym zawieźli nas saniami na dworzec kolejowy w Baranowiczach. Tam zostaliśmy umieszczeni w grupie ok. 30 osób w niedużym wagonie bydlęcym z rozsuwanymi drzwiami. W środku były dwie duże prycze i koza – mały piecyk żeliwny z rurą wychodzącą na zewnątrz. Poza tym w wagonie była wycięta dziura z rynienką do oddawania moczu, zasłonięta płachtą, żeby było „kulturno”. Zima tego roku była bardzo mroźna, temperatura sięgała -35 stopni C. Dość powiedzieć, że na jakiejś stacji pociąg na kilka minut stanął. Gdy droga była już wolna, nie mógł ruszyć, bo koła przymarzły do szyn. Musieli ściągać do pomocy drugą lokomotywę.

Dziś trudno sobie wyobrazić podróż w tak trudnych warunkach, bez żywności, w zamknięciu i tłoku. Jakie wydarzenia szczególnie utkwiły Panu w pamięci?
– Jedzenia, które zabraliśmy, wystarczyło na jeden czy dwa dni. Bodaj w trzecim dniu dostaliśmy w wiadrze polewkę zaprawioną mąką, w której pływało kilka klusek, a w drugim – kaszę jęczmienną z wody. Wszystko piekielnie słone. Byliśmy jednak strasznie wygłodniali i jedliśmy to. Po jakichś 20 minutach zaczęło się. To było tak, jakby ktoś nasypał do żołądka rozżarzonych węgli – dosłownie wyliśmy z pragnienia. Nie było ani kropli wody. Ale Opatrzność nad nami czuwała. To właśnie wtedy przymarzły koła wagonów do szyn. Zaczęliśmy bić pięściami w drzwi i krzyczeć: „Wody, wody!”. Usłyszał to żołnierz, otworzył drzwi, napełnił dwa wiadra śniegiem i dzięki temu ugasiliśmy pragnienie. Przez ponad trzy tygodnie podróży co jakiś czas dostawaliśmy coś do zjedzenia, ale bardzo niewiele. Wreszcie pociąg zatrzymał się na końcowej stacyjce, na której czekali na nas kołchoźnicy z saniami. Otwierano po kolei wagony, ładowano rodzinę na sanie i wieziono dalej przez las. W ten sposób dojechaliśmy do posiołka Połdniewice w gorkowskiej obłasti, szaryńskim rejonie, poczta Łupciuk – to był nasz nowy adres.

Gdzie Państwo zamieszkali?
– Przydzielono nas do baraku nr 12. Była tam jedna duża sala z piętrowymi, drewnianymi pryczami na mniej więcej 106 osób, z jedną płytą kaflową, pod którą paliło się drewnem. Rzecz jasna, że nie mogła ogrzać całego pomieszczenia. Prawdziwy koszmar zaczynał się w nocy, gdyż wtedy pojawiały się pluskwy i cięły niemiłosiernie. Były tak sprytne, że spadały z sufitu. Broniliśmy się przed nimi wszelkimi sposobami, ale udręczenie to było celowe, obliczone na to, żeby nas wykończyć. Komendant posiołka, enkawudzista, niejaki Morozow, powiedział na przywitanie: „Zdies wam żyt’ i zdies wam podychat” (Tu będziecie żyć i tu zdechniecie). Dodał, żebyśmy sobie nie myśleli, że uda nam się stąd uciec.

Jakiego rodzaju praca czekała na deportowanych Polaków?
– Przy wyrębie lasu (lesorubka). Wychodziło się o świcie i praca trwała do zmroku. Moje dzielne dwie siostry przydzielono do cięcia tzw. czurki – 15-centymetrowej kostki brzozowej. Gazem uzyskiwanym ze spalania czurki napędzano traktor. Służył do tego specjalny kocioł zamocowany blisko silnika. Cud techniki sowieckiej! Mama natomiast dostała pracę jako pielęgniarka w szpitalu. Przeszkoliła ją w tym zakresie zesłana razem z nami pani Anna Woyniłłowicz. Na skutek niedożywienia i awitaminozy ludzie zaczęli zapadać na różne schorzenia, np. szkorbut czy kurzą ślepotę. Pamiętam epidemię duru brzusznego, duru plamistego i czerwonki. Ludzie marli jak muchy. To była straszna rzecz.

Czy te choroby nękały również Pana rodzinę?
– Zachorowałem na dur brzuszny. Poszedłem do szpitala z temperaturą powyżej 40 stopni C. Brakowało lekarstw, więc nie było mowy o prawdziwym leczeniu. Leżałem nieprzytomny około miesiąca, tak że lekarz sowiecki nie chciał nawet podchodzić do mojego łóżka. Pojawiło się powikłanie w postaci owrzodzenia rogówki prawego oka z przebiciem do wewnątrz, co skończyło się bielmem i właściwie na to oko nie widzę. Moja siostra chorowała na czerwonkę. Oboje byliśmy w bardzo ciężkim stanie. Przeżyliśmy dzięki Opatrzności Bożej, żarliwej modlitwie i opiece mamy, która była dla nas prawdziwym aniołem stróżem.

Skoro panowało tak masowe niedożywienie, jakie produkty żywnościowe były w ogóle dostępne?
– Istniała możliwość zakupienia produktów w sklepie wyłącznie na talony. Rozdawał je brygadzista – enkawudzista imiennie. Na osobę dorosłą przypadało 400 g chleba dziennie, ale tylko wtedy, gdy wykonała normę. Dzieci i starcy otrzymywali po 200 gram. Soli i cukru nie było, chyba że z okazji 1 maja lub rocznicy wybuchu rewolucji październikowej. Czasami można było kupić kaszę. Na wiosnę podczas roztopów nacinaliśmy brzozy i spuszczaliśmy sok do picia. Wymykaliśmy się z naszego posiołka i chodziliśmy na grzyby, maliny, jagody. Jedliśmy też gotowaną lucernę. Tylko nafta była dostępna bez talonów i względnie tania. Możliwość ewentualnego nieprzydzielenia talonu była okazją do dodatkowego poniżania Polaków. Kiedy pewnego dnia pielęgniarkom przyznano talony na kalosze i mama poszła, aby komendant posiołka go podpisał – bo tylko wtedy był ważny, enkawudzista podarł talon ze słowami: „A zacziem tiebie nużny eti kaloszy, ty praklataja polskaja burżujka? („A po co ci te kalosze, ty przeklęta polska burżujko?”).

Czym zajmował się Pan, będąc wówczas małym chłopcem, gdy wszyscy, oprócz dzieci i starców, pracowali w lesie?
– W posiołku Połdniewice zorganizowano szkołę, do której chodziłem razem z siostrami. Uczono nas tam pisać i czytać po rosyjsku. Sowieckie nauczycielki mówiły nam, że Boga nie ma; że teraz nastała władza sowiecka, a Stalin jest naszym dobrodziejem. Musimy teraz służyć Związkowi Sowieckiemu, a o Polsce w ogóle zapomnieć. Polski nie ma i nie będzie, w związku z tym nie wolno śpiewać polskich pieśni, tylko rosyjskie. Nauczycielki chciały, żebyśmy wstąpili do pionierów, ale na szczęście nie było chętnych i zrezygnowały z tego pomysłu. Przez cały czas próbowano nas przygotować do przyjęcia obywatelstwa sowieckiego.

Jak długo był Pan na zesłaniu?
– Rok i siedem miesięcy w samym posiołku Połdniewice. Po podpisaniu układu Sikorski – Majski w Londynie zarządzono tzw. amnestię i wówczas szczęśliwym trafem udało nam się stamtąd wydostać. Po kilkuletniej tułaczce przez Uzbekistan, gdzie przebywaliśmy jeszcze około roku w kołchozie pod Wapkientem, potem przez Iran, Indie, kraje Afryki: Ugandę i Rodezję Południową, a następnie Włochy udało nam się powrócić 22 kwietnia 1948 roku do Polski. Niestety, tej podróży nie przeżyła moja babcia i została pochowana w Kermine w Uzbekistanie. Kiedy wysiedliśmy z pociągu, na dworcu w Katowicach Dziedzicach czekał na nas ojciec. Nigdy tego nie zapomnę. Kiedy zabierano nas z Baranowicz, nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. Po klęsce kampanii wrześniowej przedostał się na Litwę i tam został internowany w obozie jenieckim, z którego w ostatnim momencie udało mu się uciec przed przekazaniem jeńców Sowietom. Potem ukrywał się w Wilnie, działał w konspiracji. Jeszcze na zesłaniu udało nam się nawiązać z ojcem kontakt listowny. Niektóre listy się zachowały.

Jak długo wychodził Pan z sowieckiego koszmaru?
– To jest piętno, które pozostanie do końca życia. Jeszcze przez długi czas wkładałem kawałki chleba pod poduszkę, na wszelki wypadek. To daje pewien obraz. Mój organizm był kompletnie wycieńczony, powoli goiły się rany i owrzodzenia. Pamiętam, że w Teheranie, w trzecim obozie w górach, idąc z miską po jedzenie, potrzebowałem godziny na pokonanie 50-metrowego odcinka, jak 100-letni starzec. Dziś trudno sobie to wyobrazić. My – zesłańcy, niestety jesteśmy obarczeni piętnem homo sovieticus, tego nie da się wymazać, zapomnieć, to jest po prostu niemożliwe.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Czwartek, 24 września 2009, Nr 2024 (3545) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20090924&typ=my&id=my21.txt | Teraz Stalin będzie waszym dobrodziejem

Skip to content