Aktualizacja strony została wstrzymana

Krótka historia hollywoodzkich fascynacji – Od Mussoliniego do Chaveza

Niedawno się okazało, że jedną z gwiazd filmowego festiwalu w Wenecji został prezydent Wenezueli Hugo Chavez – obok Baracka Obamy jeden z herosów lewicy po obu stronach Atlantyku. Chavez przyjechał na festiwal na specjalne zaproszenie Olivera Stone’a – jednej z prominentnych postaci hollywoodzkiego świata „lewoskrętnych”. A o lewicowych sympatiach Hollywood nie zwątpi nikt, kto przypomni sobie zaangażowanie wielu gwiazd (zarówno aktorów, jak i reżyserów) w prezydencką kampanię Baracka Husseina Obamy. Jakże chętnie to „stado niezależnych umysłów” pielgrzymuje teraz do Białego Domu, by wspierać nowego prezydenta w „trudnym dziele pchnięcia Ameryki na nowe tory” (tutaj jedną z pierwszoplanowych ról odgrywa aktor George Clooney deklarujący: „tak, jestem liberałem i nie widzę w tym nic złego”).

Przez lata liberalny Hollywood nie ustawał w bezkompromisowej demaskacji wszystkich „zbrodni systemu”. Ten ostatni to nie jest bynajmniej trzymający się wciąż mocno w Chinach, Korei Północnej czy na Kubie system komunistyczny bądź krwawo prześladujący wyznawców Chrystusa system władzy wojującego islamu (np. w Sudanie). Nie. Oto bowiem w ujęciu wielu gwiazdorskich produkcji z Hollywood wszystkie zbrodnie wymienionych systemów władzy (któż by się przejmował losem najliczniejszej grupy prześladowanej za swoją wiarę, czyli chrześcijan?) są niczym w porównaniu ze „zbrodniami” Wuja Sama. Jak pisze współczesna amerykańska publicystka konserwatywna Ann Coulter, „najpewniejszym sposobem wkurzenia liberałów [amerykańskich – przyp. G.K.] jest stwierdzenie – bronię USA”.

„Społecznie zaangażowane” kino Olivera Stone’a
Filmowa twórczość Olivera Stone’a jest nieustannym atakiem na współczesną Amerykę, ciągłym poszukiwaniem wszelkich możliwych wad we własnym kraju, a zwłaszcza inkryminowaniem spisków lub też jawnych zbrodni autorstwa amerykańskiej prawicy. Tutaj wyobraźnia reżyserska Stone’a szybuje swobodnie. Weźmy choćby gwiazdorsko obsadzony i obsypany Oscarami (cztery) film „Pluton” z 1986 r., opowiadający historię z okresu wojny w Wietnamie (koniec lat 60. XX wieku). Przypomnijmy: konflikt w Indochinach rozgorzał w latach 50. ubiegłego stulecia, gdy opanowany przez komunistów Wietnam Północny podjął czynną agresję na pozostający poza orbitą jego wpływów Wietnam Południowy. Po upokarzającej klęsce Francji (1954) rolę strażnika przed komunistyczną ekspansją na południe od początku lat 60. coraz wyraźniej zaczęły przejmować Stany Zjednoczone.
W „Plutonie” Stone zakreślił zupełnie inną perspektywę. Główny bohater, mający idealistyczne spojrzenie na wojnę w Wietnamie (czyli realistyczny wzgląd na to, że jest to obrona przed komunizmem), jest skonfrontowany z brutalną prawdą, taką oto, że armia amerykańska roi się od degeneratów upajających się krwią niewinnych wietnamskich cywilów. Przekaz jest jednoznaczny: wojnę wietnamską Amerykanie przegrali nie tylko militarnie, ale – co ważniejsze – moralnie. Prawdziwymi (bo nie tylko wojskowymi, ale i moralnymi) zwycięzcami okazali się dzielni żołnierze Viet Congu (tak nazywała się komunistyczna partyzantka działająca w Południowym Wietnamie, sponsorowana przez Hanoi, a pośrednio przez Moskwę).
Inna wielka produkcja Stone’a – „JFK” (1991) jest opowieścią o demokratycznym prezydencie USA, Johnie F. Kennedym (1961-1963), a właściwie o dramatycznym końcu tej prezydentury, gdy J.F.K. zginął zamordowany przez Lee Harveya Oswalda w Dallas 22 listopada 1963 roku. Cały film jest z jednej strony hołdem dla postaci amerykańskiego prezydenta (uważanego powszechnie w liberalnych kręgach amerykańskich za „męczennika tego, co mogłoby się stać”). Bardziej jeszcze oddaje się tak ulubionemu przez lewicę snuciu spiskowych teorii. Oto główny bohater – niezależny i dociekliwy prokurator, wpada na trop wiodący go do przekonania graniczącego z pewnością, że zamach w Dallas był wynikiem spisku amerykańskiego establishmentu niechętnego reformatorskim projektom młodego prezydenta (walka z rasową segregacją, rozbudowa państwa socjalnego); skorumpowana moralnie i materialnie elita władzy nie cofnęła się przed zbrodnią, by nie dopuścić do ukazania Ameryce „nowej granicy” (jak głosił oficjalny slogan wyborczy J.F.K.). Skończyła się świetlana „era Camelotu”.
Rzecz jasna, Stone przeszedł do porządku dziennego nad pewnymi niewygodnymi faktami, jak chociażby te, że właśnie administracja Kennedy’ego jako pierwsza podjęła decyzję o stałym wzmacnianiu wojskowej obecności USA w Wietnamie, bardzo niechętnie angażowała się w antysegregacyjną legislację, czy też że zamachowiec z Dallas był od lat związany z ruchem komunistycznym. Doszukiwanie się spisku właśnie z tej strony – jeśli przyjąć lewicową „metodologię demaskacji” – byłoby przecież o wiele bardziej logiczne. Tym bardziej że był motyw: bezkompromisowa postawa Kennedy’ego podczas kryzysu kubańskiego (1962) i berlińskiego (por. słynne słowa J.F.K. wypowiedziane przy murze berlińskim: „Jestem berlińczykiem”). Takie fakty czy taki trop kłóciłyby się jednak z głównym przekazem, który chciał osiągnąć Stone: młoda nadzieja lewicy (J.F.K. należał do Partii Demokratycznej) zamordowana przez waszyngtoński „system władzy”.
Oliver Stone nie tylko ma ambicje pisania na nowo najnowszej historii Stanów Zjednoczonych. Jego „polityka historyczna” sięga nawet czasów starożytnych. Wyreżyserowana przez niego superprodukcja „Aleksander” miała opowiadać historię jednego z największych wodzów i zdobywców w dziejach świata – króla Macedonii Aleksandra Wielkiego. Zamiast tego dostaliśmy gniota, po obejrzeniu którego z bitwy pod Gaugamelą (która rozstrzygnęła los imperium perskiego) widz zapamięta tumany piasku, a o królu Macedonii wiedzieć będzie tyle, że był aktywnym gejem na krawędzi kazirodczych relacji z własną matką. Przekaz: Aleksander nie dlatego był wielki, bo pokonał Persów i otworzył epokę hellenizmu, ale przede wszystkim dlatego, że bez skrępowania ujawniał swoją „tożsamość seksualną”.

Mussolini w Hollywood
Hollywood generalnie ma słabość do „silnych ludzi władzy”. Najlepiej, gdy są gejami i wystarczająco długo – i bez przesiadek – jadą „czerwonym tramwajem”. Lewicowy dyktator zawsze może liczyć na przychylne przyjęcie. Zaproszenie Chaveza do Wenecji i dokumentalny film O. Stone’a „South of the border” („Na południe od granicy”), w którym dyktator Wenezueli jest jednym z głównych pozytywnych bohaterów, jest tylko potwierdzeniem dość długiej tradycji.
Jonah Goldberg – publicysta konserwatywnego „National Review” – w swojej głośnej książce o faszystowskich korzeniach współczesnej amerykańskiej myśli liberalnej („Liberalny faszyzm. Tajna historia lewicy od Mussoliniego do polityki tożsamościowej”) przypomniał m.in. fakt fascynacji Hollywood w latach 20. ubiegłego stulecia osobą Benita Mussoliniego – faszystowskiego dyktatora (od 1922 r.) Italii. Dla przypomnienia: choć włoski faszyzm wraz z niemieckim narodowym socjalizmem jest propagandowo „sprzedawany” jako „ruchy skrajnej prawicy”, w rzeczywistości były to ruchy czysto lewicowe. Mussolini zaczynał jako socjalista (o wybitnie antykatolickim odcieniu) i jako socjalista skończył (utworzona w 1943 r. przez Niemców na północy Włoch tzw. Republika Salo pod rządami obalonego wcześniej Mussoliniego była państwem odwołującym się wprost do ideologii marksistowskiej). Lenin, zapytany o Mussoliniego, odpowiedział: „To silny człowiek, który poprowadziłby naszą partię do zwycięstwa [we Włoszech – przyp. G.K.]”.
„Silnego człowieka” lewicy pokochało również Hollywood. W 1923 r. pojawił się on w filmie „Eternal City” („Wieczne miasto”) przedstawiającym walkę między dwoma odłamami lewicy (komunistami i faszystami) o panowanie nad Rzymem. Sympatie Hollywood – co dziś brzmi niewiarygodnie – były wyraźnie po stronie Mussoliniego. Jonah Goldberg cytuje jednego z amerykańskich krytyków filmowych, który orzekł, że zachowanie się włoskiego dyktatora na ekranie „potwierdza teorię, iż należy właśnie do tego miejsca [tj. planu filmowego – przyp. G.K.]”.
W 1933 r. Columbia Pictures – jedna z głównych hollywoodzkich wytwórni filmowych – nakręciła film dokumentalny pt. „Mussolini speaks” (Mussolini przemawia). Ten dokument okazał się jedną wielką laurką dla wodza faszystów. Komentarz na taśmie filmowej, towarzyszący wyświetlanym przemówieniom „Il Duce”, brzmiał (cytat dosłowny): „Stoi on jak nowoczesny cezar”.

Kłamstwa i hipokryzja
Podobną metodologię robienia filmu „dokumentalnego” zastosował niedawno Oliver Stone we wspomnianym filmie z Chavezem w roli głównej. Lewicowy prezydent – a de facto dyktator – Wenezueli jest przedstawiony nieomal jako heros, który otworzył przed swoim krajem (mimo przeszkód ze strony Ameryki prezydenta Busha) krainę dobrobytu. Rzecz jasna, nie ma mowy o łamaniu praw człowieka, wszechobecnej korupcji oraz o tym, że źródłem bogactwa kraju jest ropa naftowa, a nie szczególne osiągnięcia w modernizacji gospodarki. W ogóle Hugo Chavez to szczery demokrata, bo – jak wyjaśniał Stone na konferencji prasowej, tłumacząc powody swojego zaproszenia dla Chaveza do Wenecji – „wygrał on w dwunastu wyborach”. Trzeba przyznać, niewiele gorzej od prezydenta Białorusi, Aleksandra Łukaszenki, który także idzie od zwycięstwa do zwycięstwa w kolejnych wyborach i referendach. Może zamiast do Wenecji Stone powinien jechać do Mińska?
Przebywający w USA w latach 70. ubiegłego stulecia Leopold Tyrmand – polski pisarz, skutecznie immunizowany na „lewoskrętność” (dowód: fenomenalny „Dziennik 1954”), zauważył i zżymał się na lewicowe uprzedzenia dominujące w świecie amerykańskich mediów i Hollywood. Tak jak każdemu przybyszowi zza „żelaznej kurtyny”, który na własnej skórze doświadczył „socjalistycznej sprawiedliwości społecznej”, również Tyrmandowi najtrudniej było zrozumieć samobójcze tendencje amerykańskich elit liberalnych. Niefrasobliwość szła tutaj w parze z hipokryzją. Jak pisał autor „Dziennika 1954” w 1977 r. w jednym z amerykańskich konserwatywnych periodyków: „Przedsiębiorcy muzyki rockowej i złodziejscy baronowie tandetnych wydawnictw nie produkują wartości kulturowych, które pozostawałyby na stałe w dorobku ludzkości, ale kulturową breję, która, promowana [przez prasę – przyp. G.K.], wytwarza niezasłużone i społecznie nieuzasadnione fortuny… Media są dzisiaj sprzymierzone z neokapitalizmem sław, którym służy sprytna antykapitalistyczna rutyna. Źaden aktor, gospodarz programu telewizyjnego lub komik nie będą się wahali, aby potępić spółki naftowe lub pluć inwektywami na 'bogatych’, nawet jeśli ich własny opublikowany w prasie dochód liczy sobie siedem cyfr”.
Niewiele od tego czasu się zmieniło. Cały czas można w Hollywood osiągnąć niezły dochód, robiąc filmy o tych, którzy celem swojego życia uczynili obalenie cywilizacji (demokratycznej i kapitalistycznej), która stworzyła cieplarniane warunki dla rozwoju Hollywood. Ostatnio więc zaserwowano nam czułą apologię jednego z twórców komunistycznego reżimu na Kubie, Argentyńczyka Ernesta Che Guevary („Che” – film wyreżyserowany w 2008 r. przez Stevena Soderbergha). Wraz z komunistycznym dyktatorem Wietnamu, Ho Chi Minhem, i komunistycznym ludobójcą z Chin, Mao Tse-tungiem, „Wielki Che” należał (i należy wciąż) do ikon tzw. Nowej Lewicy protestującej w latach 60. na amerykańskich campusach, a w 1968 r. we Francji i NRF przeciw „nieludzkiemu obliczu kapitalizmu”. Do dzisiaj T-shirty z wizerunkiem Che traktowane są jako elementy kultury masowej. Równie dobrze można by nosić koszulki z Berią lub Himmlerem. Połączenie osobowości tych dwóch zbrodniarzy dostrzegał w bohaterze lewicowej masowej wyobraźni Humberto Fontova, tworzący na emigracji pisarz kubański. Istotnie, Che Guevara był – jako jeden z twórców komunistycznej bezpieki – odpowiedzialny za wiele istnień ludzkich na Kubie po 1958 r., gdy władzę przejął Fidel Castro. Che Guevara uwielbiał przemoc. W jednym z listów pisanych do matki podczas swojego „służbowego” pobytu w Gwatemali wspominał: „Było wiele zabawy z tymi wszystkimi bombami, przemówieniami i innymi rozrywkami, które przerwały monotonię, w której żyłem”. Radosne zabijanie ludzi – zaiste czyn godny Himmlera i Berii. Coś dla „wrażliwie społecznych” producentów z Hollywood.

Na rzecz cywilizacji śmierci
Cytowany L. Tyrmand zauważał „ukryty absolutyzm liberalizmu, który zamienia jego obrońców w rozjuszonych prześladowców przy każdej próbie uczciwego ocenienia tych idei”. Oglądając film, nie sposób dyskutować z jego twórcami. Co najwyżej można go nie obejrzeć. Ale miliony widzów oglądają nagradzane Oscarami (jakżeby inaczej) hollywoodzkie produkcje nie tylko „wrażliwe społecznie”, ale aktywnie zaangażowane w promocję czegoś, co Jan Paweł II nazywał „cywilizacją śmierci”; oglądają i nasiąkają (świadomie lub nie) przekazem, który mówi: potrzeba „nowej kultury”, „nowej rodziny” i „nowego społeczeństwa”.
Dość wspomnieć nieustającą kampanię Hollywood na rzecz „praw gejów” – od „Filadelfii” po „Obywatela Milka”. Ten ostatni film (z 2008 r.) jest laurką dla zamordowanego w latach 70. aktywisty gejowskiego Harleya Milka (kolejny „męczennik” lewicy). Oscara za pierwszoplanową rolę w tym filmie dostał Sean Penn – najbardziej radykalny, obok G. Clooneya, spośród „lewoskrętnych” gwiazd Hollywood.
Charakterystyczne jest również zaangażowanie Hollywood na rzecz przedstawiania rodziny jako czegoś patologicznego. Tutaj swoją rolę do spełnienia miał film pt. „American Beauty” (1999 r., reż. Sam Mendes) przedstawiający rodzinę jako coś opresyjnego, a ojców w karykaturalny sposób odmalowywał jako niewyżytych seksualnie „białych samców” kochających się w koleżankach własnych córek, lub też obsesjonatów-homofobów (ci ostatni to z reguły wojskowi). Nawet film „Milion Dollar Baby” (2004 r.; polski tytuł „Za wszelką cenę”), kojarzony raczej z konserwatywnymi inklinacjami Clinta Eastwooda (słynny „Brudny Harry”), jest niczym innym jak apologią eutanazji. A cóż powiedzieć o produkcjach wprost atakujących chrześcijaństwo („Ostatnie kuszenie Chrystusa”, „Ksiądz”, „Dogma”, ekranizacja „Kodu da Vinci”) – tych jest cały legion.
Na koniec jeszcze jeden cytat z mądrego Tyrmanda, który w 1980 r. opublikował w USA artykuł pt. „Media jako współczesne niebezpieczeństwo”. Zauważał w nim, że „amerykańska prasa, dzięki absolutyzowaniu swojej pozycji, stała się oficjalnie niewyobrażalnym, totalitarnym elementem w demokratycznym wszechświecie Ameryki. Totalitarnym, gdyż nie zajmuje się jedynie informowaniem, choć twierdzi, że tak jest, ale atakuje całość życia i kształtuje je zgodnie ze swoim władczym liberalizmem”. Tyrmand przestrzegał przed zgubnym wpływem liberalnej prasy, a przecież potęga liberalnego kina jest stokroć większa z uwagi na dużo większą siłę rażenia.

Grzegorz Kucharczyk

Profesor Grzegorz Kucharczyk jest historykiem myśli politycznej XIX i XX w., pracownikiem naukowym Instytutu Historii PAN, Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Wyższej Szkoły Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa w Poznaniu, autorem książek, m.in. takich jak: „Czerwone karty Kościoła” (2002), „Pierwszy holokaust XX wieku” (2004), „Kielnią i cyrklem. Laicyzacja Francji w latach 1870-1914” (2006), „Mała historia wielkiej Polski” (2007), współautorem serii podręczników do historii dla gimnazjum.

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 19-20 września 2009, Nr 2020 (3541) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20090919&typ=my&id=my41.txt

Skip to content