Aktualizacja strony została wstrzymana

Współczesne kino – Marek Jan Chodakiewicz

Tłumaczyłem jak komu dobremu, że kino dzisiejsze w większości odzwierciedla dominujący paradygmat kulturowy: post-modernizm, dekonstrukcję i moralny relatywizm. Wyjątkiem są niezależne produkcje narodowe – albo w całości, albo w dużej części sponsorowane przez państwo. Nie wierzył mi jeden z moich kolegów, pseudonim „Voodomon” – kinoman, podróżnik, przedsiębiorca, artysta, komputerowiec, milioner, posiadacz nieruchomości, zwolennik New Age, homoseksualista, czyli raczej typowy przedstawiciel elity kalifornijskiej. Tym razem poszło o film „Królestwo” („The Kingdom”) – o terrorystach w Arabii Saudyjskiej. Skrytykowałem go ostro za brak realizmu.

Krótko: terroryści wysadzają w powietrze dużą grupę Amerykanów, w większości cywilów, i ich saudyjskich strażników. Szef specjalnej komórki dochodzeniowej FBI wraz z trzyosobowym zespołem jedzie do Arabii Saudyjskiej, aby wykryć zbrodniarzy. Po wielu przygodach udaje się naturalnie odnaleźć zamachowców i „Siły Dobra” zwyciężają. Wstawiłem tu cudzysłów, bowiem do filmu włączono wątek relatywizmu moralnego. Twórcy zasugerowali bowiem, że nie ma różnicy między terrorystami a kontrterrorystami, bo jedni i drudzy chcą kill them all. Twórcy nie dostrzegli, że różnica jest taka, iż kontrterroryści chcą zabić terrorystów, a ci ostatni chcą zabić WSZYSTKICH, którzy im się nie poddają, łącznie z niewinnymi, zabijanymi z zasady, a nie przez przypadek. Tego rozróżnienia w filmie nie ma. Jest, de rigueur, jak zwykle potępienie Zachodu, Ameryki albo przynajmniej zrównanie ich ze złem terroryzmu.

Voodomon polecił mi bardzo ten film. Obejrzałem i pochwaliłem to, że film pokazał dość dobrze niektóre aspekty świata dyplomacji i wywiadu, a szczególnie biurokrację waszyngtońską trzęsącą się ze strachu przed lewicową gazetą, którą konserwatyści tutejsi czule nazywają „The Washington Compost”. Były też inne dość realistyczne momenty, na przykład torturowanie saudyjskiego policjanta przez wojsko Królestwa za zastrzelenie terrorystów. Uznano, że policjant był częścią spisku.

Ale ogólnie film grzeszy brakiem realizmu. Po pierwsze – nikomu nie udałoby się wjechać do Arabii Saudyjskiej po chamskim potraktowaniu i szantażowaniu saudyjskiego ambasadora w Waszyngtonie, co zrobił szef zespołu FBI. Po drugie – zespołowi nic by się nie udało dokonać w tym królestwie, jeśli w skład grupy wchodziliby: czarny (dla Saudyjczyków znajdujący się najniżej na drabinie społecznej) jako szef zespołu, kobieta (wiadomo), Żyd (też jasne) oraz najstarszy wiekiem i stażem, który służył zaledwie jako ekspert techniczny (a nie szef, jak powinno być). Po trzecie – struktura społeczna przedstawiona w filmie całkowicie pomija fakt, że Arabia Saudyjska to gerontokracja, rządy starych. Młodziutkiego księcia nigdy nie postawiono by na czele dochodzenia w tak delikatnej sprawie, jak opisany powyżej akt terrorystyczny. Tak mogłoby się stać jedynie, jeśli młodzieńca tego nadzorowałby starszy wiekiem książę, operujący zakulisowo.

Voodomon odpisał mi: „rozmawiałem ze swoim ojcem, który doskonale mówi po arabsku i ma bezpośrednie kontakty z księciem Abdullahem al-Faisalem w sprawie systemów obronnych. Potwierdził to, co napisałeś”. Voodomon odmówił jednak przyjęcia do wiadomości moich argumentów o moralnym relatywiźmie.

Nie dostrzegł też go w „Żywotach innych” („Das Leben des Anderes”). Dla mnie film ten jest jak „Psy”, gdzie bohaterem jest dobry, tragiczny ubek. Takich Adamów Hodyszów było naprawdę niewielu. Florian Henckel hrabia von Donnersmarck, który wyreżyserował obraz, po prostu zabezpieczył się ubeckim misiaczkiem, aby nie było oskarżeń o zbytni antykomunizm. Jasne jest, że liberalny artysta ma licencję, ale dlaczego nie ma filmu o tym, jak ubecy zrywali naszym paznokcie, a jedynym dobrym ubekiem jest „Ogień”?

No właśnie – takim filmem mógłby być Katyń. Ale donoszą mi z Polski, że obraz jest nuuudny i politycznie poprawny. Należy wyciąć całość oprócz sceny egzekucji oficerów polskich przez NKWD. I na koniec pokazać głównych beneficjentów Katynia: fetującego zwycięstwo wyborcze Kwaśniewskiego i post-komunistów, którzy „wybrali przyszłość.” No cóż, przecierpieliśmy lesbijską interpretację „Ogniem i mieczem,” to trzeba też odczekać, aż wolna Polska wyprodukuje swoich reżyserów-niepeerelowców. I wtedy zrobi się i „Katyń”, i „Wojnę 1920 roku”, i inne potrzebne obrazy. Do tego czasu będzie ambiwalentny Holly-Łódź.
A może być inaczej. Żadnej ambiwalencji nie ma bowiem w filmie „Koczownik” („Nomad”) (http://www.kochevnik-film.ru/). Rząd Kazachstanu zapłacił 40 milionów dolarów za zekranizowanie historii Kazachów z początku XVIII wieku. Wynajęto nawet kilku aktorów z Hollywood oraz Włochów od produkcji i reżyserii. W rezultacie powstał taki antymongolski spaghetti-western, a raczej eastern. Wrogami są sąsiedzi ze wschodu. Moskwiczanie przedstawieni są pozytywnie jako eksperci od artylerii, która – oprócz wspaniałych wyczynów tytułowego Koczownika – przeważa szalę zwycięstwa na stronę Sił Dobra. Koczownik to anty-Borat. I bez kompleksów.

Innego rodzaju interwencją państwową jest film „Obrońca” („The Protector”). Porwano słonia w Tajlandii, aby następnie zaserwować go jako rarytas w nielegalnej restauracji w Australii. Opiekun słonia goni porywaczy. Ale tak naprawdę trudno zgadnąć, o czym ten film jest, bowiem składa się przede wszystkim z sekwencji walk, łamania kości i zabijania. Nie jest to połączone w żadną logiczną całość. Siedzieliśmy z kolegą na późnym seansie, zaśmiewaliśmy się i z niedowierzania potrząsaliśmy głowami. Nieliczna publika miała permanentnie opadłe szczęki. Wpuszczony na rynek amerykański dzięki protekcji Quentina Tarantino film powstał dzięki współpracy m.in. zarządu więzień Królestwa Tajlandii. To tłumaczy realizm łamanych kości. W żadnym wypadku nie zastosowano techniki komputerowej. Statystami byli tajscy więźniowie oraz białe mięśniaki. Na końcu ukazało się oświadczenie, że nie zraniono w trakcie filmowania żadnego słonia. O ludziach głucho. W każdym razie film promował tajski folklor, patriotyzm oraz lokalne sztuki walki. Nikt na Tajlandię nie pluł. Szwarccharaktery to porywacze, post-sowieccy gangsterzy i ich lokalni kolaboranci oraz wiecznie znudzeni ludzie Zachodu, którzy chcieli zjeść słonia.

Obecnie istnieją dwie drogi filmowe: kulturowa anarchia komercji rodem z Hollywood oraz mecenat państw narodowych. Obie opcje wymagają ogromnych nakładów finansowych. Miejmy nadzieję, że powstanie trzecia – indywidualna inicjatywa, która zaistnieje w formie filmów dokumentalnych i fabularnych dostępnych tanio przez internet. I zwycięży wtedy anty-Holly-Łódź.

Marek Jan Chodakiewicz

 

Za: Najwyższy Czas! 22 Listopada 2007

 

Prof. dr Marek Jan Chodakiewicz jest historykiem specjalizującym się w historii Europy XIX i XX wieku. Jest absolwentem San Francisko State University (BA) i Columbia University (MPhil i PhD). Obecnie jest wykładowcą elitarnej uczelni Institute of World Politics w Waszyngtonie, kształcącej dyplomatów i pracowników wywiadu.

 

Skip to content