Aktualizacja strony została wstrzymana

Jak przeżyłem masakrę w Łucku – Władysław Siemaszko

Ostatnio zamieszczane w prasie doniesienia o ekshumacji ofiar likwidacji więzienia w Łucku, a zwłaszcza twierdzenia niektórych ukraińskich urzędników, że w zbiorowych mogiłach nie ma Polaków, skłoniły mnie do publicznego dania świadectwa prawdzie. W 1989 r. sporządziłem na prośbę prof. dr. Ryszarda Szawłowskiego relację z pobytu w łuckim więzieniu, którą zamieścił w swojej pracy „Wojna polsko-sowiecka 1939 r.”. W 2006 r. przygotowałem niniejszy nowy opis moich przeżyć w tamtym okresie, rozszerzony o różne szczegóły.

Od września 1939 r. byłem członkiem tajnej organizacji niepodległościowej zawiązanej we Włodzimierzu Wołyńskim i okolicy, najpierw noszącej nazwę Służba Zwycięstwu Polski, a od listopada 1939 r. – Związek Walki Zbrojnej.
Aresztowany zostałem przez NKWD 21 maja 1940 r. w Werbie, wsi gminnej powiatu włodzimierskiego, gdzie mieszkałem, a osadzono mnie w więzieniu NKWD w Łucku. Enkawudzista zastukał w okno, wywołując mnie na zewnątrz, kazał wsiąść do bryczki i powiózł mnie do siedziby NKWD we Włodzimierzu Wołyńskim, a na drugi dzień samochodem zostałem zawieziony do Łucka do więzienia. Mieściło się ono w byłym polskim więzieniu, przedtem jeszcze carskim, w gmachu skonfiskowanym Siostrom Brygidkom podczas kasacji ich zakonu w latach 60. XIX wieku. Tuż po moim aresztowaniu została deportowana do Kazachstanu moja Mama – jako najbliższa rodzina aresztowanego, oraz jej siostra z mężem, Wickiewiczowie – jako właściciele ziemscy. W pierwszej deportacji 10 lutego 1940 r. wywieziona została jeszcze jedna siostra Mamy z kilkuletnim dzieckiem – jako żona policjanta. Poza wujem Wickiewiczem, którego Sowieci zadręczyli na zesłaniu, po 6 latach moja Mama i jej siostry oraz synek jednej z nich – z wielkimi trudnościami wrócili do Polski.
Śledztwo było prowadzone w siedzibie NKWD, dokąd przewożono mnie, jak też innych przesłuchiwanych, z więzienia. Wobec mnie tortur nie stosowano. Nie zawsze były spisywane protokoły. Zadawano podchwytliwe pytania. Trwało to wiele miesięcy, parę razy w tygodniu, tylko w porze nocnej.
Dotkliwe było przebywanie w przepełnionych celach, gdzie wśród więźniów panowała wszawica, zaduch. Spaliśmy pokotem jeden przy drugim bezpośrednio na podłodze, sprzętów nie było, tylko wiadro z wodą do picia i kubeł na odchody wynoszony dwa razy dziennie. Przez cały czas przebywania w więzieniu nie zmieniłem ani razu bielizny czy ubrania, a buty, w których mnie aresztowano, rozleciały się i dano mi jakieś szmaciaki. Często przerzucano nas z celi do celi. Wśród więźniów przeważali polityczni, prawie nie było kryminalnych, bo np. kradzież nie była karana, choć oficjalnie zabroniona. Do kwietnia 1941 r. w celach przebywali prawie wyłącznie Polacy. Po rozgromieniu polskiej konspiracji, osądzeniu jej członków, wywiezieniu większości w głąb Rosji i rozstrzelaniu niektórych cele zapełniały się ukraińskimi nacjonalistami z północnej części Wołynia, powiatu horochowskiego i łuckiego. Na kilka dni przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej przyprowadzono do mojej celi chłopca Ukraińca w wieku 14-15 lat, który sprzedawał zapałki na ulicy, wykrzykując: „U nas wsio, daże spiczki” (Mamy wszystko, nawet zapałki). Byli też nieliczni Żydzi i Rosjanie.

W celi śmierci
6 listopada 1940 r. podczas zbiorowego procesu 34 członków włodzimierskiej konspiracji Związku Walki Zbrojnej zostałem skazany przez sowiecki Sąd Obwodowy w Łucku (mieścił się w przedwojennej siedzibie urzędu wojewódzkiego w potrynitarskim budynku) na karę śmierci. W przeddzień rozprawy oskarżonych mężczyzn zgromadzono w jednej celi i potem doprowadzano na rozprawę do budynku sąsiadującego z więzieniem – to nie był dawny klasztor trynitarzy.
Rozprawa sądowa, jeśli to tak można nazwać, trwała dwa dni. Mieliśmy obrońców z urzędu, którzy nie przedstawiali argumentów korzystnych dla oskarżonych. Był to zbiorowy proces, a więc wszyscy oskarżeni znajdowali się na sali razem. Każdego przesłuchiwano. Ja odmówiłem zeznań, motywując to tym, że nie mają prawa nas sądzić, ponieważ jesteśmy obywatelami polskimi. Sąd składający się z 3 osób był tym rozwścieczony. Z 34 osób skazano na karę śmierci 13 osób, w tym 2 kobiety, 3 księży z Włodzimierza Wołyńskiego. Pozostali otrzymali od 5 do 10 lat pobytu w poprawczo-roboczych obozach w głębi ZSRS, czyli w łagrach. Po procesie rozdzielono nas: skazanych na karę śmierci przeniesiono do cel śmierci, skazanych na łagry do tzw. cel transportowych.
W celi śmierci przebywałem 6 miesięcy. Siedzieli ze mną: księża z Włodzimierza Wołyńskiego: Bronisław Galicki, Stanisław Kobyłecki, Józef Kazimierz Czurko, który zaprzysięgał konspiratorów; Marceli Kaźmierczak z grupy włodzimierskiej; 4 członków konspiracji kowelskiej: Aleksander Pśnik, Władysław Szkoda, kpt. Piotr Pióro, Zygmunt Łuszczewski i Zygmunt Wróblewski;
2 Polaków o niezapamiętanych nazwiskach i Ukrainiec z łuckiego powiatu
– razem 12 osób. Znam dokładne losy tylko 5 współwięźniów z celi śmierci: Pśnik, któremu zamieniono karę śmierci na zesłanie, został przed czerwcem 1941 r. deportowany, był w Armii Andersa, przeżył; ks. Kobyłecki ocalał wraz ze mną; ks. Czurko, ks. Galicki i Kaźmierczak zostali rozstrzelani podczas likwidacji więzienia w czerwcu 1941 roku.
W sąsiedniej celi siedziały trzy skazane na karę śmierci kobiety: Janina Dynowska, sekretarka komendanta Okręgu ZWZ Wołyń płk. Tadeusza Majewskiego (ps. „Szmigiel”, „Maj”), Janina Holc z Włodzimierza Wołyńskiego i Janina Grabowska z Horochowa, sądzona w procesie włodzimierskim.
Przebywający w celach porozumiewali się za pomocą alfabetu więziennego stosowanego przez więźniów przed wojną, stukając w ścianę. Polegało to na tym, że trzeba było narysować lub wyobrazić sobie tabliczkę podzieloną pionowo na pięć kolumn i poziomo na pięć rzędów – w ten sposób powstało 25 pól. Zaczynając od lewego górnego narożnika i idąc od lewej strony do prawej kolejno przez wszystkie rzędy, do każdego pola trzeba było przyporządkować literę alfabetu. Litera „A” była w pierwszej kolumnie, w pierwszym rzędzie, litera „B” – w drugiej kolumnie, pierwszym rzędzie itd. Ażeby coś przekazać, trzeba było wystukiwać numery kolumn i rzędów odpowiadające poszczególnym literom – np. 1 puknięcie w ścianę + 1 puknięcie = litera „A”,
2 puknięcia + 1 puknięcie = litera „B”. Prowadziliśmy rozmowy z sąsiadkami w taki sposób, by nie było to zauważone przez obserwujących przez wizjer strażników. Za kobiecą celą śmierci była następna męska, z którą one też się porozumiewały. Między mną a Janiną Holcówną zawiązała się nić sympatii. Znaliśmy się zresztą sprzed wojny. Mimo wszystko była nadzieja na przeżycie. Dlatego też w kwietniu na Wielkanoc 1941 r. wzięliśmy ślub w celach śmierci. Błogosławił nam ks. Kazimierz Czurko, a świadkami byli ks. Stanisław Kobyłecki i Marceli Kaźmierczak. Odbywało się to alfabetem więziennym. Po stronie Holcówny świadkami były Grabowska i Dynakowska. Dynakowska została wkrótce rozstrzelana.
10 kwietnia 1940 r. zamieniono mi karę śmierci na 10 lat pobytu w obozach pracy. Potem zostałem przeniesiony do celi transportowej, oczekując na wywóz do obozu. To była bardzo duża sala, w której upchnięto 120-140 mężczyzn, na piętrze długiego skrzydła więzienia od strony rzeki Styr, stojącego na brzegu skarpy. Podobnie było z Źoną, też została ułaskawiona na 10 lat łagrów, choć odmówiła podpisania podania o zmniejszenie kary przyniesionego przez adwokata z urzędu. Po przeniesieniu nas do cel transportowych nie mieliśmy już kontaktu, ponieważ znajdowały się one w innych częściach budynku.

Likwidacja więzienia
22 czerwca 1941 r. (niedziela) o świcie wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. Usłyszeliśmy wystrzały z armat przeciwlotniczych. Łuck doświadczał silnych nalotów niemieckich, na co wskazywały detonacje spadających bomb. Straż więzienna zabrała z cel więźniów skazanych na śmierć, w tym księdza Czurkę i Kaźmierczaka, którzy oczekiwali na wykonanie wyroku, i wszystkich rozstrzelała. Zaraz potem niemiecka bomba trafiła w niewielki budynek administracyjny, uszkadzając go i zabijając 2 enkawudzistów. Od tego czasu nikt nami się nie interesował – nie było apelu sprawdzającego więźniów, nie dostarczano wody i pożywienia. Po jakimś czasie jacyś więźniowie wyważyli drzwi i zaczęli otwierać inne cele, jedni drugich uwalniali. Zaczęły się wędrówki po korytarzach więziennych, szukanie znajomych. Zorientowaliśmy się, że strażnicy opuścili więzienie. Brama była jednak zamknięta, więzienie otoczone murem, nie wiadomo było, co się dzieje na zewnątrz, więc na razie nie próbowano wydostać się na wolność. Następnego dnia straż więzienna powróciła i zapędziła więźniów z powrotem do cel.
23 czerwca (poniedziałek) kazano zejść wszystkim na parter i tam pytano o narodowość i paragraf, z którego byli sądzeni. Polaków kierowano na plac spacerowy z jednej strony centralnej części więzienia, a Ukraińców na dziedziniec więzienny z drugiej strony tego budynku. Pojedynczy Polacy, spodziewając się łagodniejszego potraktowania, podali się za Ukraińców. Tak trafił do grupy ukraińskiej ks. Galicki, proboszcz kościoła farnego we Włodzimierzu.
Ja i ksiądz Kobyłecki poszliśmy na plac spacerowy. Ten dziedziniec był otoczony z trzech stron murem, czwartą zamykał budynek. W pewnym momencie padły w naszym kierunku strzały z karabinów maszynowych strażników na wieżyczkach wartowniczych na murze. Padliśmy na ziemię, niektórzy kryli się w różnych zakamarkach, kilku próbowało sforsować mur więzienny. Z górnego piętra obrzucono dziedziniec granatami. Ja wraz z księdzem Kobyłeckim skryliśmy się za metalowym kotłem do roznoszenia zupy, znajdującym się na dziedzińcu, i ta zasłona ochroniła nas przed kulami, nie byliśmy nawet draśnięci. Dookoła martwi, ranni, ciała rozszarpane granatami i zaledwie kilkanaście osób żywych. Na drugim dziedzińcu, gdzie zgromadzono Ukraińców, dokonano takiej samej masakry, strzelając z karabinów maszynowych. Z obu miejsc zagłady mogło ocaleć około 150 osób. Ze znanych mi współwięźniów, oprócz wymienionych już księdza Czurki i Kaźmierczaka rozstrzelanych 22 czerwca, przypominam sobie, że zginęli Piotr Szewczuk-Krajewski, Aleksander Andrzejewski, ks. Galicki (na „ukraińskim” podwórku).
Pod wieczór z naszego podwórka wszystkich żyjących zapędzono do dużej sali, w której przed wojną mieściła się kaplica więzienna, i tam spędziliśmy noc. Jak dowiedziałem się później, w nocy z 23 na 24 czerwca enkawudziści wyłuskiwali jeszcze z innych pomieszczeń więźniów, których małymi grupami rozstrzeliwali.
Rano 24 czerwca 1941 r. (wtorek) zabrano nas ocalałych do przenoszenia zwłok do kilku dołów na dużym dziedzińcu, gdzie zmasakrowano Ukraińców. Byliśmy wyczerpani przeżyciami, brakiem jedzenia i picia, nie mieliśmy siły nosić ofiar, więc we czterech ciągaliśmy na kocu zabranym z którejś celi po jednej zabitej osobie. Zamordowani znajdowali się nie tylko na dziedzińcach, ale też w celach i na korytarzach. Zwłoki enkawudziści posypywali wapnem. Był upał. Kazano nam też pozbierać rzeczy z cel, korytarzy i znieść na jedno miejsce. Wypełnione doły więźniowie zaczęli zasypywać ziemią. Masakra pochłonęła około 2000 ofiar.
25 czerwca (środa) weszli na teren więzienia Niemcy. Naszych nadzorców enkawudzistów, którzy pilnowali grzebania zwłok, ujęli i rozstrzelali na miejscu nad niezasypanym jeszcze dołem z ofiarami. Nam, pozostałym przy życiu, powiedzieli, że na drugi dzień będziemy zwolnieni. Wtedy nastąpiła pewna swoboda, zaczęliśmy penetrować więzienie. Okazało się, że prawie wszystkie kobiety ocalały, poza dwiema Ukrainkami, które wyprowadzono na początku masakry i rozstrzelano. Odnalazłem Źonę.
26 czerwca rano dano nam po bułce i białej kawie. Następnie przy stoliku przed bramą wyjściową dwóch Niemców i jeden Ukrainiec identyfikowali więźniów. Niektórych, podejrzewanych o to, że są Żydami (zostali potem przez Niemców także rozstrzelani), pozostawiano, pozostałych wpisywano na listę i wypuszczano na wolność. Przypominam sobie, że byłem wpisany jako 90. na liście, a za nami stało już mało osób. Nie dano nam żadnych zaświadczeń i skierowano za Styr poza miasto, bo w śródmieściu walki jeszcze trwały.
Ksiądz Kobyłecki poszedł do kurii biskupiej, która była blisko więzienia, po kilku dniach przybył do Włodzimierza i objął parafię kościoła farnego po zamordowanym ks. Galickim. Ja z Źoną i współwięźniami: Janką Grabowską, Mieczysławem Ogrodowczykiem z Warszawy (aresztowanym w końcu 1939 r., gdy usiłował przedostać się z Wołynia do Generalnego Gubernatorstwa), Donaldem Chrząszczem z Oleska, Mackiewiczem z Uściługa z urwaną granatem dłonią, ruszyliśmy się w kierunku Włodzimierza. Mostu zwykłego nie było (zbombardowany), lecz pontonowy, którym przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Równolegle do nas szły tłumnie Ukrainki ze zrabowanymi w mieście rzeczami, niosły nawet rzędy złączonych ze sobą krzeseł z kina. Dotarliśmy do radiostacji pod Łuckiem i tam usiedliśmy, nie mając siły iść dalej. Upał i kilka dni bez jedzenia. Otoczyli nas Ukraińcy i rozpytywali o swoich znajomych, krewnych będących w więzieniu. Ogrodowczyk wiedział o kimś, że zginął, i nie miał odwagi tego powiedzieć pytającemu. Ktoś dał nam mleka i chleba. Po odpoczynku ruszyliśmy w kierunku Włodzimierza, przeciskając się wśród maszerującego wojska niemieckiego w pościgu za uciekającymi Sowietami.
Doszliśmy do miasteczka Torczyn i spotkaliśmy w nim Polaków z przedmieścia Włodzimierza Piaski, których Sowieci tam przesiedlili. U nich przenocowaliśmy i nazajutrz ruszyliśmy znowu szosą do Włodzimierza. Pozostał tam na niemieckim punkcie sanitarnym ranny Mackiewicz, gdzie opatrzono mu rękę i zatrzymano na leczenie. Po drodze widzieliśmy Ukraińców wiwatujących na cześć maszerujących Niemców.
Następnie dotarliśmy do stacji kolejowej Wojnica, gdzie akurat przyjechała pierwsza lokomotywa po zajęciu przez Niemców terenu. W Wojnicy spotkaliśmy Niemca-oficera, który okazał się dziennikarzem. Spisał z nami wywiad dotyczący likwidacji więzienia i zaproponował, że zawiezie nas tą lokomotywą do Włodzimierza, z czego skorzystaliśmy.
Po przybyciu do Włodzimierza udaliśmy się do kościoła, zwanego wtedy nowym (był to odzyskany w międzywojniu kościół pojezuicki), i tam na nabożeństwie spotkaliśmy teściową i siostrę Źony. Błyskawicznie wśród znajomych rozeszła się wiadomość, że ocaleliśmy i jesteśmy w domu.
10 lipca 1941 r. ślub został powtórzony w kościele farnym w obecności ks. kanonika Stanisława Kobyłeckiego. Ksiądz uważał, choć był naszym świadkiem, że należy powtórzyć ceremonię, ponieważ nie może podać w księdze metrykalnej nieżyjących już świadków naszych zaślubin.
Pod koniec lat 70. moja szwagierka, będąc z wizytą u znajomych w Ameryce, zetknęła się z byłym mieszkańcem powiatu włodzimierskiego Stanisławem Orłowskim, ówczesnym prezesem Kongresu Polonii Kanadyjskiej, skazanym na łagry w tym samym, co ja procesie. Gdy otrzymał do przeczytania wyrok, wykorzystał nieuwagę strażnika i zabrał ostatnią kartkę postanowienia sądu, na której właśnie znajdowała się lista skazanych, zaszył jakimś sposobem w ubraniu, przechował w łagrze i przewędrował z tym dokumentem jako żołnierz Armii Andersa (walczył pod Monte Cassino) do Anglii, potem osiadł w Kanadzie. Przekazał mi kserokopię tego wyroku.

Władysław Siemaszko

Za: Nasz Dziennik, Czwartek, 27 sierpnia 2009, Nr 200 (3521) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20090827&typ=my&id=my11.txt

Skip to content